poniedziałek, 24 lutego 2020

Od Oszusta – Z wizytą w Annville


     „Hałaśliwy Kruk” był potwornym miejscem. Nawet jak na standardy Devlin. Niedoświetlona, cuchnąca bandytami i piwem spelunka leżała daleko poza zasięgiem wzroku tych bardziej porządnych obywateli miasta. Ginęła w mroku potężnej klatki schodowej wciśnięta niemalże bokiem pomiędzy szczurzo-psią arenę walk i niewielki czarnorynkowy placyk. Szyldu już dawno nie miała, strasząc jedynie starą czaszką krowy zawieszoną nad drzwiami, a mętne szyby na froncie nie ułatwiały obserwacji od strony ulicy. W zasadzie od wewnątrz lokalu także trudno było cokolwiek wypatrzeć. Całość nie przedstawiała się jako porządny bar. Co najwyżej jako zapadła dziura, która wbrew wszystkiemu jeszcze nie zbankrutowała. Nic więc dziwnego, że Kruk przyciągał do siebie najdziwniejsze męty, jakie wydać na świat mogły tylko czeluści samego Talosu. Z pewnością właśnie dlatego Bezimienny uwielbiał w nim przesiadywać całymi godzinami, jeśli tylko znalazł się wewnątrz ktoś chętny, by grać w karty.
     Dwuskrzydłowe drzwiczki skrzypnęły efektownie, gdy pchnął je, otwierając sobie drogę do środka. Powitała go jakaś klimatyczna, gitarowa muzyka odtwarzana na starym radiu. Przynajmniej tak mu się wydawało – trudno było usłyszeć dokładnie przez szum nagrania niskiej jakości. Właściciel robił wszystko, by wprowadzić gości w nastrój, który co bardziej skrzywieni Ziemianie – w tym właśnie sam właściciel ­­­­­– nazywali „westernem”. Czy rodowity Talosańczyk rozumiał w czym jest ten cały „western”? Żyjąc w nim na co dzień? Jakby ktokolwiek potrzebował jeszcze więcej pustkowi i bezprawia…
     Zaledwie dwóch ludzi siedzących najbliżej wejścia zwróciło na niego uwagę. Podnieśli głowy, rzucając mu obojętne spojrzenie i czym prędzej wrócili do swoich spraw. Było to typowe dla Kruka powitanie, co Zmorze nie przeszkadzało ani trochę. Przeciął niewielką salę najkrótszą drogą prowadzącą do kontuaru i oparł się o niego z cichym westchnięciem. Barman nie zainteresował się nim od razu, zdecydowanie więcej uwagi poświęcając przeliczaniu pieniędzy niż swoim potencjalnym klientom. W końcu jednak zdecydował się spojrzeć na Złodzieja.
     – Co podać, kolego? – spytał zgrzytliwie.
     Zmorze na dźwięk jego głosu przeszedł po kręgosłupie nieprzyjemny dreszcz. Zastanowił się nad pytaniem, decydując się na wybranie czegoś droższego niż zwykle. Tym razem zasłużył sobie na odrobinę luksusu.
     – Whisky… – odparł – i nie jesteśmy kolegami.
     – Jasne – parsknął barman, wyciągając z szafki pod barem zdumiewająco czystą szklankę. Zgrabnym ruchem wypełnił ją do połowy, po czym wrzucił do niej dwie kostki lodu. – Proszę, kolego.
     Zmora położył na odrapanej, pokrytej starannie wyżłobionymi pionowymi kreseczkami ladzie odpowiednią kwotę i wziął do ręki swoją szklankę. Podniósł ją, oglądając pod światło bursztynowy alkohol. Zbliżył szklankę do komina zasłaniającego mu twarz, uchylił dolną część i upił jeden, niewielki łyk.
    Zupełnie jakbym się na tym znał, co?
    Cóż… Może i chciał się przed kimś popisać, a może tylko próbował należycie docenić chwilę spokoju. Faktem pozostawało jednak, iż już od chwili przekroczenia progu Kruka wyraźnie czuł na sobie czyjś wzrok. Dalsze ukrywanie tego faktu nie miało najmniejszego sensu. Ktoś, kto przypatrywał mu się aż tak natarczywie najwyraźniej również wcale się nie krył i chciał zostać zauważony.
     Koszmar, wciąż trzymając w dłoni swoją szklankę, odwrócił się tyłem do baru i oparł o niego łokciem. W ten sposób zyskał widok na wszystkie stoliki w pomieszczeniu. Powiódł wzrokiem po sali, szukając tej jednej osoby, która odwzajemni jego spojrzenie. Hałaśliwy Kruk nie był o tej porze szczególnie zatłoczony.
     Trzęsący się w kącie przy oknie wychudły dzieciak z kapturem naciągniętym na oczy i wyleniałym kotem skulonym tuż obok zdawał się nie dostrzegać nikogo ani niczego. Dwie rozmawiające przyciszonymi głosami kobiety o twarzach wymalowanych do granic możliwości także nie poświęcały Złodziejowi zbytniej uwagi. Jedna z nich co prawda zerkała czasem na niego spod rzęs, ale raczej z czysto zawodowej potrzeby przyciągnięcia uwagi niźli prawdziwej fascynacji. Czterech mężczyzn siedzących każdy samotnie przy stolikach rozsianych po całym lokalu też zdawało się mieć znacznie większe problemy na głowie niż kolejny przybłęda w zasięgu wzroku. Jeden wyglądał jakby na kogoś czekał, ale doczekać się nie mógł – zerkał tylko przez okno, nie dbając o nic, co działo się w środku. Inny wyglądał tylko dna swojego kufla i spokojnie dopalał cygaro, którego dym rysował w powietrzu fantazyjne wzory.
     Jednakże z najciemniejszego kąta pomieszczenia na Zmorę patrzył najbardziej podejrzany ze wszystkich członek tej jakże przypadkowej zbieraniny. Miał kaptur, spod którego połyskiwały żółte… Jakby szkiełka maski? Zmora widział już w swoim życiu kilka masek i każda była wymyślniejsza od poprzednich. Jednakże przy tym obcym chowała się nawet maska Dela. Bezimienny nie był nawet pewien tego czy faktycznie patrzył na żywego człowieka, element dekoracji czy rannego pechowca, który usiadł w tym miejscu i został na znacznie dłużej niż powinien.
     Nieznajomy nieznacznie skinął mu głową. Wobec tego w jakiejś części musiał naprawdę żyć… A Koszmarowi z jakiegoś powodu bardzo się to nie spodobało. Coś z obcym w masce było bardzo nie tak. Zmora miał jednak na tyle przyzwoitości, by odpowiedzieć zdawkowym skinięciem. Zaraz potem w głowie zaświtała mu myśl: Czy myśmy się już czasem gdzieś nie spotkali? Jednakże zmrużenie podejrzliwie oczu i przyjrzenie się uważnie nieznajomemu w masce nie przyniosło oczekiwanej odpowiedzi. Obcy nadal niewzruszenie przypatrywał mu się w absolutnym bezruchu, a cel i powód takiego zachowania stanowił dla Zmory nierozwiązywalną zagadkę. Nie miał jednak ochoty podchodzić. Zaczynanie rozmowy z przypadkowymi, zapewne niebezpiecznymi, osobami nie leżało w jego stylu.
     Odwrócił głowę, wracając wzrokiem do drzwi wejściowych. Jednym łykiem upił połowę zawartości swojej szklanki, rozkoszując się przyjemnym ciepłem, które spłynęło w dół jego gardła. Zdecydował się nie zajmować myśli obcym w masce. Nie było czym się przejmować, jeśli obcy nie zamierzał wykonywać żadnych ruchów i siedział tak daleko. Zresztą Koszmar miał znacznie bardziej interesujące kwestie do zajęcia myśli. I przynajmniej jeden problem do rozwiązania.
     Muszę jakoś dostać się do Annville.
     Na samo wspomnienie o tym nieświadomie musnął palcami kieszeń. Wyczuł przez materiał szeroki, nieco nadgryziony zębem czasu pierścień. Prawdziwy, przeklęty skarb, którego należało się jak najszybciej pozbyć.
     Nie żeby Bezimienny wierzył w jakiekolwiek przekleństwa, przepowiednie czy wyjątkowo szczęśliwe zbiegi okoliczności. Bezimienny wierzył przede wszystkim w siebie i bogactwo, którego miał się dorobić wcześniej czy później. Owszem, pozwalał czasem otoczyć się aurą pewnego mistycyzmu i tajemniczości, bo czym byłby Koszmar bez odrobiny magii, pozwalającej mu dokonywać cudów? Ale dla takich jak on magia nie istniała. Były tylko trenowane długimi tygodniami umiejętności i absolutna pewność co do swoich możliwości. Magia w całym swoim pojęciu istniała może dla Delacroixa i jego osobliwych cieni, na które Zmora do tej pory nie znalazł sensownego wyjaśnienia. Nie wątpił jednak, iż dałoby się je jakoś wytłumaczyć. W końcu  w s z y s t k o  dało się wytłumaczyć w taki czy inny sposób.
     Nie dało się jednak zaprzeczyć, że stara obrączka była w pewien bardzo dosłowny sposób przeklęta. Jakby nie spojrzeć tylko przeklęte przedmioty sprowadzały na posiadającego je pechowca same nieszczęścia. Zmora nawet przez sekundę nie wątpił w fakt, iż Del zapewne chciałby ją odzyskać jak najszybciej. I był pewien, że spotkanie się z Żelaznym było tylko kwestią czasu. Do tego czasu wolał pozbyć się nieswojej obrączki.
     Ale Koszmar nie bał się Dela. W żadnym wypadku, chociaż powinien był, bo miał za co. Wiedział, że Delacroix go dopadnie. Spodziewał się tego i był gotowy. Chodziło tylko o to, by zabawić się nieco cudzym kosztem. Gdyby Del znalazł Zmorę razem z obrączką, gra w kotka i myszkę skończyła się szybciej niż powinna. Gdyby jednak znalazł go bez obrączki, musiałby jakoś przetrawić fakt, że uganiając się za Zmorą jedynie stracił czas.
     A idealnie byłoby, gdyby trafił w miejsce ukrycia tej cholernej obrączki i nie miał o tym zielonego pojęcia.
     Dopił whisky i odstawił szklankę na kontuar.
     – Jeszcze? – zapytał barman, sięgając już po odpowiednią butelkę.
     Zmora w tym czasie odepchnął się od baru, nie kłopocząc się odpowiadaniem. W jego przypadku czyny zwykle mówiły o wiele więcej niż słowa. Ruszył w stronę wyjścia swobodnym krokiem. Nie poświęcił nikomu nawet sekundy spojrzenia, chociaż na potylicy wciąż czuł palący wzrok tamtego podejrzanego obcego. Opuścił Hałaśliwego Kruka tak samo bezbarwnie jak zwykle. Jakby był jedynie cieniem, który na moment zatrzymał się w miejscu, by zaraz wrócić do swoich niesamowicie ważnych, niedostępnych nikomu spraw.
     Dlatego właśnie lubił Devlin. Było o wiele lepsze niż Cargo w praktycznie wszystkim. W szczególności cenił sobie wszystkie te nierówne kondygnacje i domy wyrastające jedne z drugich. W ten sposób zyskiwał o wiele więcej możliwości niż gdyby chciał chodzić wyłącznie przygotowanymi chodnikami i kładkami. Poza tym Devlin było doskonale osłonięte od słońca. A przy tym też głośne i zatłoczone. Takie miejsca, gdzie łatwo było zniknąć, Zmora lubił najbardziej.
     Skierował się prosto w kierunku głównej bramy wyjazdowej. W końcu tam najłatwiej było o transport. Wystarczyło jedynie znaleźć stosunkowo mało wymagającego kierowcę. Takiego, który nie żądał złotych gór i arkańskich piramid w zamian za podwiezienie przypadkowej przybłędy. Idealnie byłoby, gdyby zadowolił się ochroną swojej ciężarówki i nie chciał niczego więcej.
~ * * * ~
     Do Annville zawitał niedługo po zachodzie słońca. Wyskoczył z paki jadącej ciężarówki jeszcze przed przekroczeniem granicy miasta. Przetoczył się, starając się wylądować w piasku w miarę bezboleśnie. Gdy wstał, światła maszyny śmierci, która go tu przywiozła, właśnie znikały za zakrętem. Zmora przeciągnął się i niespiesznie ruszył w stronę pierwszych budynków.
     Transport znalazł wręcz idealny – kierowca pojęcia nie miał, że kogokolwiek podwiózł. Złodziej najzwyczajniej w świecie zauważył jedną z ciężarówek, która powoli toczyła się w stronę bramy Devlin, a potem wskoczył do niej, uznając, że woli uroki podróży przecierpieć w samotności. I tak też się stało, bo nikt inny nie wpadł na pomysł podróżowania na gapę wśród złomu i żelastwa. Oczywiście miało to oczywiste wady – nie sposób było ułożyć się wygodnie, co w połączeniu z ciągłym ryzykiem przygniecenia złożyło się na cholernie niewygodną, dłużącą się trasę.
     Ale teraz był już z powrotem na stałym lądzie. I wciąż pamiętał, którędy należało iść do domu. Dlatego też skierował się w kompletnie inną stronę i obrał kurs na pewien dobrze znany mu hangar. Przecież stara rudera, którą miał przerobić na swoją norę w Annville mogła poczekać. Ostatecznie wcale go do niej nie ciągnęło.
     W drodze czuł na sobie spojrzenia obcych. Oczywiste, że zwracali na niego uwagę – był w końcu w Annville. Jednak on wcale nie był o wiele lepszy od nich. Na podejrzliwe spojrzenia odpowiadał podobną podejrzliwością. Był intruzem, więc musiał się zachowywać jak na intruza przystało. Na szczęście na ulicach pozostało niewielu ludzi. Minęło go zaledwie paru spóźnionych ludzi, wracających po pracy do domu. Usłyszał jedną matkę, wołającą do domu swoje dzieci. Jej głos nie wróżył niczego dobrego.
     A potem poczuł zapach jedzenia dolatujący z pobliskiej jadłodajni i żołądek skręcił mu się boleśnie. Oblizał się bezwiednie i zatrzymał. Postał tak chwilę, wpatrując się w przeszkloną witrynę. Widział ludzi. Całe mnóstwo ludzi, siedzących przy gęsto ustawionych stolikach. Śmiali się i rozmawiali głośno nad talerzami z przeróżnymi potrawami. Było tam wszystko. Od pełnych obiadów do ciastek czy kanapek. Z czego każda kolejna rzeczy wyglądała lepiej od poprzedniej.
     Zrobił parę kroków w stronę drzwi, ale rozmyślił się. Zamknął oczy, odetchnął głęboko przez nos i wrócił na chodnik. Przekonał go widok kobiety obsługującej za szeroką ladą klientów. Dojrzała go przez szybę i zacisnęła usta w wąską kreskę, marszcząc przy tym brwi. W środku było też zbyt wielu ludzi, których mogłaby poprosić o pomoc. Zresztą pewnie i tak nie znalazłby tam miejsca. Uznał więc, że wcale nie chciał tam wchodzić, wcisnął ręce w kieszenie i skręcił w ciemną, wąską uliczkę odchodzącą od głównej drogi. Oazę na środku pustyni zostawił za plecami.
     Powiem jej tylko cześć… A potem tu wrócę. No przecież nie zjedzą wszystkiego i coś na pewno wyrzucą.
     Uśmiechnął się krzywo do siebie, nazwał w myślach żałosną łajzą i przyspieszył kroku. Nie miał przecież czasu na słabości, a to, na co właśnie sobie pozwolił, niewątpliwie nią było. Teraz musiał przypilnować, by zdusić wszystko w zarodku i zapomnieć. W końcu był Zmorą, a to już coś znaczyło.
     Przy hangarze nie było już żywego ducha. Wspiął się na klatkę schodową prowadzącą do gabinetu lekarskiego w absolutnej ciszy i ciemności. Doktor Eva prawdopodobnie zakończyła swój dzień pracy, a w gabinecie nie paliło się żadne światło. Znaczyło to mniej więcej tyle, że przebywać mogła albo w pokoju za gabinetem, albo daleko od domu, gdzie zaniosło ją zlecenie. I szczerze mówiąc, Złodziej nie wiedział, która wersja odpowiadałaby mu bardziej.
     Przywarł plecami do ściany i dyskretnie wyjrzał przez szybę do wnętrza gabinetu. Była u siebie. W słabej poświacie lampy odnotował jeszcze, że sam gabinet nie zmienił się nic, a nic. Nawet sterta papierów na biurku zdawała się być niemalże identyczna.
     Skończył oględziny i oderwał plecy od ściany. Ostatnie stopnie pokonał wolniej i jeszcze ostrożniej niż poprzednie, a potem przyklęknął przed drzwiami. Ostrożnie spróbował nacisnąć klamkę, nie spodziewając się, że drzwi w ogóle będą otwarte. Eva zamykała je każdej nocy, chociaż w Annville raczej nie spodziewano się złodziei. I bynajmniej nie robiła tego z obawy przed tym jednym konkretnym Złodziejem.
     Wsunął wytrychy w zamek i bardzo delikatnie przestawił zapadki. Pilnował, by żadna nie obsunęła się i nie spadła. Nie chciał, by go usłyszała. Jeszcze nie wiedział co dokładnie robić, a myśl o tym, by zapukać po ludzku oświeciła go dopiero, gdy drzwi stanęły przed nim otworem.
     Wzruszył więc w duchu ramionami i wszedł do środka, cicho zamykając za sobą drzwi. Na kołku tuż przy futrynie wisiał klucz, którego nie było widać z zewnątrz. Zdjął go i z jego pomocą zamknął drzwi od środka.
     Teraz już nie ma odwrotu…
     Najpierw jednak, pilnując, żeby nie wejść w światło, przekradł się do szafki z jakimiś lekarskimi przyborami, których nazwy nie próbował zgadywać. Uklęknął i wyjął z kieszeni przeklęty pierścionek Dela. Obrócił go jeszcze w palcach, zastanawiając się, czy aby na pewno powinien tak zrobić. W końcu jednak położył obrączkę na ziemi i szybkim ruchem wsunął ją niemalże pod ścianę.
     To nie tak, że mu zależało. Ale byłoby przykro, gdyby Annville straciło swojego anioła. Pewnie mieszkańcy byliby smutni. Może nawet czuliby pewnego rodzaju pustkę? Kto wie? Zmora wątpił, by Del posunął się aż tak daleko. W każdym razie Delacroix, którego Złodziej znał, w życiu by tego nie zrobił. W końcu Eva niczym mu nie zawiniła. Tak naprawdę zależało mu tylko na Bezimiennym.
     Zmora wstał, otrzepując ręce o materiał spodni. Poprawił zakrywający mu twarz komin i wyłonił się z ciemności, by stanąć w progu pokoju. Evie siedziała na krześle dostawionym do stołu, przy którym jedli ostatnio śniadanie, pochylając się nad jakąś książką. Musiała zobaczyć go na skraju pola widzenia, bo gdy tylko pojawił się w zasięgu wzroku podskoczyła lekko i odwróciła się w jego stronę. Przez jej twarz przemknął wyraz najczystszego zdziwienia jakie Zmora mógł sobie wyobrazić.
     – Co za cicha i spokojna noc.
     – Nie za późno na wizytę…? – odpowiedziała pytaniem, szybko odzyskując rezon.      
     – Jest wcześnie – stwierdził Zmora. – Do rana jeszcze daleko…
     Eva ziewnęła. Wyglądała na nieco zmęczoną. Być może nawet zaraz, gdyby nie przyszedł, miała kłaść się spać. Zmora westchnął krótko i postanowił dodać coś jeszcze:
     – Uprzedzając twoje pytania, a bez wątpienia będzie ich sporo… Przyszedłem tylko się przywitać. Cześć, Evie – rzucił i zaczął zbierać się do wyjścia.


Evie? Epoka Jazza?