sobota, 26 listopada 2016

Od Marka (CD Glitch) - Detektyw z kotem

        Mark westchnął krótko i streścił kobiecie wszystko co do tej pory wiedzieli. Nie wdawał się w szczegóły, pewny, że owa osławiona Glitch tylko ich sprawdza i doskonale wie co dzieje się w mieście. Inaczej nie mogłaby na nich tu czekać jak gdyby nigdy nic, no i nie miałaby pojęcia o wojnie. Mark na szczęście potrafił jeszcze dodać dwa do dwóch i wyszło mu, że dziewczyna jest lepiej doinformowana niż on był kiedykolwiek w życiu.
  - Choć pewnie nie powiedziałem ci nic, czego już byś nie wiedziała... – skwitował na koniec sięgając po szklankę i uważnie wpatrując się w jej zawartość. Po chwili upił niewielkiego łyka. Owszem to Talos, więc dziewczyna bez oporu mogła wszystko przygotować tak, by mężczyźni dostali swoje dawki śmiertelnej trucizny sprytnie zakamuflowane w napoju. Jednak Mark wzruszył w duchu ramionami na to. Może i chciał jeszcze pożyć, ale przecież nie łudził się dożyć nawet średniej krajowej, więc nie tracił absolutnie nic. A napój wyglądał mu całkiem kusząco.
  - Taa... Wiedziałam. – odparła Glitch bawiąc się kosmykiem zafarbowanych włosów – Do czego wam niby jestem potrzebna?
  W tym momencie wtrącił się Kirian.
  - Potrzebujemy namiarów na dobrych dealerów, którzy jeszcze nikogo nad sobą nie mają. Znasz takich?
  - Może... – padła zagadkowa odpowiedź.
  Mark oparł łokcie na stole, rozmasowując skronie. Głowa jeszcze trochę go bolała. Ewidentnie nie doszedł do siebie na tyle ile by chciał, ale nie miał zamiaru się skarżyć. Jedyne czego chciał to uzyskać konkretne informacje, a potem zdrzemnąć się trochę.
  - Tak czy nie? – spytał tylko, powstrzymując się od skrzywienia się.
  Kobieta milczała przez chwilę, po czym spytała:
  - Nie śledził was czasem ktoś?
  - Co...?
  - Raczej nie. – wtrącił Ghan’dul – Wiedzielibyśmy o tym.
  - No to jak mi wyjaśnisz dlaczego tamten facet pod ścianą patrzy na nas jak wygłodzony skag na karawanę kupców?
  Mark odwrócił głowę dyskretnie zerkając przez ramię. Faktycznie pod ścianą stał jakiś średnio przyjemnie wyglądający typ. Mark dopił zawartość swojej szklanki i wstał.
  - Nie przeszkadzajcie sobie w dyskusji... – rzucił wyciągając z paczki papierosa – Zajmę naszego nowego kolegę.
  Jak gdyby nigdy nic podszedł do ów niewygodnego świadka całego spotkania i bez zbędnych uprzejmości wywlókł go za drzwi, ignorując zdziwione spojrzenia turiana i hakerki. Już opuściwszy lokal puścił szarpiącego się z nim mężczyznę i zapalił papierosa, opierając się o ścianę przy wejściu.
  - No, to w czym problem?
  - Nie wiem co sobie wyobrażasz, ale nie daruję ci tego... – warknął facet podchodząc do Huntera nieco bliżej. Mark zerknął na niego nieco z góry i wypuścił kłąb białego dymu.
  - Nierozsądne. Zresztą... Odpowiesz mi na pytanie czy od razu przejdziemy do tych mniej kulturalnych sposobów rozwiązywania problemów? Będziesz mi wisiał zmarnowanego papierosa...
  Facet zamrugał kilka razy usiłując zrozumieć swojego rozmówcę. Mark w duchu szczerze życzył mu wszelkiego powodzenia. Dopóki nie zobaczył, że dłoń mężczyzny pokryta jest z wierzchu czarną farbą.
  - Aaa... Czarnoręki. – stwierdził Mark z kiepsko skrywaną dumą z własnej spostrzegawczości – Znaczy się szpieg, co?
  Facet posłał mu wściekłe spojrzenie i zamachnął się pięścią. „Problemy z agresją” odnotował sobie w myślach Mark, uchylając się od ciosu, po czym dorzucił jeszcze jedną uwagę: „Cecha wspólna wszelkich Czarnych Łap.” i zgasił papierosa na czole mężczyzny. Ten zawył wyraźnie zaskoczony z takiego obrotu spraw i cofnął się poza zasięg mężczyzny.
  - Ja naprawdę nie mam zamiaru się z tobą bić, stary... – mruknął Mark. W tym momencie facet zwalił się na ziemię wymachując rękami pchnięty od tyłu przez ogromnych rozmiarów kocicę. Teraz to Hunter się zdziwił. – No... Ona to co innego.
  Deawey na nowo odpalił papierosa kucając przy szamoczącym się z kotem facecie.
  - Zabierz to!
  - Nie. Najpierw pogadamy.
  - Nie mamy o czym gadać...
  Mark zaśmiał się krótko.
  - Oczywiście, że mamy. Co robiłeś w tym jakże uroczym lokalu?
  - Nie twój interes.
  - W sumie... A chciałbyś jeszcze pożyć? Tak? To może łaskawie zacznij ze mną współpracować.
  Facet warknął coś pod nosem usiłując wydostać się z pod Séafry. W końcu odrzucił ją na bok i dźwignął się na nogi. Zaraz jednak brzydko zaklął, krzywiąc się, kiedy kocica wgryzła mu się w łydkę i pociągnęła z powrotem na ziemię. Mark potarł dłonią krótki zarost na szczęce i skrzyżował ramiona na klatce piersiowej, starając się zignorować jakoś fakt, że kiepski z niego detektyw skoro musi korzystać ze wsparcia kota, by osiągnąć co chce. Mógłby co prawda wyciągnąć nóż i zagrozić facetowi śmiercią, ale jakoś nie lubił tej metody działania. Mimo to z westchnieniem wyciągnął pistolet i odbezpieczył go, zwracając tym samym uwagę faceta.
  - Ty chyba nie...
  - Tak. Nie ma wyjścia, wiesz? Próbowałem się od ciebie czegoś dowiedzieć, nie wyszło. Nie dałeś mi wyboru. - wycelował w pierś mężczyzny i zagwizdał, by przywołać do siebie kocicę. - Było miło. Sorki. - Nie! Czekaj. - facet wyciągnął przed siebie ręce jakby chciał jakoś powstrzymać Huntera. Palec mężczyzny drgnął na spuście.
  - Przecież nie mamy o czym rozmawiać.
  - Przemyślałem to. Możemy pogadać.
  Deawey westchnął ciężko. Nadal bolała go głowa, a dialog z facetem wydał mu się nagle męczący.
  - I naprawdę musiałem aż w ciebie wycelować, żebyś zmienił zdanie? Dobra, nieważne. Mów co wiesz...
  Facet zaśmiał się sucho, ale w końcu wyjaśnił po co go przysłali (czego Mark nawiasem mówiąc domyślił się już na początku), czego miał się dowiedzieć i na co mu ta wiedza. Nie było to nic istotnego i nie wniosło Markowi wiele do sprawy. Swoją drogą Deawey był całkiem zadowolony ze swojej roli kierowcy w tym zleceniu. Polityka nigdy go nie interesowała i zwyczajnie się gubił. A teraz kompletnie nie wiedział co zrobić z facetem, którego trzymał na muszce. Zabić go wydało mu się niewłaściwe chociaż na ogół nie miał oporów przed pociągnięciem za spust.
  - Idź... - zarządził krótko - I przekaż szefowi gorące pozdrowienia od Deaweya. Następnego szpiegującego mnie człowieka oddam kotu do zabawy. - Mark wskazał głową na kocicę, a ta zjeżyła się by wyglądać groźniej. Facet zmrużył oczy, ale miał na tyle rozumu, by odejść.
  Hunter w tym czasie zgarbił się i rzucił na ziemię w końcu dopalonego papierosa, a potem zamiast wrócić do baru ruszył w stronę swojego wozu. Władował się do środka i opuścił oparcie fotela do pozycji pół leżącej. Zatrzasnął zamki i zamknął oczy, żeby choć chwilę się zdrzemnąć i odzyskać odrobinę utraconej wcześniej energii. Opłynął niemal natychmiast.
  Długo jednak nie pospał, a przynajmniej nie dość długo. Obudziło go delikatne stukanie w szybę, które mężczyzna zignorował. Jednak kiedy próby zwrócenia jego uwagi okazały się robić bardziej natarczywe, w końcu otworzył oczy i przeciągnął się, ziewając. Po drugiej stronie szyby stali oczywiście nie kto inny jak Kirian i Glitch. Mark z pewnym ociąganiem się otworzył szybę.
  - Dzień dobry, w czym mogę państwu pomóc? – wyszczerzył się przywracając fotelowi poprzednie ustawienie.
  - Żartujesz sobie, prawda? – prychnęła kobieta, opierając dłonie na biodrach.
  - Jak najbardziej – potwierdził Hunter kiwając głową z nieukrywanym samozadowoleniem i odblokował zamki w drzwiach.
  - Co się stało z naszym kolegą? – tym razem to Ghan’dul zabrał głos. Mark zastanowił się nad odpowiedzią.
  - Czeka aż znajdę chwilkę, by zakopać go na pustyni. – odparł w końcu.
  - A tak naprawdę? – tym razem to Glitch się odezwała. Mark przeniósł wzrok z turiana na hakerkę, znów na Klechę i znowu na kobietę.
  - Od kiedy mówicie na zmianę?
  - Po prostu jej odpowiedz…
  Mark wzruszył ramionami w geście mówiącym: „Jak tam sobie chcecie”.
  - Był od Czarnorękich. Niczego nie wiedział, ani się nie dowiedział. Nie zabiłem go.
  - Wypuściłeś, tak? – dopytał Ghan’dul.
  - Lekko poturbowanego przez kocicę, ale owszem. – mężczyzna założył ręce za głowę – Czy to źle?

Kirian? Glitch? Prowadźcie mą sierotę przez trudny świat polityki Cx

wtorek, 22 listopada 2016

Od Mima (CD Comodo) - Dzień w drodze, czyli nic ciekawego

        Dziewczyna w trakcie potyczki nie zauważyła dodatkowej osoby ukrytej między skałami. Nieznajoma zaczęła klaskać i gratulować z wyczuwalną drwiną. Mimo to Mim z pełną satysfakcją i uśmiechem wykonała głęboki ukłon w kierunku jednoosobowej widowni. Pan Lis jednak nie zareagował tak entuzjastycznie na nieproszonego gościa.
  -Domyślam się że nie jesteś spoza tej grupy
  -Trafne spostrzeżenie.- Przytaknęła nieznajoma, było w niej coś z gada, takie spojrzenie podobne do węża i płynne ledwo zauważalne ruchy jak u jaszczurki. Dziewczyna wstała i podeszła do nich na wyciągnięcie ręki, Mim spostrzegła minimalne drgnięcie wargi O'Malleya, podobne do takiego jakie jest u warczących zwierząt.
  -Nazywam się Comodo.- Dziewczyna zdobyła się na uśmiech wyczekując odpowiedzi. -Wiecie wasz występ był naprawdę imponujący, Czy mogłabym poznać imiona aktorów?- Przyglądała się wszystkim z zainteresowaniem.
  -Jestem Echidna.- Potworkowa mama podała rękę dziewczynie niemal wpychając się przed Lisowatego. W jej ślady podążyła również Koko, tylko nie zrobiła tego tak delikatnie, ona po prostu wskoczyła między Pana lisa a Comodo, odpychając Edne. Złapała wyciągnięą dłoń w obie ręce i zaczeła mocno trząść.
  -A ty.... jak masz na imię?- Uniosła jedną brew, wyraźnie zbita z tropu przez nietypowe zachowanie szatynki.
  -Nie odpowie.- Westchnął zza jej pleców O'Malley. -Ale możesz mówić Mim, raczej nikogo innego o tej profesji nigdzie indziej nie znajdziesz.
  -A ty?- Wychyliła się żeby zerknąć na niego
  -Może przy następnym spotkaniu.- Burknął po czym wsiadł na swój motocykl i odpalił go z hukiem. W tym czasie Koko obserwowała nieznajomą z bliska, bardzo bliska. Nie krępując się nawet jej dotykać.
  -Błagam cię...zostaw ją...- Zawołał do nastolatki która odskoczyła od nowego obiektu zainteresowań. Następnie wskoczyła na swojego Krossa i odpaliła silnik, co w między czasie zrobiła również Edna.
  -Pamiętasz drogę? To prowadź.- Zawołał do Koko która pokiwała energicznie głową i nałożyła na uczy niewidzialne gogle.
  -Hej! Chwile! Zostawicie mnie?- Comodo zorientowała się że Pan Lis nie ma ochoty dalej tu zostać i siedzieć z nią.
  -A mieliśmy cię zabrać?- Wyszczerzył się złośliwie dodając gazu by zagłuszyć następne słowa dziewczyny. -Nigdzie się nie umawiałem na kolejnych towarzyszy, Mim! Ruszaj!- Koko jednak zamiast odjechać obróciła się i ponownie zrobiła szczenięce oczy do Lisa, który najwyraźniej w jej wyobraźni stał się niczym jej opiekun.
  -Nie.- Warknął
  -Podrzućcie mnie tylko gdzieś do najbliższego miasta, mogę się wam jakoś odwdzięczyć. Załatwię paliwo, albo nawet zapłacę.- Zaczęła szuka rozwiązania w nadziei że jednak uda jej się wydostać z skalnego pustkowia. Mim zaczęła macha rękoma tym samym zapraszając do siebie dziewczynę, Lis westchnął i pomachał głową z rezygnacją oraz niedowarzaniem... Dziewczyna która tak chętnie lgnie do ludzi i nie ma w niej w ogóle cienia nieufności, jest równocześnie tą samą która bez skrupułów zabiła chwilę temu kilku ludzi i bez obrzydzenia grzebała w rozerwanych zwłokach. Na dodatek ubzdurała sobie bycie mimem, a co gorsza jej przedstawienia są niemal realne. Kim u diabła była dziewczyna ka którą tylko wpadł, a teraz nie chce się odczepić?
  Koko zrobiła trochę miejsca nowej kompance i gdy ta tylko usiadła ruszyła gwałtownie tym samym zmuszając pasażerkę by objęła ją mocno w pasie by nie spaść, Edna bez dłuższej zwłoki ruszyła za nimi, tylko Pan Lis jeszcze chwile nie ruszał, myśląc nad czymś, czy też burcząc pod nosem, zaraz jednak dogonił pozostałe dwa motocykle.
  Jechali dosyć długo, tylko raz natknęli się na handlarzy, nie zamierzali jednak z nimi dyskutować, zakradli się i ukradli kilka galonów paliwa by móc ruszyć dalej i tak już do zmroku. Koko jechała przodem obserwując drogę i krajobrazy, zachwycała się nimi jak dziecko, a za każdym razem gdy tylko zauważała coś ciekawego, jak fikuśnie ułożone skały albo dziwnie powykręcane rośliny pustynne szturchała pasażerkę i pokazywała palcem na swoje "cuda". Zatrzymała się dopiero o zachodzi słońca. Nie... to nie był postój na przerwę, sen czy odpoczynek na poboczu. Mim po prostu zahamowała gwałtownie, z piskiem opon sprawiając że jadące za nią maszyny mało co by w nią nie wjechały.
  -Jasna cholera! Czy ty chcesz nas lub siebie zabić?- Zadał oczywiście retoryczne pytanie Pan LIs, nawet nie liczył na odpowiedź, bo i na co miał liczyć. Szatynka natomiast udała że wyciąga coś z wewnętrznej kieszeni kurtki. Było to oś małego, jednak trzymała w dwóch rękach, przymknęła jedno oko, a dłonie naprowadziła na zachodzące między skalistymi górami słońce. Gdyby mogła jej palec wskazujący lekko by ruszył się imitując duszenie spustu aparatu, zamiast tego jedynie nieco drgnęła jej cała ręka.
  -Czy ona robi zdjęcie?- Zdziwiła się Comodo, z resztą nie pierwszy i nie ostatni raz w towarzystwie tych poszukiwaczy przygód. Edna i O'Malley przytaknęli powoli głowami, z całkowicie odmiennymi wyrazami twarzy.
  -Ale?- Rzuciło się jej kolejne pytanie na usta, ale Mim zatkała je palcem po czym złapała jej głowę i nakierowała na ten sam widok. Comodo chwilę obserwowała krajobraz, z resztą tak samo jak pozostała trójka. Nagle Mim wcisnęła jej nos, tak jakby teraz to ona miała być aparatem.
  -Hej!- Wzdrygnęła się odruchowo łapią za nos, na co Koko jedynie zaśmiała się bezdźwięcznie i pokazała palcem na głowę z uśmiechem.
  -Chodzi jej że aparatem ma być twoja pamięć.- Przetłumaczył bez błędnie Pan Lis, a Mim potwierdziła skinieniem głowy.
  -Dobra zdjęcia porobione, co może jeszcze przejedziemy parę kilometrów? Zawsze to będzie mniej do przejechania jutro.- Zaproponował O'Malley, na co Nutri odpaliła silnik i ruszyła tak samo gwałtownie jak się zatrzymała. Tym razem jednak nie jechali długo. Gwiazdy bardzo szybko pojawiły się na niebie, a Koko zaczęła ziewać dekoncentrując się. W końcu Edna zaproponowała postój by się przespać na co wszyscy przystali. Oczywiście nie mieli zamiaru spać na samym skraju drogi, głupi nie byli. Odjechali nieco w bok chowając się za jakimiś kamlotami.Do jedzenia nie było dużo, a raczej nic, więc jedynie rozłożyli koce a Mim w swój sposób rozpaliła ognisko z znalezionego chrustu i uschniętych chwastów. Echidna bawiła się z swoim potworkiem czemu z zainteresowaniem się przyglądała, O'Malley zasłonił oczy, opadł się o kamień i udawał że śpi. Natomiast Jaszczurkowata(kolejne nadane w myślach Koko miano) obserwowała to towarzyszy, to ogień cały czas wyraźnie o czymś myśląc. Mim wysunęła rękę w stronę potworka licząc na zgodę jego mamy, by i ona mogła się z nim chwile pobawić, ta wiedząc już że nie powinien zaatakować przytaknęła na co dziewczyna zareagowała wyjątkowo entuzjastycznie i zaczęła się z nim bawić. Potworek po jakimś czasie jednak wrócił do Edny, wtulił się w nią i zasnął. Mim nagle wpadła na pomysł, zaczęła grzebać sobie w biuście skąd wyjęła dużego szarego szczura, co nie umknęło uwadze Comodo. Zwierzak popatrzył na właścicielkę falując noskiem. Mim podsunęła go Ednie by i ona mogła poznać lepiej jej przyjaciela
  -Pamiętam, Pip prawda?- Uśmiechnęła się gładząc go po główce. Koko czując wzrok Comodo również jej pokazała gryzonia.
  -No tak, tak fajny...- Z lekka niepewnością pogładziła stworzonko. Mim Przysunęła go znów do siebie i przytuliła mocno do policzka, następnie położyła sobie na ramieniu gdzie zwinął się w kulkę i zasnął.
  -W sumie oboje mają dobry pomysł, chyba też powinniśmy zasnąć.- Odezwała się Comodo po czym przeciągnęła się w ostentacyjny sposób, było w tym coś podejrzanego, ale gdyby to obchodziło Koko.
  -W sumie racja, dobranoc.- Edna ruszyła w ślady Jaszczurowatej przykrywając siebie i potworka kocem. teraz już tylko Mim siedziała przy ogniu. Odchyliła się w tył ale nie położyła, zadarła tylko głowę by widzieć lepiej gwiazdy. Miała tysiące myśli, tysiące wspomnień oraz planów. Ale kto by w ogóle podejrzewał o to infantylną niemowę? Westchnęła głośno i był to chyba jedyny dźwięk jaki można było od niej usłyszeć, zero słów, zero odgłosów tylko z świstem wydychane powietrze. Jeszcze raz zerknęła na śpiących i uśmiechnęła się. Nawet nie wiedziała kiedy zasnęła, i nawet nie wiedziała że przez sen skrępowała w niedźwiedzim uścisku biedną Comodo...

To jak? Rano już tylko chwila do miasta :)

niedziela, 20 listopada 2016

Od Glitch (CD Preachera) - Szukajcie, a znajdziecie

        Strażnik ziewnął przeciągle dając upust nagromadzonej w nim nudy i senności. Jego towarzyszy stojący na lewo od pancernych drzwi do skarbca numer 6 skrzywił się zdegustowany.
  - Możesz zakrywać usta? - burknął. - To zaa-zaaa...- również ziewnął, po czym dokończył -...aaraźliwe.
  - Wybacz - odparł kolega. - Nic na to nie poradzę. Ta robota jest do kitu.
  - Wolałbyś pilnować sterylnych laboratoriów w Arc? Szczerze wątpię.
  - A bo tu jest niby ciekawiej? - powątpiewał mężczyzna. - I tu i tam sterczymy bez większego sensu. Na cholerę poszedłem do wojska...
  - Lepiej się ciesz, że nie mamy nic do roboty - zrugał go drugi. - Mój dziadek trafił do sił specjalnych w pierwszych latach Arc na Talos. Wtedy to dopiero mieli roboty: napady na placówki, akty terroryzmu, nie wspominając o bandytach...
  - To już wolałbym bandytów ścigać! - perorował dalej pierwszy. - A tak to kto to robi? Najemnicy!
  - Jak to mówią miejscowi: ,,łowcy nagród" - poprawił go kolega.
  - W dupie mam jak się na nich mówi! - obruszył się strażnik. - Gdybym mógł legalnie zdezerterować, zostałbym rangerem i pokazał półgłówkom co to znaczy ,,być stróżem prawa".
  - Szczerze to nigdy nie słyszałem, by jakiś łowca nagród kiedykolwiek nazwał się ,,stróżem prawa" - zauważył grzecznie jego towarzysz. - I chyba również mają głęboko w czterech cudze zdanie na ich temat.
  - A idź ty...
  Nagle w uszy wdarł im się złośliwy pisk. Dwójka znudzonych strażników najpierw drgnęła zaskoczona, rozglądając się niezrozumiale. Pisk jednak zaczął powtarzać się rytmicznie i mężczyźni rozpoznali w nim alarm przeciwwłamaniowy. Jeden z nich spojrzał na komunikator na nadgarstku szukając źródła zamieszania: przy skarbcu numer 3 migała czerwona lampka.
  - Chłopaki, mamy włamanie do trójki! - rzucił do komunikatora, po czym machnął ręką na kolegę i oboje pobiegli korytarzem w stronę okradanego skarbca.
  Nie minęła nawet minuta odkąd dwaj strażnicy zniknęli za rogiem, gdy z kanału wentylacyjnego w suficie dało się słyszeć ciche skrobanie. Po chwili na podłogę spadły cztery śrubki, klapa wypadła z obudowy, jednak czyjeś ręce zdołały ją chwycić zanim zleciała na podłogę i wciągnęły do wnętrza szybu. Z wentylacji wychynęły najpierw dwie nogi, a potem przed pancernymi drzwiami wylądowała dziewczyna w ciemnofioletowym płaszczu. Glitch zadowolona strzepnęła z ramienia kurz (bardziej symbolicznie niż z potrzeby). Spokojnie podeszła do wbudowanej w ścianę klawiatury czytającej odciski dłoni.
  - ,,Stróż prawa"... - uśmiechnęła się pod nosem kręcąc głową, jakby właśnie usłyszała świetny dowcip.
  Skanery nie były dla niej wielkim problemem. Bez obaw przyłożyła do panelu prawą dłoń uruchamiając urządzenie. Okłamana maszyna błysnęła na zielono i w drzwiach zaklekotały otwierane zamki. Viress wcisnęła się do środka jeszcze zanim ciężkie drzwi otworzyły się w pełni. O ile mogła oszukać skaner i znudzonych strażników, o tyle nie mogła zapobiec zawiadomieniu recepcji o otworzeniu skarbca. Oczywiście mogli pomyśleć, że skoro ktoś tam wszedł bez problemu, to musiał być pracownikiem, ale patrząc logicznie: kto podczas alarmu antywłamaniowego wchodziłby do któregokolwiek z nie piszczących skarbców? Tak więc Vi dla pewności wolała się pospieszyć.
  Wszystkie sejfy otwierano z jednej konsoli naprzeciwko drzwi. W ten sposób potencjalny włamywacz nie mógł odczytać kodu po śladach zużytych klawiszy, bo wszystkie były tak samo często otwierane. Tu jednak znowu do wprowadzenia kombinacji potrzebna było potwierdzenie tożsamości. Dziewczyna nie mając czasu na zabawy po prostu przyłożyła palce do komputera i zaczęła grzebać w sieci. Momentalnie wyczuła wszystkie przewody prowadzące do poszczególnych sejfów. Po chwili odnalazła kable do metalowej skrzynki oznaczonej numerem 532. Wsłuchała się pilnie i otworzyła. Kliknęło po jej lewej. Z tryumfalnym uśmiechem podeszła do sejfu i wyciągnęła z niego...kolczyk? Zwykła, mało zdobiona kulka z nieznanego metalu? Wzruszyła ramionami chowając drobny przedmiot w kieszeni wewnątrz płaszcza. Najwyraźniej ma jakąś wartość, skoro jej zleceniodawczyni była gotowa zapłacić za jego odzyskanie. Zatrzasnęła zamek i wykasowała z historii fakt, że w ogóle był otwierany - nie chciała przysparzać klientce problemów, bo okradziony bank mógł ruszyć tropem jej nazwiska w pierwszej kolejności.
  Już miała kierować swoje kroki do wyjścia gdy nagle przyszedł jej do głowy nie do końca mądry pomysł. Nie umiejąc się powstrzymać podeszła ze złośliwym uśmiechem z powrotem do konsoli i tym razem włamała się do kodowania...
  Po jakimś czasie klapa wentylacji wróciła na swoje miejsce, niemalże w tym samym czasie co wychodzący właśnie zza rogu dwaj zdezorientowani ochroniarze. Skarbiec numer 3, do którego rzekomo ktoś się włamał, okazał się szczelnie zamknięty. Strażnicy jednak dla pewności woleli wezwać recepcjonistów, by otworzyli pancerne drzwi. Wtedy okazało się, że skaner nie chce współpracować. To dało wszystkim przypuszczenia, że włamywacz zabarykadował się w środku i pracownicy ośrodka tym bardziej próbowali dostać się do środka. Jednakże za drzwiami czekały nie tknięte sejfy, a w konsoli nie znaleziono śladów żadnego logowania. Strażnicy spod szóstki wrócili więc na swój posterunek przekonani, że był to fałszywy alarm. Wtedy jednak dostrzegli, że pancerne drzwi są otwarte. Natychmiast zawiadomiono recepcję o faktycznym miejscu napadu, a gdy pierwszy z pracowników wszedł do środka poszukać jakichkolwiek śladów na konsoli, ekran zgasł, po czym zabłysł na nim jaskrawym zielonym jeden, dosadny komunikat:
  G0 FUCK Y0URS3LF ^-^

        Viress weszła do stylizowanej na ziemskie lata osiemdziesiąte knajpy. Rozejrzała się po wnętrzu szukając znajomej twarzy. W końcu dostrzegła siedzącą przy oknie zamyśloną dziewczynę z warkoczem i szarą hipsterską czapką. Mieszała bez energii kawę w papierowym kubku, wzdychając co jakiś czas. Glitch ruszyła w jej kierunku z uśmiechem. Jednak zanim usiadła naprzeciw, położyła jej rękę na ramieniu i szepnęła do ucha konspiracyjnie:
  - Lepiej nie pij. Straszna lura.
  Dziewczyna podskoczyła przestraszona, a hakerka parsknęła śmiechem.
  - Raaaany, aleś ty spięta - powiedziała wesoło, siadając na kanapie naprzeciwko. Niemal natychmiast podwinęła pod siebie nogi, zamiast siedzieć po ludzku.
  - Nie strasz mnie, proszę - poprosiła jej klientka. - Czterech facetów już mnie zaczepiało...
  - Nie masz się tutaj czego obawiać - uspokoiła ją Viress. - To swojskie miejsce i na każdego który chciałby ci zrobić krzywdę przypadłoby czterech, którzy by go pobili na jeden twój krzyk.
  - Dobra, nieważne. Udało ci się? - zmieniła temat klientka.
  Vi z uśmiechem położyła na stole kolczyk. Dziewczyna z warkoczem niemal pisnęła ze szczęścia i szybko chwyciła przedmiot. Z szerokim uśmiechem włożyła go do własnego ucha.
  - Nawet nie wiesz jak bardzo jestem ci wdzięczna... - zaczęła, ale łowczyni nagród powstrzymała ją uniesioną ręką.
  - Nie dziękuj, proszę. Zamiast tego postaw mi drinka czy dwa, dobra? - uśmiechnęła się przyjacielsko.
  - Nie ma sprawy - odparła jej zleceniodawczyni i zawołała kelnera.
  - No i z głowy - Glitch założyła ręce za głowę patrząc w stronę pogrążonej już w wieczornych cieniach ulicy. - A teraz zmykaj, jestem tu umówiona na spotkanie.
  Dziewczyna skinęła głową i mimo wszystko po raz ostatni jej podziękowała. Viress odprowadziła ją wzrokiem i wróciła do obserwacji drogi na zewnątrz. Ciekawe, czy się spóźnią, pomyślała z cieniem satysfakcji. Właściwie to to spotkanie ciężko było nazwać ,,umówionym". W wypadku umawiania się na coś obie strony znają czas i miejsce spotkania. Tymczasem owe wiadomości znane były tylko Glitch, a jej dwaj przyszli towarzysze jeszcze nie mieli pojęcia, że zdążyła im już załatwić i zamówić coś do picia.
  W końcu dostrzegła dwie szukane sylwetki. Normalnie miałaby z tym nieco większy problem, ale według jej informacji jednym z tych gości miał być turian, a dwóch takich ciężko spotkać w jednym mieście, choćby nie wiem jak dużym. Wchodzący właśnie do baru mężczyzna na pewno był przedstawicielem tej rasy - przez czas spędzony w Arc widziała już kilku mu podobnych. Drugi z nich był wysokim blondynem z wygolonymi bokami głowy. Usta Vi rozciągnęły się w zwycięskim uśmiechu. Jej przypuszczenia co do czasu i miejsca okazały się trafne. Bez oporów wstała i zaczęła machać ręką do dwójki mężczyzn, zupełnie, jakby już się znali. Rozglądający się po pomieszczeniu blondyn dostrzegł ją i trącił łokciem towarzysza. Wymienili między sobą jakieś uwagi, po czym ruszyli w stronę jej stolika. Viress uśmiechnęła się do nich promiennie.
  - Już myślałam, że nie przyjdziecie - powiedziała na przywitanie. - Zapraszam - wskazała na miejsca naprzeciwko i sama usiadła po turecku.
  - Pani nas chyba z kimś pomyliła... - zaczął turian niepewnie.
  - Skądże, w moich planach nie ma mowy o żadnej pomyłce - nie zgodziła się dziewczyna. - Szczerze to trochę liczyłam, że jednak tu nie traficie i będę miała wolne kilka dni, ale niestety znowu miałam rację. Proszę więc mi się teraz nie wymawiać i łaskawie usiąść, bo nie lubię zarywać wolnych wieczorów w barach bez powodu.
  Mężczyźni spojrzeli po sobie. Blondyn wzruszył ramionami i usiadł, tak więc i jego towarzysz zdecydował się jednak zająć miejsce. Do stolika podszedł kelner i postawił na blacie trzy szklanki.
  - Na mój koszt - rzuciła słowem wyjaśnienia Vi i z uśmiechem upiła łyk ze swojej. - No więc chodzą słuchy, że mnie szukacie.
  - Ciebie? - blondyn uniósł jedną brew.
  - Ty jesteś Glitch? - dodał z nutą niedowierzania turian. Jak na razie żaden z nich nie sięgnął po własną szklankę.
  - Z krwi, kości i wszczepów - odpowiedziała z potakującym skinieniem. - Normalnie nie fatyguję się, by odpowiadać na takie ,,wezwania", ale rzadko kiedy okazuje się, że szukający mnie człowiek tak właściwie nie jest człowiekiem - uśmiechnęła się do turiana. - Lubię turian. Spotkałam kilku w Arc i, zupełnie szczerze, każdy z was wydaje się zgoła ciekawszym towarzyszem rozmowy niż typowy arkan.
  - Dziękuję...chyba - odparł mężczyzna. - Może przejdźmy do sedna. Na imię mi Kirian, a mój towarzysz to Mark. Mamy pewien problem z dwoma raczej nieprzyjaźnie do siebie nastawionymi gangami...
  - Aaach, więc chodzi wam o tę wojnę między Rosomakami i Czarnorękimi? Nie wiem jak wy, ale ja obstawiam Rosmaków...
  - Chodzi nam o ROZWIĄZANIE konfliktu - uściślił Kirian.
  - Tak też myślałam. Zresztą, co innego robiliby teraz w Cargo łowcy nagród mając tuż pod nosem takie zlecenie - hakerka oparła brodę na splecionych palcach. - Powiedzcie mi co udało wam się ustalić i zobaczymy jak mogę wam pomóc.

Mark? Kirian? Wiele nie wprowadziłam, ale przynajmniej coś już jest :P

Jonathan - Lokaj-chimera

kimsokol
Nie zostaliśmy stworzeni do tego by czegoś chcieć. Wola dla nas nie istnieje.

Pseudonim: Wątpliwym jest by określenia typu „Psie”, „Idioto” czy nawet „Kundlu” sprawiały jakąkolwiek przyjemność. Dlatego też mężczyzna zrezygnował z używania pseudonimu. Jeżeli to jednak konieczne korzysta z prostego, ale jakże trafnego miana Lokaja.
Imię: Jonathan i nie wypada tego skracać. Zdrobnienia zwyczajnie nie pasują do kogoś budzącego aż tak mieszane uczucia.
Nazwisko: Oryginalnie brzmiało Cavendish. Jednakże w czasach gdy przynależał do rodziny de Clare używał tego nazwiska. Obecnie w zależności od sytuacji posługuje się jednym, bądź drugim, ale za własne uznaje tylko to pierwsze.
Płeć: Pierwsza kwestia sporna. On sam uznaje się za mężczyznę. Miał jednak nieprzyjemność spotkać na swej drodze paru ludzi, którym ewidentnie taki stan rzeczy przeszkadzał. Mimo wszystko nazywanie go samcem godzi w jego dumę.
Wiek: Około 80-90 lat, lecz póki co nadal wygląda na maksymalnie 28. Jego rasa z łatwością dożywa wieku 400 lat, a nawet dalej jeżeli nikt w tym nie przeszkodzi.
Rasa: Chimera. Nie, nie ta od lwiej i koziej głowy i wężowego ogona, choć niewątpliwie Jonathan szczególnej różnicy by nie odczuł. Z założenia już nie ludzie i jeszcze nie bogowie. Jednakże spotkać na Talos chimerę bywa ciężko. Sam Cavendish dostał się na planetę razem z promem handlarzy niewolników będąc jeszcze dzieckiem, które przejawiało niezwykłe i nierozumiane przez nikogo zdolności. Od tego czasu nie spotkał jeszcze podobnych sobie.
Rodzina: Cóż za niefart odczuwać przywiązanie do własnego pana i jego rodziny, nieprawdaż?
Miłość: Jonathan nigdy nie miał kobiety. Tłumaczy to brakiem czasu, obowiązkami czy czymkolwiek innym. Wymówek jeszcze nigdy mu nie zabrakło, by wyjaśnić dlaczego trzyma się z dala od kobiet, a one od niego.
Aparycja, cechy szczególne: Można by pokusić się o stwierdzenie, że mężczyzna sam w sobie jest sporą cechą szczególną. Jednolicie szara skóra, którą przecinają nieco ciemniejsze znaczenia i oczy których białka jakby na przekór mają matowo czarną barwę oraz tęczówki w kolorze najlepszego wina skutecznie wyróżniają go z pospolitego tłumu. Zwłaszcza te oczy skupiają uwagę, jeśli ktoś okaże się wystarczająco pewny siebie by nawiązać z chimerą dialog. Czai się w nich smutek i lata doświadczenia w życiu, ale i twardość jakiej nie widać na pierwszy rzut oka. To zwierciadła duszy Jonathana i cokolwiek męczy mężczyznę znajduje tam swoje odbicie. Poza tym Jonathan ma niezwykle smukłą sylwetkę z powodzeniem maskującą jego prawdziwe możliwości. Mężczyzna będący w stanie przewrócić średniej wielkości samochód osobowy, do złudzenia wygląda i porusza się jak tancerz. Efektu dopełniają jeszcze długie do połowy pleców czarne jak noc włosy, najczęściej splecione w gruby warkocz. Mężczyzna tak w zasadzie nigdy nie ścinał włosów i nie czuje potrzeby tego zmieniać. Jonathan nosi na szyi ukrytą pod ubraniem obrożę zdolną sprezentować mu nieprzyjemną dawkę elektrowstrząsów, ale spytany o nią odmawia udzielenia odpowiedzi i nie pozwala jej sobie ściągnąć. Nie kieruje nim masochizm, a jedynie czysta świadomość konsekwencji takiego działania – kiedyś próbował i od tego czasu ma dość kombinowania przy zatrzasku. Jego barki, ramiona, plecy i klatkę piersiową pokrywają proste, niemal precyzyjne blizny wyróżniające się na skórze niemal białym kolorem. Ich pochodzenie również owiane jest tajemnicą, bo przeszłość Lokaja jest znacznie mroczniejsza niż można by było przypuszczać, a on sam dostał kategoryczny zakaz mówienia o tym. Dosyć często nawiedzają go koszmary, lecz nauczył się sobie z tym radzić. Ma niski, cichy głos, który wręcz wspaniale działa na ludzi podświadomie zmuszając ich by z uwagą wysłuchiwali każdego jego starannie przemyślanego słowa. Inną kwestią jest to, że mężczyzna zwykle nosi niesamowicie eleganckie stroje i bez tego czułby się po prostu źle.
Charakter: Każdy kto poznał Cavendisha z miejsca klasyfikuje go jako „trudnego”. Nie dlatego, że mężczyzna to prostak i agresor. Na tym polu jest wręcz na odwrót i Jonathana grzechem byłoby nie nazwać dżentelmenem. Trudnym jest ze względu na niechęć do zawierania nawet najbardziej podstawowych znajomości. W jego głowie figuruje lista tematów, których poruszyć mu nie wolno i unika ich jak tylko może, a niezwykle trudno zawrzeć z kimkolwiek znajomość nie mogąc mu odpowiedzieć na tak proste pytania jak „Skąd jesteś?”. Mimo to nie jest tchórzem i nie boi się mówić. Przez wzgląd na wyuczoną uprzejmość nie ma szans, by powiedział cokolwiek niestosownego. Mężczyznę cechuje też bezwzględne posłuszeństwo względem swojego oficjalnie byłego pana wpojone mu drogą niemalże tortur. Ta sama metoda przy okazji sprawiła, że zamknął się w sobie i raczej nie zwykł dzielić się z nikim swoim życiem. Prawdę powiedziawszy odzywa się tylko wtedy, gdy musi. Jonathan sprawia całkiem uzasadnione wrażenie kogoś bez poczucia humoru i po prostu sztywnego. Mimo to może pochwalić się nienagannymi manierami i bez względu na okoliczności przekłada dobry ton ponad wszystko. Nie obce mu zasady dobrego wychowania czy to jako kamerdynera czy jako osoby towarzyszącej bądź nawet prywatnego ochroniarza. Poza tym nie zwykł robić błędów, a mało jest rzeczy którym by nie podołał. To chodząca oaza spokoju, której nie sposób wytrącić z równowagi. A pomimo tego mężczyzna wydaje się być tak pusty, jakby nie mógł albo nie potrafił pozwolić sobie na uczucia. Co nie oznacza, że ich nie ma, oczywiście. Kiedyś nabył odruch zamyślania się i od tego momentu nagminnie traci kontakt z rzeczywistością kiedy tylko może to zrobić. Swoje myśli uważa za najlepsze towarzystwo dla kogoś jego pokroju. Na jego nieszczęście łatwo się zorientować, że los nie był dla niego łaskawy, a przeszłość zwyczajnie go męczy, ale przenigdy się nie skarży. To kolejna rzecz na którą ma zakaz. Waha się z podęciem jakiejkolwiek decydującej decyzji samodzielnie jeżeli w pobliżu znajduje się ktokolwiek. Cavendish tłumaczy to tym, że za każdym razem ktoś mówił mu co ma robić i myśleć, więc nie mógł nauczyć się tych umiejętności. Poza tym wszystkim gdzieś w Jonathanie tkwi niepojęta dla niego tęsknota za czymś, czego nie poznał – mianowicie, normalnym życiem. Bo jedynym pewnym faktem, którego nie sposób było zataić jest to, że Talos nie jest rodzinną planetą chimery. A nie trudno się domyślić, że ktoś z obrożą na szyi na pewno nie jest wolnym człowiekiem. Cavendish od dziecka musiał pracować jako pomoc domowa jednego z najbardziej wpływowych ludzi w Cargo. Dorósł, został kamerdynerem, a kiedy widok chimery na ulicach przestał robić wrażenie jego pan wyznaczył mu inny cel, o którym Jonathan także nie może powiedzieć. Mężczyzna skrycie jednak marzy o tym, by coś zmienić, odejść od pana i może nieco otworzyć się na ludzi. Choć z całą pewnością przyjdzie mu to z trudem.
Częste miejsca pobytu: Jest dokładnie w tym miejscu, gdzie wskazują mu instrukcje. Trudno mu powiedzieć gdzie lubi przebywać, bo nigdy w zasadzie nie miał do tego prawa. Lubi być tam, gdzie ktoś mu powie, że ma lubić być.
Stopień rozgłosu: 1 (400/500 PD)
Sojusznicy: Instrukcja mówi jasno: „Znajdź kogoś, kto z tobą wytrzyma.”
Wrogowie: O tym miejscu instrukcje nie mówią, więc Jonathan nie ma pojęcia co zrobić z tym miejscem...
Broń: Wszystko w zasięgu wzroku. Nikt nie jest na tyle głupi, by dawać mężczyźnie broń do ręki licząc się z tym, co każda szanująca się chimera potrafi zrobić. Jednak mężczyzna na ogół i tak nosi ze sobą dyskretnie ukryty puginał. Dobywa go jednak w ostateczności. Broni palnej czy dystansowej po prostu mu nie potrzeba.
Umiejętności: Umiejętności Lokaja dzielą się na typy. Pierwszym z nich są te pochodzące od rasy. Chimery jak wszechświat długi i szeroki słyną ze swoich ponadprzeciętnych możliwości. Fizycznie mocniejsze niż jakikolwiek człowiek kiedykolwiek będzie. Biegają szybciej i dłużej, skaczą dalej i wyżej, podnoszą rzeczy które przewyższają ich masę ciała prawie dwukrotnie... i nie mogą się tym chwalić kiedy chcą. Los nie mógłby być tak łaskawy dla jednej rasy. Niesamowite zdolności chimer są dyktowane prostym mechanizmem napędzanym adrenaliną. Od jej poziomu zależy faktyczny wachlarz możliwości fizycznych danego osobnika. Do umiejętności związanymi z pochodzeniem należą także wyostrzone zmysły oraz jakże przyjemna umiejętność wpływania na myśli i zachowanie innych. Wiąże się ona jednak z pewnym ograniczeniem – jej nadużywanie skutkuje okropną migreną. Do drugiego typu umiejętności należą te które nabył z tytułu swojego wychowania. Bez problemu prowadzi dom, sprząta, gotuje, koordynuje działania reszty służby, dba o ogólny wystrój i to, by w domu niczego nie zabrakło. Odebrał wykształcenie etyczne, retoryczne i estetyczne. Co nie ma kompletnie żadnego zastosowania poza domem właściciela, ale nie ma mowy, by ktoś wychowany na lokaja potrafił tresować psy, nieprawdaż? Jest jeszcze trzecia grupa umiejętności Cavendisha. Te nabyte już po pozornym odejściu z domu de Clare. Mężczyzna umie się bić i z niebywałą wprawą posługuje się puginałem. Opanował też sztukę wykorzystywania elementów otoczenia na swoją korzyść. Płynnie posługuje się kilkoma językami. I przez cały czas stara się rozwijać pod kontem umiejętności zawartych w jego instrukcji.
Towarzysz: Brak zgody pana na takowego, jeśli nie będzie to absolutnie konieczne.
Wykonane zlecenia:
  - [#3] Zagrożony gatunek?
Nick na howrse: Apocalypse Rider

sobota, 19 listopada 2016

Od Preachera (CD Marka) - Bardziej kulturalna wizyta

        Podsumujmy: Klecha zaczął od wskoczenia do samochodu przypadkowego gościa w akcie desperackiej próby ucieczki, a skończył przed jakąś ruderą z gigantyczną kocicą w charakterze ochroniarza. W sumie nie taki zły wynik, biorąc pod uwagę ilu tego typu pasażerów na gapę ginie w przeciągu następnej pół godziny z rąk niezadowolonego kierowcy. W statystykach Talos, oczywiście. Tak więc fakt, że Preacher jeszcze żył można było uznać za sukces.
  Ochroniarz przy drzwiach siedziby Rosomaków okazał się bardziej wyrozumiały od tego u Czarnorękich. Wielki przypominający niedźwiedzia mężczyzna bez karku zamiast z miejsca strzelić (lub rozwalić łeb Kiriana kolbą, co chyba by się bardziej mu opłacało) po prostu najnormalniej w życiu założył ręce średnio zadowolony i wypalił zdecydowanie grzeczniejsze od kuli słowo:
  - Czego?
  - Najmocniej przepraszam, że zawracam głowę - zaczął turian. - Ale chciałbym rozmówić się z pańskim szefem, jeśli jest na miejscu.
  - Ano jest. Zależy kto pyta.
  - Jeśli ma pan myśli podejrzenie, iż mogę należeć do gangu Czarnorękich to muszę zauważyć, że zaledwie dwie godziny temu szanowny pan Dollar wysunął podobną uwagę, tyle że w stronę odwrotną - odpowiedział Preacher. - A jeśli chodzi o jakieś imię, to ,,Klecha" w zupełności wystarczy.
  ~ Mniej skomplikowanych słów, Kirian. Dłużej pożyjesz, wierz mi ~ wtrącił się Preston.
  Całe szczęście drab chyba nie uznał niczego z powyższych za godne pozbawienia turiana życia. Wnioskując po jego minie najwyraźniej był już zmęczony całym dniem roboty i stwierdził, że i tak mu wszystko jedno. Tak więc przejechał sobie dłonią po zarośniętym policzku wzdychając niemal boleśnie, po czym machnął niedbale ręką.
  - Za mną - mruknął wpuszczając Kiriana do środka. - I pilnuj kota, bo nie ręczę za siebie.
  Séafra fuknęła, jakby rozumiejąc, że to było o niej i na dodatek nie było do końca miłe. Mimo to szła spokojnie za turianem. Fascynujące zwierzę, przeszło Ghan'dulowi przez myśl.
  Kryjówka Rosomaków była nieco bardziej rozbudowana niż ciasna klitka Czarnorękich, a już na pewno zdecydowanie lepiej zorganizowana. Mijając korytarzem różne pokoje Preacher kątem oka zerkał do środka, starając się nie robić tego na tyle długo, by przypominać szpiega. W każdym ktoś był czymś zajęty. Jedni pakowali podejrzanej zawartości paczki, inni czyścili broń, w kilku pokojach nawet znajdowali się goście przypominający księgowych spisujących coś na komputerach. Nic dziwnego, że Rosomaki wygryzły konkurencję z handlu.
  Pokój, do którego niedźwiedziowaty zaprowadził Klechę i Séafrę niewiele się różnił od pozostałych. Jedyną różnicą rzucającą się w oczy był fakt, że tutaj nikt nie pracował. Przy zwykłym stole siedziała piątka gości grając w karty i popijając coś z kwadratowych szklanek. Tutaj najwyraźniej gangsterzy spędzali przerwy.
  - Te, szefie - chrząknął ochroniarz. - Ktoś do ciebie.
  Jeden z mężczyzn, zaskakująco młody, idealnie ogolony z zadbaną fryzurą, zmrużył podejrzliwie oczy i odłożył swoją talię na bok.
  - Kto dokładnie? - zapytał.
  - Dziwak jakiś. Klecha się nazywa.
  Mężczyzna uniósł brew w niemy zapytaniu, ale po chwili machnął ręką, że może już wyjść. Misiaczek zostawił więc Kiriana i Séafrę, po raz ostatni posyłając im ostrzegawcze spojrzenie i wyszedł. Tymczasem Wendigo (teraz Ghan'dul był już pewien z kim miał do czynienia) rzucił towarzyszom by kontynuowali bez niego, wstał z miejsca i stanął przed turianem z założonymi rękoma.
  - Klecha, co? Ciekawe przezwisko - lider uśmiechnął się kątem ust. - Zamierza mnie pan nawrócić?
  - Bynajmniej - odparł Kirian. - Jestem tu w sprawie waszego konfliktu z...
  - Och, a cóż to za piękność? - przerwał mu nagle Wendigo, patrząc w stronę Séafry. Kocica syknęła ostrzegawczo, gdy ten pochylił się w jej kierunku. - No proszę, zadziorna. Ma pan wspaniały gust do zwierząt. Ile za nią chcesz?
  - Właściwie to...nieważne, możemy przejść do sedna? - westchnął łowca nagród.
  - Oczywiście - Wendigo wstał, dalej jednak patrząc zafascynowany na kocicę. - Chodzi o Czarnorękich? Jeśli przysłał cię Dollar...
  - NIKT mnie nie przysyła. Jestem tu we własnym interesie. Przez te wasze strzelaniny ludzie siwieją z nerwów, aż w końcu padła propozycja nagrody za uspokojenie sytuacji.
  - Aaaach, łowca nagród? - zgadł mężczyzna z uśmiechem. - To by wyjaśniało po co się wpakowałeś pomiędzy uzbrojonych po zęby ludzi.
  ~ Słowem, jesteś głupi jak but, Preacher.
  - Jak więc zamierzasz nas pogodzić, kolego? - kontynuował lider Rosomaków. - Jestem tego szczerze ciekaw.
  ~ No właśnie, mnie też to zastanawia...
  - Jak na razie staram się dowiedzieć o co właściwie poszło - wyjaśnił Klecha ignorując docinki Prestona. - Czarnoręcy odpowiedzieli mi na to pytanie ostrzałem, dlatego przyszedłem tutaj.
  Wendigo skrzywił się, nie do końca przekonany czy powinien się tłumaczyć przed nieznajomym, czy też pójść w ślady Czarnorękich. W końcu jednak wzruszył ramionami i przeszedł do wyjaśnień:
  - Od kilku lat prowadzę w Cargo handel na średnią skalę. Dollar zresztą też. Z tym, że jego dealerzy mają zdecydowanie lepszą reputację i szersze grono klientów. Tak więc zrobiłem to, co zrobiłby każdy przedsiębiorczy człowiek: zaproponowałem im lepszą płacę. Dollarowi to się nie spodobało i Czarnoręcy zaczęli mi bruździć. Tyle. Koniec bajki.
  - Nie mogłeś znaleźć sobie więcej dealerów? - spytał turian. - W mieście pewnie wielu jeszcze działa bez niczyjego sztandaru.
  - Zbyt dobrze się kryją - odparł mężczyzna. - Ciężko ich wyśledzić.
  Kirian namyślił się chwilę.
  - A gdybym ich znalazł i zaoferował pracę dla Rosomaków? - zaproponował. - Przestałbyś wtedy wykupywać ludzi Dollara?
  - Hah, no to powodzenia. Dobrego dealera nie da się od tak wytropić.
  - A jak znajdę kogoś kto ich wytropi?
  Wendigo zmrużył oczy, nagle poważniejąc.
  - W sumie...jest ktoś kto mógłby to zrobić - odpowiedział. - Słyszałem o tym typie, tylko pogłoski, ale jestem pewien, że siedzi gdzieś w Cargo. To haker i to jeden z najlepszych. Osobiście nigdy go nie widziałem, ale gdybym zobaczył tutaj w przeciągu maksymalnie kilku dni...
  - Rozumiem. Mam go tutaj sprowadzić - przerwał Ghan'dul. - Jakieś dane?
  - Tylko pseudonim: Glitch. I podobno łatwiej będzie, jeśli to TY dasz się znaleźć JEMU - Wendigo wrócił do stołu. - Musisz po prostu zacząć pytać po barach tak długo, aż połowa miasta będzie wiedzieć, że go szukasz. Powodzenia, panie Klecho.
  Czekający za drzwiami niedźwiedziowaty uznał to za koniec rozmowy. Bezpardonowo chwycił turiana za ramię i wyciągnął z pomieszczenia. Séafra zerwała się zdziwiona i ruszyła za nimi, gotowa skoczyć na ochroniarza w każdej chwili. Preacherowi jednak nic się nie stało - został po prostu grzecznie (jak na standardy, dajmy na to, Czarnorękich) odprowadzony do drzwi. Misiek wypchnął go na zewnątrz. Łowca nagród zamachał rękami odzyskując równowagę w ostatniej chwili. Séafra wyleciała na zewnątrz z zezłoszczonym sykiem i drzwi zatrzasnęły się za nimi.
  - No proszę, nie zrobili z ciebie sera szwajcarskiego - przez chwilę Ghan'dul był pewny, że to znowu Preston się odezwał, jednak wtedy dostrzegł opierającego się o czarnego Wranglera Huntera z papierosem w ręku. Blondyn chyba czuł się już zdecydowanie lepiej.
  Kocica od razu pobiegła w jego stronę, ocierając się mu o nogi. Klecha tymczasem westchnął średnio zadowolony i ruszył do samochodu.
  - Zbieramy się - rzucił. - Musimy znaleźć hakera.
  - Hakera? - powtórzył mężczyzna gasząc papierosa.
  - Wyjaśnię ci w samochodzie - mruknął turian.

Glitch? Podobno łatwiej nas znajdziesz niż my ciebie :P

Glitch - Błąd w systemie

Pseudonim: Na pytania kim jest najczęściej odpowiada ,,Błędem w systemie", ozdabiając to najbardziej niepokojącym uśmieszkiem jaki umie z siebie wydobyć. Stąd też kiedyś tam jeden z jej przymusowych kompanów nie mając pojęcia jak zwrócić się do dziewczyny, której imienia w ogóle nie zna, nazwał ją po prostu Glitch i tak już zostało.
Imię: Viress. Jeśli już łaskawie się przedstawi to nie musisz się krępować przed zdrabnianiem do Vi. Samo imię zmyśliła w celu oszukiwania systemów Arc (z których jeszcze nie zdążyła się pozbyć WSZYSTKICH swoich danych, ale ćśśś, wszystko jeszcze naprawi...)
Nazwisko: Brak. Było - BOOP - nie ma. Magia hakerstwa.
Płeć: Kobieta. Chociaż wszelkie plotki mogą czasem wspomnieć o niej jako mężczyźnie. Cóż, nie należy wierzyć we wszystko co się słyszy.
Wiek: 25 lat
Rasa: Tu się zaczyna mały problem, bowiem chociaż Vi jest w większości arkanką, to mechaniczne wszczepy mogą już zaliczać ją pod cyborga, powiedzmy, ,,wagi lekkiej". Sama pozostaje przy stwierdzeniu, że jest jedyna w swoim rodzaju i chyba nie ma po co się z tym kłócić.
Rodzina: Nawet jeśli dalej są w Arc, to Glitch najwyraźniej udało się i własną rodzinę przekonać, że nie istnieje. A podobno ,,Rodzonej matki nie oszukasz"...
Miłość: Nie ma nic przeciwko. Lubi zarówno męskie jak i żeńskie towarzystwo. Jedyne czego wymaga to umiejętność trzymania języka za zębami.
Aparycja, cechy szczególne: Dziewczyna ma jakieś metr sześćdziesiąt i może jeszcze parę centymetrów wzrostu. Na pierwsze wrażenie wydaje się krucha niczym filiżanka - jest raczej drobnej budowy, z całkiem długimi nogami i wąską talią. Tak więc nie odbiega od archetypu rasowej arkanki...no może poza skórą. Najwyraźniej jej geny od początku przewidziały, że Viress będzie rodzonym łamistrajkiem i już na starcie załatwiły jej odcień skóry przypominający kawę z mlekiem. Wśród bladych dzieciaków Glitch faktycznie rzucała się w oczy, teraz jednak wyjątkowo pomaga jej to wmieszać się w opalone talosańskie tłumy. Ma ostro zarysowane oczy (podkreślane tuszem) o nienaturalnej, jaskrawo różowej barwie i lekko spiczasty nos. Rysy twarzy są bardziej delikatne niż u talosańczyków, co niektórym nawet się podoba, a innym chyba daje sygnał, że trzeba sprać ,,zasranego arkana". Smolistoczarne włosy farbuje w odcienie fioletu - od jej naturalnego czarnego przy głowie po niemal róż na końcach. Bok głowy ma zupełnie wygolony. Ubiera się właściwie codziennie tak samo: ciemnofioletowy płaszcz z wysokim kołnierzem kończący się w połowie ud, szeroki pas podkreślający talię, wąskie spodnie w jakimś ciemnym kolorze i wysokie po kolano buty na płaskiej podeszwie. Niektórzy do tego opisu dodają także ,,te dziwne rękawiczki"...tu trzeba sprostować. Viress nie nosi żadnych rękawiczek - to nic innego jak jej faktyczne dłonie, niemal całkowicie zmechanizowane, a jednak w dotyku właściwie nie odbiegające od ciała i kości. Jedynie te znikające w nadgarstku różowe żyłki idące wzdłuż kości wydają się podejrzane. Lubi luźne, męskie podkoszulki i w takowe się ubiera. Gdy czuje się wystarczająco bezpieczna po prostu zrzuca z siebie płaszcz i buty, pozostając na bosaka w samej koszulce i spodniach. Wtedy też da się zauważyć na jej karku metalowe wszczepy, ułożone idealnie na kręgach. Jak się można domyślić, ciągną się one na całej długości kręgosłupa, każdy otoczony małą siateczką blizn po operacji. Większość uznaje, że ,,biednej dziewczynie" zrobił to jakiś paskudny maniak, że pewnie uciekła z jakiegoś laboratorium czy inne podobne historie. Ludziom chyba naprawdę ciężko uwierzyć, że ktoś może zrobić coś takiego ze swoim ciałem na własne życzenie.
Charakter: Glitch ma jedną taką naprawdę lubianą w niej cechę: jeśli już coś robi, robi to porządnie. Jakiekolwiek polecone jej zadanie będzie wykonane na glanc, bez żadnej rysy czy wpadki. Wszystkie trybiki w jej maszynie zawsze ze sobą współgrają, doprowadzając jej plan do obiecanego finiszu. I tu się chyba kończą jej ,,cechy typowego arkana". Bo o ile arkanie faktycznie są wyjątkowo dokładni i pracowici, to potrafią także pracować w grupie, czego Viress nie da się przyznać. Owszem, nie ma oporów przed pracowaniem z kimś nad jedną sprawą, ale zawsze ukradkowo wpłynie na całe zadanie tak, że jej część roboty będzie wymagała tylko jej wysiłku. Dziewczyna po prostu nie lubi cudzej ingerencji w swoją pracę. Jest święcie przekonana, że jeśli będzie nad czymś pracować tylko ona, to da radę zauważyć każdy błąd. Bo jeśli nad zegarem pracuje tylko jeden zegarmistrz, to będzie doskonale pamiętał gdzie grzebał i jak części leżały zanim je przestawił. Gdy jednak w robocie bierze udział pięciu, gdy czterej pozostali idą do domu, a zegar i tak nie działa, biedny piąty nie jest w stanie stwierdzić, kto, gdzie i przede wszystkim JAKI zrobił błąd. Glitch lubi mieć kontrolę nad całą sytuacją. Jest swego rodzaju marionetkarzem, kierującym wszystkim spoza sceny. Kombinuje niezauważalnie, maczając palce właściwie we wszystkim co się akurat dzieje w okolicy, w której przebywa. Czasem śledzi jakiegoś ciekawego nieznajomego, kierując go do jakiegoś konkretnego wydarzenia, na przykład sprowadza na siebie starych wrogów, czasem przyjaciół/kochanków (czyżby hakerce miękło czasem serce?), podpuszcza gangi do wojen, skłania bandytów do napadów, nigdy jednak nie da się spostrzec, że to wszystko jest jej zasługą. Może być twoim aniołem stróżem i przekleństwem równocześnie. Jednak aby móc mieć nad czymś władzę, trzeba to coś wpierw poznać. Z tym Vi nigdy nie ma problemów - dziewczyna potrafi wtargnąć do każdych źródeł, czy to śladem sieci, czy też staromodnie kogoś przesłuchując. Przy tym trzeba pamiętać, że Viress potrafi posunąć się do wszystkiego, bo w końcu i tak nie ma niczego do stracenia, a tacy ludzie są najbardziej niebezpieczni. Rodziny jej nikt nie zastraszy, samą sobą raczej mało się przejmuje, a przyjaciół za nic nie wyda. I tak, Glitch jest w stanie nazwać kogoś przyjacielem. Ba, dla tego kogoś nawet jest w stanie robić wyjątki. Wobec każdego jednak ma ten sam warunek: nawet nie próbuj jej zdradzić. Nie podawaj o niej więcej informacji niż trzeba, bo marnie skończysz. Nic ani nikt się przed nią nie ukryje na zawsze. Jest uparta jak osioł, a naprawdę wściekłą jeszcze trudniej powstrzymać. Jednakże mimo wszystko przyjaźń z nią zawsze daje więcej plusów niż minusów. Przy znajomych zachowuje się zdecydowanie luźniej, jakby porzucając maskę profesjonalistki. Nietrudno wtedy zauważyć, że ma w sobie coś z dzieciaka. To jak się śmieje, jak słucha z szeroko otwartymi oczami ciekawych historii, jak siada po turecku nawet na nie do końca przystosowanych do tego siedziskach....Całkiem urocze, na swój sposób.
Częste miejsca pobytu: Znalezienie jej jest raczej trudne, gdyż często zmienia kryjówki i zaciera za sobą prawie wszystkie ślady. Prędzej to ona znajdzie ciebie, jeśli uzna, że powinieneś się z nią zobaczyć. Najlepiej szukać jej w Cargo lub w Devlin, bo właściwie cały czas kursuje między większymi miastami. Zaskakująco często odwiedza także Arc, chociaż oczywiście o jej wizytach tam nie wie nikt.
Song Theme: We Are The Night - Raydia // Not Afraid - Mountains vs. Machines
Stopień rozgłosu: 2 (300/1000 PD)
Sojusznicy: Brak
Wrogowie: Brak
Broń: Pistolet automatyczny Uzi, samoprzylepne granaty EMP i właściwie każdy skrawek technologii w jej pobliżu.
Umiejętności: Już jako zwykły człowiek Viress była kimś, kogo lepiej było mieć po swojej stronie. W zmodernizowanym społeczeństwie jako haker jest właściwie bezkarna i niemalże nie do wytropienia. Żadna zguba (niezależnie od wielkości) nie umknie uwadze Glitch. Jej szeroka sieć kontaktów i możliwość włamania się do właściwie każdego systemu pozwalają wyśledzić cokolwiek po choćby najdrobniejszym śladzie. Mimo to jednak młoda łowczyni nagród była przekonana, że nie jest wystarczająco dobra w tym co robi. Tak więc załatwiła sobie owe cyberwszczepy na całej długości kręgosłupa, oraz w dłoniach. Wszczepy w palcach są połączone z tymi podpiętymi do rdzenia kręgowego, a co za tym idzie, bezpośrednio do mózgu. Tym sposobem dziewczyna dotykając jakiegokolwiek urządzenia zasilanego prądem może je siłą woli pobudzić do życia, równocześnie zachęcając do współpracy. Implanty ma także w oczach (stąd nienaturalna barwa). Dzięki temu widzi ślady sieci elektrycznej, nawet te dawno nie używane przewody. Vi potrafi sabotować nie tylko włączając maszyny, ale także w odpowiednim momencie je wyłączając. Zawsze ma przy sobie kilka małych, samoprzylepnych bomb, które po zdetonowaniu wysyłają pole elektromagnetyczne uszkadzające każde urządzenie w zasięgu dwóch metrów. Małe pole rażenia wymaga do niej niesamowitej precyzji, ale mimo wszystko rezultaty są wystarczające. Co do zwyczajniejszych umiejętności, dziewczyna jest całkiem wysportowana i dobrze się skrada. No i ładnie śpiewa, chociaż namówienie ją do występu nie jest proste.
Towarzysz: Brak
Wykonane zlecenia:
  - [#4] My precious!
  - [#5] Względny pacyfista
Nick na howrse: RedRidingHood

Od Marka (CD Preachera) - Wirusowe wyczucie czasu

        Wszystko działo się stanowczo zbyt szybko by mózg mężczyzny mógł to zarejestrować i podjąć jakiekolwiek logiczne działania. W jednej chwili nie budząc podejrzeń ewakuował się ze zwiadu przerwanego wtargnięciem osób trzecich, a już w następnej uciekał stamtąd pod ostrzałem sprowadzonym na niego przez ową "osobę trzecią". Wobec tak nagłej zmiany nie było nawet mowy o równie nagłym dostosowaniu się, więc Hunter postanowił więc popisać się wręcz niemożliwą dla kogoś takiego jak on podzielnością uwagi i wszystko ogarnąć na raz. Wyrzucił niedopalonego papierosa przez okno i zatrzasnął szybę, a potem wrzucił wyższy bieg i terenówka z rykiem silnika wyrwała się do przodu wręcz połykając drogę, którą Mark ją prowadził. Z tyłu nadal dobiegały pojedyncze strzały kiedy znikali za zakrętem, a Markowi zdało się, że usłyszał cichy odgłos którego nie sposób było pomylić z niczym innym - dźwięk pocisku rozpłatującego karoserię. I to nawet nie jednego w ciągu całej tej ucieczki. Stłumił jednak odruch natychmiastowego zatrzymania się i sprawdzenia stanu samochodu.
  - Séafra, nie! Słyszysz mnie, Cholero przebrzydła?!
  Mark odwrócił się, by zdzielić kocicę po łbie i doprowadzić ją do porządku zanim zje żywcem ich nowego towarzysza z przymusu. Rozumiał ją, ale nie zamierzał później męczyć się z czyszczeniem zachlapanej krwią tapicerki. Kocica drzemała wyciągnięta na tylnej kanapie zanim to wszystko się zaczęło i nagłe pojawienie się obcego musiało ją zaskoczyć. A skoro ją to pewnie i Marka, a z tego co Hunter wiedział na pewno, w jej ocenie równało się to niebezpieczeństwu i przemieniało w sycząco-warczącą kulę sierści, kłów i pazurów niosącą przypadkową zagładę postronnym, w tym także niewinnemu otoczeniu. Kocica jednak posłuchała zanim doszło do rękoczynów i przeniosła się na fotel pasażera nadal powarkując. Mark w tym czasie wrócił do pełnoprawnego kierowania, by mieć pewność, że ewentualna pogoń, ani ich nie znajdzie, ani nie dogoni. Silnik jego perełki chodził jak złoto na wysokich obrotach, rażąc przechodniów na około wspaniałym dźwiękiem ponad setki galopujących w pełnym pędzie koni mechanicznych.
  Mark zdjął nogę z gazu dopiero gdy wyjechał spory kawałek poza miasto, pozwalając by Wrangler łagodnie stoczył się z wydmy i zatrzymał w dolinie ukryty przed widokiem. Dopiero wtedy odetchnął cicho sięgając do lusterka i jednym ruchem nakierowując je na pasażera. Zdziwił się lekko widząc kto też miał przyjemność go wykorzystać. Widział już w swoim życiu na tyle dziwne byty, że ten szczególnego wrażenia na nim nie wywarł. Mężczyzna musiał jednak przyznać, że pierwszy raz ma do czynienia z kimś, kogo głowa aż tak bardzo nie przypominałaby mu jego własnej. O reszcie ciała nawet nie chciał myśleć.
  - Czy moja ‘maleńka’ w jakimkolwiek stopniu przypomina ci taksówkę? - spytał mrużąc oczy w geście mającym na celu ostrzec dziwną istotę niepewnie zajmującą miejsce po przekątnej pojazdu. Nie wyszło mu tak jak zamierzał, gdyż w jego głosie nie zabrzmiała nawet nutka oskarżenia czy gniewu, a raczej czyste rozbawienie zaistniałą sytuacją.
  - Proszę wybaczyć. To była moja jedyna droga względnie bezpiecznej ucieczki...
  - Dobra, dobra. Załapałem. - przerwał mu Mark - Mnie nie musisz przepraszać. To Séafrze zrobiłeś problem i to ją powinieneś przeprosić.
  Pasażer z przymusu zerknął w lusterko krzyżując swoje pełne niedowierzania spojrzenie z wyjątkowo poważnym wzrokiem Huntera, po czym pokręcił głową jakby uznając Deaweya za chorego psychicznie i sięgając do klamki drzwi. Nie zdążył jeszcze za nią pociągnąć, kiedy szczęknęły wszystkie zamki w samochodzie.
  - Czekaj, czekaj... Gdzie się wybierasz? - zaśmiał się Mark odpalając radio. Z głośników cicho popłynęło "Escape" śpiewane przez niejakiego Ruperta Holmesa. - Mamy sporo czasu zanim ‘Czarne Łapy’ nas wytropią i musimy sobie porozmawiać.
  Nieznajomy usiadł więc prosto koncentrując się na wariacie z którym utknął w jednym samochodzie.
  - O czym rozmawiać?- zainteresował się.
  - Pozwól, że pominę oczywistą kwestię tego co robiłeś w złym miejscu i złym czasie, co? Jestem Mark... Albo Hunter, zależy jak ci wygodniej, Deawey.
  - Pseudonim? - dopytał tamten.
  - Głęboko w czterech literach pewnej mało przyjemnej osobistości i lepiej, żeby tak zostało. A ty?
  - Kirian Ghan’dul. Preacher. – odpowiedział tamten z ledwo wyczuwalną nutką wahania w głosie.
  - No... Zapowiada się długa i niesamowicie zabawna znajomość. – skwitował Deawey - Nie żartowałem z tym przeproszeniem kocicy.
  Kirian wymamrotał coś pod nosem pod adresem Séafry, a ta fuknęła na niego z wyższością.
  - Przyjmujesz przeprosiny? - spytał Mark kocicy, a ta w odpowiedzi odwróciła się w stronę drzwi. - Jak na razie może być...
  - Mogę wiedzieć w jakim celu znajdowałeś się na tym boisku?
  - Ano, możesz. Robiłem zwiad i zastanawiałem się nad tym jak rozwiązać wiadomy konflikt... Jak widzisz nie tylko tobie coś poszło nie tak.
  Hunter odblokował drzwi i wyszedł za zewnątrz zorientować się czy to co wziął za kule uderzającą w tył Wranglera to prawda. Nie zdążył jednak ujść nawet dwóch kroków gdy nagle jego ciałem wstrząsnął potężny dreszcz zapowiadający tylko jedno – dyktowany niezwykłym poczuciem humoru bandy złośliwych cząsteczek atak. Mark sapnął cicho opierając się o bok samochodu, kiedy kolana ugięły się pod nim nie mogąc wytrzymać jego ciężaru i runął na piasek nagle pozbawiony władzy nad zwiotczałymi mięśniami. Usłyszał jeszcze trzask zamykanych drzwi po drugiej stronie terenówki, a natychmiast po tym jego ciało przeszył ból tak ostry, że Hunter nie był w stanie skoncentrować się na niczym innym. Przed oczami zatańczyły mu kolorowe plamy, gdy jego kręgosłup wbrew woli wygiął się w tył do granic możliwości, jak gdyby niewidzialna siła usiłowała złamać go wpół. Tego co działo się z jego rękami i nogami nawet nie będąc w takim stanie nie potrafiłby opisać. Już z trudem przyszło mu uświadomienie sobie faktu, że Kirian właśnie znalazł jego wijące się, podrygujące w dziwnym rytmie ciało rozgrzebujące piasek pod sobą. Nie mógł nawet krzyczeć, bo siła wyrabiająca z nim niestworzone rzeczy boleśnie chwyciła też mięśnie szczęki skutecznie go uciszając. Z nosa pociekła mu krew mieszając się z piaskiem i przywierając mu do twarzy. Dźwięki i obrazy przestały do niego docierać już w momencie gdy oczy uciekły mu do góry, ale jeszcze przytomności nie stracił. Choć błagał o to sam nie wiedząc do kogo się tak właściwie zwraca. Czuł łupanie w czaszce i ucisk jakby zbyt duże ciśnienie groziło mu rozsadzeniem głowy od środka. No i ból. Całe morze bólu którego nie mógł znieść, a jednocześnie nie miał innego wyjścia. Był całkowicie bezbronny, cierpiąc te tortury i nie mogąc nawet zaczerpnąć wystarczająco dużo powietrza. Ostatecznie stracił przytomność odcinając się od tego wszystkiego.
  Odzyskał ją dopiero gdy poczuł nieco zbyt mało delikatne jak na jego gust poklepywanie po policzku.
  - Miło by było gdybyś otworzył oczy, wiesz? - słyszał nad sobą słyszał głos towarzysza z przypadku.
  Nie potrafił jednak zorientować się w tym, co właściciel głosu tak naprawdę chciał mu przekazać. Coś wilgotnego dotknęło jego ręki, a następnie inne coś, w dotyku przypominające papier ścierny przejechało po jego dłoni. W tym momencie Mark otworzył oczy gwałtownie biorąc oddech. Zrobił to jednak zbyt szybko w efekcie czego tylko się zakrztusił i zaniósł duszącym kaszlem. W ustach czuł metaliczny smak krwi i wszechobecny piach, a także kwaśny posmak pozostały po ataku.
  - No... Już, już... - usłyszał, jednak nie zrozumiał znaczenia tych słów rozglądając się dookoła niewidzącym, rozbieganym wzrokiem i nie mogąc się skupić na niczym konkretnym. Ktoś go posadził i przytrzymał, by upewnić się, że Hunter znowu nie wróci do poprzedniej pozycji.
  - Co...? – wychrypiał i znowu zaczął kaszleć.
  - Sam chciałbym wiedzieć... – odparł tamten, po czym westchnął ciężko. – Co znowu, kocie?
  Do uszu Marka dotarł odgłos cichego skrobania w drzwi terenówki. Prawdopodobnie Preacher wstał od niego i otworzył Séafrze drzwi, by mogła mu pokazać czego chce. Deawey w tym czasie trąc oczy usiłował nie przegrać z mdłościami wywołanymi zawrotami głowy. Czuł się gorzej niż martwy. Kocica w tym czasie wytaszczyła z samochodu torbę i przyciągnęła ją do siedzącego na ziemi mężczyzny i szturchnęła go z troską domagając się, by zrobił co trzeba. Hunter jak przez mgłę zauważył, że Ghan’dul przechodzi do tyłu i otwiera bagażnik, po czym wyciągnął rękę i bezmyślnie poklepał warującą przy nim kocicę po głowie. Ta szturchnęła go nieco mocniej, wskazała na torbę i znowu go szturchnęła. Mark zamrugał zdezorientowany usiłując pojąć czego ta Cholernica może chcieć.
  - Lepiej tam zajrzyj... – mruknął Kirian wyciągając z bagażnika jakiś koc i wkładając go na tył Wranglera. Deawey chwycił więc za torbę i zaczął w niej grzebać. Jego mózg pracował z tak wyraźnym opóźnieniem, że mężczyzna czuł jakby czaszkę wypełniał mu kłębek waty. W końcu jego ręce trafiły na butelkę wody. Wyciągnął ją i przepłukał usta wodą, a potem się napił. Przetarł twarz dłońmi i spróbował wstać. Za pierwszym razem udało mu się wylądować na czterech, chwilę później już klęczał i przeklinając pod nosem usiłował dźwignąć się na nogi. Kirian chwycił Huntera pod ramię i pomógł mu stanąć na nogach, a potem zaprowadził go na tylne siedzenie terenówki. Mark wątpił czy obcy chce mu pomóc. Gotów był założyć, że mężczyzną kieruje raczej litość, choć i tego nie mógł być pewny. Kirian pomachał mu dłonią przed twarzą.
  - Kontaktujesz już?
  - Umh... – Hunter zamrugał koncentrując wzrok na swoim rozmówcy i skrzywił się lekko – Chyba.
  - Wspaniale. Zechciałbyś podzielić się ze mną wiedzą co też ci się stało?
  - To wirus SAVV... – wymamrotał starając się mówić jak najwyraźniej to tylko było możliwe – Ja... Ja jestem chory. Takie ataki czasem mi się zdarzają...
  - Rozumiem. Bierzesz leki?
  - Nie ma na to leków. A jeśli są... To... To mnie nie stać.
  Nagłe zmęczenie ogarnęło Deaweya. Jego głowa bezwiednie opadła na pierś, zaraz jednak ją poderwał. Wyczerpanie nie było niczym dziwnym po atakach. Chociaż okoliczności z pewnością nie były odpowiednie, by zasnąć na parę godzin snem tak twardym, że człowieka nie zbudziłby konkurs tańca wielorybów.
  - Nie dam rady prowadzić w tym stanie.
  - Przynajmniej wracasz do rzeczywistości.
  - Mhm... – mężczyzna odgarnął dłonią włosy z twarzy i oparł głowę o zagłówek.
  - Potrzeba ci czegoś?
  - Snu. Ewentualnie środków przeciwbólowych.
  Przez chwilę panowała cisza.
  - Słuchaj... Może to nie najlepszy moment, ale wydaje mi się, że oboje zajmujemy się tym samym zleceniem.
  - Tak, chyba tak...
  - No więc, może połączymy siły. Co o tym sądzisz?
  - Plan dobry. – Hunter ziewnął – Ale jeżeli będziesz mnie traktować jak niepełnosprawnego wywiozę cię na środek pustyni i zostawię.
  - Dobrze... Choć może to być nieco trudne przy następnym z tych ataków.
  - W najbliższej przyszłości bym się o to nie przejmował. Z miesiąc mam spokój.
  - Umiesz przewidzieć następny atak?
  Mark zaśmiał się sucho, pozbawionym wesołości śmiechem.
  - Nie, nigdy. Nie da się tego przewidzieć. Wirus ma cholerne poczucie humoru i zawsze mnie zaskakuje.
  - To co teraz zrobimy?
  - Miasto jest tylko parę kilometrów stąd. Masz dwie opcje: zaczekać tu aż uznam, że w nic nie wjadę przy pierwszej lepszej okazji albo iść pieszo.
  - Może lepiej będzie jeśli zostanę. Pomówimy o zleceniu. – Mark przysiągłby, że usłyszał wahanie w głosie Klechy.
  - Kiepsko zaczęliśmy znajomość... Nic mi nie będzie. Możesz iść, jeśli chcesz.
  Mężczyzna oparł się o dach terenówki i lekko nachylił nad walczącym z sennością blondynem.
  -Więc czego się dowiedziałeś o wiadomych grupach?
  Hunter westchnął na moment przymykając oczy.
  - Nie wiem wiele ponad to co ty. Idzie o narkotyki. Jeden sądzi, że ten drugi jest problemem i na odwrót. Najprościej byłoby po prostu ich wybić, ale...
  - To nie jest żadne wyjście – dokończył Kirian – Miejsce jednego zajmie drugi, a konflikt się nie skończy.
  - Właśnie. O tym samym myślałem. Czyli albo organizujemy im szersze kontakty z dealerami albo zmuszamy, by się podzielili tym co mają. Nic innego nie przychodzi mi do głowy.
  - Mhm... Czas pokaże jak to będzie.
  Deawey zamyślił się rozważając pewną rzecz. W końcu podjął decyzję.
  - Podrzucę cię do siedziby Rosomaków. Zobaczymy czego się dowiesz od ich szefa.
  - A ty w tym czasie będziesz...?
  - Siedział za kierownicą gotowy do kolejnej szybkiej ewakuacji. Poślę z tobą Séafrę. W razie czego ta cholernica cię obroni. Tylko nie pozwól by ktoś do niej strzelił, bo nie wiem co bez niej zrobię, jasne?
  - Jasne... Tylko, jedna sprawa. Czy ty przed chwilą nie mówiłeś, ze nie dasz rady prowadzić?
  Blondyn zbył to machnięciem ręki.
  - Jeżeli zasnę za kierownicą system maleńkiej zablokuje mi kierownicę i odetnie dopływ gazu. To takie zabezpieczenie w razie ataku wirusa, ale działa też na to. Maksymalne bezpieczeństwo... Poza tym jest lepiej niż przed chwilą. Dochodzę do siebie.
  Kirian mruknął coś pod nosem i odsunął się wypuszczając mężczyznę z samochodu. Jego miejsce natychmiast zajęła kocica i wyciągnęła się na kocu rozłożonym na kanapie. Mark zajął miejsce za kierownicą, a Klecha usadowił się na miejscu pasażera po raz ostatni przyglądając się Hunterowi z nieukrywaną obawą.
  - Wyluzuj. Przecież cię nie zabiję... – mruknął Deawey przekręcając kluczyki w stacyjce.
  Mimo to ruszył wolniej niż zwykle i właśnie taką przeciętną prędkość utrzymywał przez całą drogę do celu.
  Ostatecznie zatrzymał terenówkę naprzeciwko starej rudery wyróżniającej się wśród sąsiednich wyłącznie wymalowanym na zabitych dechami oknach pomarańczowymi „X”.
  - Powodzenia w wybadaniu gruntu. Séafra, idź z Kirianem. Broń go. – rzucił sięgając do torby po swojego Five-SeveN i sprawdził czy broń jest naładowana – To tak na wszelki wypadek...
  Ghan’dul opuścił wóz przy okazji wypuszczając kocicę i przeciął ulicę, a potem zastukał w drzwi rudery. Mark opuścił szybę koncentrując się na wejściu. Był przygotowany do tego, by błyskawicznie wyciągnąć pistolet i zacząć strzelać jeśli byłaby taka konieczność. Jednak po chwili drzwi otworzyły się i ukazał się w nich ogromny, niedźwiedziowaty facet. Następnie i on i Preacher z kocicą zniknęli we wnętrzu budynku. A Markowi zostało mieć nadzieję, że wszystko pójdzie w dobrym kierunku...

niedziela, 13 listopada 2016

Od Comodo - W dobrym miejscu o dobrym czasie

        Wyjazd z Devlin z opcjonalnego scenariuszu stał się koniecznością. A wszystko dlatego, bo Dwunastka oczywiście nie mogła przepuścić okazji by uprzykrzyć komuś dzień u samego startu. No ale co mogła poradzić w przypadku gdy tym kimś była małomówna, uparta, zakuta w hełm, irytująca gnida, którą akurat jeszcze na dodatek dziewczyna doskonale znała i nie cierpiała?
  Cóż, ,,nie cierpieć kogoś" w rozumieniu mutantki wyglądało nieco inaczej niż u zwykłego szarego człowieczka. Gdy Comodo kogoś LUBI, od czasu do czasu robi temu komuś niekoniecznie miłe, aczkolwiek nieszkodliwe (na dłuższą metę) dowcipy. Gdy kogoś NIE LUBI, kończy się na jednym poważnym ,,kawale", po którym delikwent przeważnie już nie żyje lub staje się inwalidą. Gdy kogoś NIE CIERPI, wykręca mu mniej lub bardziej złośliwe numery na okrągło.
  To nie tak, że jaszczurowata nienawidziła Zero. Już raz szary najemnik widniał na jej liście ,,Nie lubianych". I wtedy owszem, załatwiła mu całkiem ciekawe zajęcie, z którego miał się co najwyżej wyczołgać i zdechnąć. Ale jeszcze zanim zajęła miejsce na widowni odkryła, że już ma spluwę przy skroni. No więc zwiała, a ten ruszył za nią...prosto w plan awaryjny, którego Comodo nie spodziewała się musieć kiedykolwiek używać. Historia zatoczyła koło, i zataczała je dopóki, dopóty Dwunastka nie była w stu procentach przekonana, że szara menda jest najwyraźniej niezniszczalna. Gdy już do tego doszło, dziewczyną siłą rzeczy musiała go skreślić z listy. Zero nieświadomie z celu do odstrzelenia, awansował na cel do nękania. A znając Comodo chyba łatwo stwierdzić, które z tych dwóch jest gorsze.
  Mutantka znała Zero na tyle dobrze, że ucieczka po wysłaniu na niego skrytobójcy nie była opcją, a koniecznością. Wsiadając na gapę do odjeżdżającego wagonu starej kolei magnetycznej już uważała Erosa za martwego. Owszem, w jego umiejętności nie wątpiła i była pewna, że gdyby zleciła mu zdjęcie jakiegoś innego koleżki to podołałby zadaniu z ręką w kieszeni (bo nosa czy innego otworu chyba nie miał, a dziewczyna nie miała za bardzo czasu o to spytać). Ale jego celem był Zero, a żaden rodowity snajper nie lubi tkwić na celowniku drugiego snajpera. Chyba aż mi gościa żal, pomyślała układając się na workach mąki...a w każdym razie czegoś białego i sypkiego. Całe szczęście po minucie już jej przeszło.
  - Miłego dnia, Zero - rzuciła patrząc w sufit. Doskonale zdawała sobie sprawę, że zepsuła pewnie też i kilka kolejnych z życia szarego najemnika. Znowu da się podpuścić, straci czas, siły i nerwy. To było idiotyczne i to w ten całkiem uroczy sposób.

        Obudziło ją ostre, południowe światło i dźwięk otwieranych drzwi. Otworzyła oczy natychmiast tego żałując. Zasłoniła je ręką z sykiem rozzłoszczonego zwierzęcia.
  - Zamknij to, do cholery - rzuciła do zamarłego ze zdziwienia chłystka.
  - Co jest, Gamble? - dotarł do niej jakiś chropowaty głos. - Zaczynaj no wynosić towar. Ducha tam znalazłeś czy...? - facet urwał, z czego można było wywnioskować, że sam podszedł do otwartego wagonu.
  Dziewczyna uniosła lekko jedną powiekę, przyglądając się dwóm typom przez palce. Dałaby głowę, że byli bandytami, z czego pierwszy wyglądał co najwyżej na praktykanta. Drugi natomiast mógł od biedy ujść za jako takiego lidera. W sumie...dałaby sobie z nimi radę. Nie miała jednak bladego pojęcia ilu jeszcze ludzi watażka miał pod ręką i wolała nie liczyć ich po fakcie. Tak więc z pozycji leżącej skoczyła na równe nogi - na co dwójka bandytów odsunęła się sięgając po broń - i otrzepała wyświechtany płaszcz.
  - To już tu? - ziewnęła przeciągając się.
  Łysy dowódca wyglądał na zdezorientowanego.
  - Co proszę?
  - Do diaska, chyba macie GPS i kilka szarych komórek, co? - Comodo jakby gdyby nigdy nic zeskoczyła na ziemię, udawanie rozglądając się dookoła. - Pytam o położenie, matoły. W ogóle coście za jedni? Wiecie kim JA jestem?
  Teraz żaden z nich nie miał pojęcia co na to odpowiedzieć. Jakaś przypadkowa dziewczyna, wylegująca się na ICH towarze, w najwyraźniej ICH wagonie pytała ICH kim są. Czy w takich sytuacjach nie powinno być na odwrót? Powinno. Ale to Dwunastka chciała dyktować warunki im, nie oni jej.
  - Hah, wiedziałam - prychnęła zakładając ręce na piersi. - Zero przygotowań! Nikt wam nie mówił, że powinno się odrabiać zadania domowe? No dalej, świeży - rzuciła nagle w stronę chłystka. - Popisz się. Kim mogę być?
  - Ehm... - chłopak spojrzał na wagon i namyślił się krótko. - Kurierem Diuka?
  - Bingo! Sto punktów dla Gryffindoru - mutantka klepnęła go w plecy.
  Nie miała pojęcia kim był ,,Diuk", nie wiedziała co też dokładnie bandyci u niego zamówili, ale za to doskonale wiedziała czym zajmują się kurierzy. Ale przynajmniej znała jakiś konkretny pseudonim, dalej należało jedynie wierzyć, że goście byli równie niedoinformowani co ona. Prawdopodobieństwo było całkiem wysokie - wielu dealerów podawało o sobie właściwie tyle co nic, więc można było tu wiele nazmyślać.
  Bez pytania ruszyła w stronę tymczasowego obozu bandy, jakby dokonywała ważnej inspekcji. Dowódca i jego młody asystent popatrzyli po sobie niezrozumiale, po czym ruszyli za nią, zupełnie zbici z tropu. Kilku typów rozładowujących wagony kolejki oglądało się za nią, ale szybko wzruszali ramionami i wracali do roboty. Skoro nikt do tej dziwaczki jeszcze nie strzelił to znaczy, że najwyraźniej nie trzeba jej jeszcze posyłać do piachu. Dla zachowania pozorów kilka razy opieprzyła przypadkowych rozładowujących tekstami w stylu ,,Ostrożnie, idioto!", albo ,,Będziesz zaraz klęczał na ziemi i wybierał z piasku każde zgubione białe ziarenko!". Zadziałało - podejrzliwe spojrzenia zniknęły.
  - Ekhem - zwrócił jej uwagę cichy do tej pory watażka. - Można na słowo?
  - Tylko szybko - dziewczyna przystanęła z założonymi na piersi rękoma.
  - Po co tu panienka jest? Rozumiem, że Diuk lubi pilnować swoich transakcji, ale...
  - Sam sobie na to pytanie odpowiedziałeś, dziadygo ty moja - Comodo uśmiechnęła się jak do dziecka i poklepała faceta po policzku. - To wszystko w tych wagonach jest drogie jak diabli. Diuk nie byłby zadowolony gdyby coś się z tym stało.
  - Więc wysłał jedną dziewczynę by tego pilnowała? - odparł z powątpiewaniem w głosie.
  - Jednego mutanta, przyjacielu - poprawiła go Aquila ze złowieszczym uśmiechem.
  Mężczyźnie nagle zrobiło się nieswojo. Przestąpił z nogi na nogę, czując jakby mu w gardle urosła jakaś gula, której nie może przełknąć. Słowem: naturalna reakcja człowieka bojącego się mutantów, któremu nagle przychodzi bliższy kontakt z obiektem fobii. Dwunastce takowy stan rzeczy wyjątkowo odpowiadał - koleś będzie zadawał tylko tyle pytań ile będzie minimalnie konieczne. Mniej odpowiedzi, mniej szczegółów, mniej niedopracowań i mniejsze prawdopodobieństwo wpadki.
  Nagle do ich uszu dotarły dzikie okrzyki, kojarzone z wyjątkowo prymitywną, radosną reakcją. Comodo zawsze przywodziło to na myśl bandę głodnych skagów, które dopadły dogorywające zwierzę lub polujących wandali. A było to oczywiście nic innego jak bojowy wrzask ruszających do walki bandytów.
  - Co się dzieje? - rzuciła mrużąc oczy, próbując dostrzec gdzie też wszyscy nagle biegną.
  - Ktoś wpadł w naszą zasadzkę! - odpowiedział równie nieludzko uradowany kapitan, nagle tracąc zupełnie zainteresowanie jej osobą i biegnąc za resztą.
  Wszyscy po drodze chwytali przypadkową, swoją czy też nie, broń i dołączali do korowodu. Wkrótce do wesołej kompani dołączyła także sama mutantka, na którą najwyraźniej już nikt nie zwracał uwagi. Gdy dobiegła z resztą na miejsce, poniżej trwała już bijatyka. Dziewczyna przyczaiła się za występem skalnym z ciekawością obserwując potyczkę. Cóż...powiedzieć, że bandyci mieli pecha to zdecydowanie za mało. W ich zasadzkę wpadli nie kupcy, a łowcy nagród. Odróżnić pierwszych od drugich nie było trudno - pierwsi już byliby martwi przy takiej liczbie przeciwników. Podróżni byli całkiem ciekawą kompanią. Comodo uśmiechnęła się diabolicznie. Chyba już znalazła sobie zajęcie na najbliższy czas...
  Nie włączyła się do walki. Jedynie usiadła sobie na kamieniu, za którym tkwiła do tej pory i oglądała całe przedstawienie. Czasem gdy ktoś podszedł zbyt blisko jej miejsca ułatwiała pozostałym łowcom zadanie i traktowała nieszczęśnika paralizatorem. Chyba raz kopnęła prądem szefa bandy, z którym jeszcze chwilę temu rozmawiała...cóż, nie jej wina, że wszyscy wyglądają identycznie.
  Gdy, dosłownie i w przenośni, opadł bitewny pył (jakby to opisał jakiś szurnięty poeta), przytomni pozostali jedynie łowcy nagród. W ciszy, która nastała podczas chwili oddechu rozległo się nagle klaskanie i gwizdy. Trzej podróżni obejrzeli się w stronę siedzącej po turecku mutantki, dopiero teraz zauważając jej obecność.
  - Bis! Bis! - krzyczała Comodo. - Dawno się tak nie ubawiłam!

O'Malley? Edna? Mim? Czas was ruszyć :P

Od Oszusta (CD Evy) - Bez ryzyka nie ma zabawy

        Dzień był idealny. Pogodny, słoneczny, nawet wiał leciutki wiaterek, wprawiający nieco podartą pelerynę Koszmaru w delikatne falowanie. Mimo wszystko Złodziej humoru nie miał. Dzień był zbyt idealny, zbyt jasny, by ktoś mógł pozostać niewidzialny w cieniu, a to znacząco komplikowało mu życie. I właśnie dlatego do tego jakże śmiałego napadu należało stosownie się przygotować. Oszust skłamałby mówiąc, że to dla niego nie pierwszyzna. Owszem rabował już banki, miał nawet konkretny schemat działania wykluczający możliwie największą ilość niepowodzeń, jednakże nigdy nie robił tego wręcz z marszu. Im ciężej strzeżona placówka tym trudniej było nawet dostać się do środka, o nie popełnieniu tragicznego w skutkach błędu nie wspominając. Jeśli napad miał się udać Oszust musiał dysponować pewnymi, jasnymi i konkretnymi danymi. A takowych nie posiadał. Strzępki informacji które zdobyła panienka Maddison (zakładając, że są one prawdziwe) pomogły mu jedynie zarysować w głowie ogólny plan działania, a o tym o czym nie wiedział i czego nie uwzględnił nawet bał się pomyśleć. Głównie dlatego wstał znacznie wcześniej niż Eva i od dobrej półtorej godziny kręcił się w okolicy banku weryfikując posiadane informacje. Na kartce którą widział nie było na przykład ani słowa o błyszczącej nowością kamerze zewnętrznej ustawionej wprost na drzwi wejściowe.
  Mężczyzna oparł się o ścianę zaułka naprzeciwko frontu banku i jeszcze raz zmierzył go wzrokiem. Nie był oczywiście sam z tym wszystkim. Dał panience Evie bardzo mało wymagające zadanie, by mieć pewność, że wszystko pójdzie dobrze. Jednak to nie było wszystko co miał do zrobienia jeszcze przed jego częścią zadania. A do tego przydał mu się nie kto inny jak pewna nieco irytująca złodziejka. Diabeł może i faktycznie był kiepskim nauczycielem skoro jeszcze nie wykorzenił naturalnej skłonności dziewczyny do paplania o wszystkim i nie zdusił jej skłonności do karkołomnego ryzyka, ale nie mógł odmówić dziewczynie spostrzegawczości i doskonałej pamięci, była więc idealną informatorką. Zgodnie z przypuszczeniami mężczyzny dziewczyna wyłoniła się z banku naturalnym krokiem odchodząc poza zasięg kamery. Zaraz potem jednak rzuciła się biegiem w stronę czekającego Złodzieja niemal na jednym wydechu streszczając mu każdy, nawet najbardziej szczegółowy drobiazg jak położenie kamer, ogólny rozkład budynku, ilość strażników i ich rozmieszczenie, niejasne przeznaczenie poszczególnych pokoi poza terenem dostępnym zwykłym ludziom i parę innych mniej lub bardziej potrzebnych mu rzeczy. Pochwalił dziewczynę, a ta rozpromieniła się cała, życzyła mu powodzenia i jakby nigdy nic rozpłynęła się w tłumie wzorem swojego mistrza. Na tym jej rola się skończyła, a Plaga mógł w spokoju przystąpić do realizacji swojego świeżo uzupełnionego planu. Złodziejka jasno dała mu do zrozumienia, że ani drzwiami nie wejdzie nie wzbudzając podejrzeń, ani nie uda mu się przemknąć niezauważonym przez nikogo. Została mu tylko jedna droga do środka – niewielkie okno na wysokości trzeciego piętra, prowadząca do, jak miał nadzieję, sali z monitoringiem.
  Zadanie niby proste i przyjemne, prawda? No... Może nieco mniej kiedy okazuje się, że ściana jest zbyt gładka, by dało się po niej wspiąć i utrzymać, by otworzyć sobie okno. Mimo wszystko ktoś dysponujący doświadczeniem i wprawą Zmory nawet nie zwrócił na to jako takiej uwagi. Wyciągnął łuk, nałożył na cięciwę modyfikowaną strzałę z liną, wymierzył i posłał pocisk w stronę okna. Już po chwili mógł cieszyć się urokami wspinaczki w pełnym słońcu, co niezmiernie mu się nie podobało. Dotarł na wysokość okna i ostrożnie zajrzał do wnętrza. Przed kilkunastoma monitorami siedział jakiś facet. Z obliczeń Koszmaru jasno wynikało, że ta zmiana musi powoli dobiegać końca, więc ochroniarz zapewne nie spodziewa się już zobaczyć czegokolwiek interesującego. Złodziej sięgnął do jednej ze skrytek swojego stroju i wyciągnął stamtąd specyficzny, trochę poobijany hak, który zaraz potem wbił między parapet, a framugę okna przyciągając tym uwagę strażnika. Zsunął się nieco po linie, by nie zostać zauważonym przedwcześnie i zaczekał aż facet otworzy okno. Po chwili usłyszał mamrotane przekleństwa kiedy ochroniarz zauważył hak i linę i zaczął się rozglądać. W tym momencie nie było już czasu na nic. Zmora podciągnął się błyskawicznie wpychając zaskoczonego faceta do środka, wślizgnął się zaraz za nim i przygwoździł go do ziemi zakrywając mu usta dłonią. Oczy mężczyzny błysnęły kiedy najwyraźniej przypomniał sobie Plagę, Zmora też go rozpoznał. Zaledwie parę dni temu ogołocił pół jego domu, po czym dał się zaskoczyć z rękami na sejfie, bo ten oto pan postanowił urządzić sobie spacer do gabinetu. Wargi Koszmaru wykrzywił pełen jadu uśmiech na wspomnienie tego incydentu.
  - Raz na wozie, raz pod wozem przyjacielu... – po czym huknął faceta tępą częścią haka w skroń i wstał. Podszedł do monitorów i uważnie im się przyjrzał. Minimum trzy kamery rejestrowały wejście od wewnątrz, korytarze i magazyn skrytek też były monitorowane. Uwagę Oszusta jednak zwrócił głównie widok na wnętrze bankowego skarbca. Gdyby nie zlecenie właśnie byłby tam w drodze, a jednak musiał zapanować nad ambicją i skupić się na zadaniu. Jedna z kamer właśnie zaprezentowała mu widok panienki Evy z recepcjonistką, Pladze mignął też pistolet i uznał, że pora zmodyfikować plan działania. Ten jego zakładał trochę mniej subtelne odwrócenie uwagi. Mężczyzna chwycił za krótki sztylet i podważył panel pod którym chowały się kable. Mógłby co prawda wyłączyć kamery w ten prawidłowy sposób, ale nie miał aż tyle czasu na zabawę z elektronikę. Chwycił pewniej za sztylet i zaczął przecinać po kolei kable dopóki obrazy nie urwały się w trakcie transmisji, a potem wsadził panel na miejsce, podszedł do drzwi i uchylił je zerkając na korytarz. Dwóch ochroniarzy w głębi pilnowało klatki schodowej. Nie mieli bladego pojęcia, że intruz ma zamiar zajść ich od tyłu. Już po chwili jeden z nich leżał jak długi na ziemi, a ten drugi tracił świadomość wprawnie duszony zrobioną z cięciwy łuku garotą. Zmora ruszył dalej eliminując ochronę tylko w momencie kiedy nie był w stanie jej obejść. W ten sposób przekradł się na sam dół i trafił do wielkiego pomieszczenia w którym panienka Maddison już kończyła rozmawiać z recepcjonistką.
  Kobieta wstała, zabrała broń Evy i zaniosła ją w stronę drzwi, wystukała kod, a drzwi stanęły otworem. W tym momencie Oszust uznał, że taka akcja wręcz domaga się odrobiny ognia, a przecież od dawien dawna podejmował się najróżniejszych wyzwań. Dlatego też ruszył biegiem w stronę kobiety ściągając na siebie spojrzenie ospałego ochroniarza.
  - Hej ty!
  Plaga w tym czasie zdążył dobiec do drzwi, zablokować je żeby znowu się nie zablokowały i wyrwać kobiecie broń panienki Evy z ręki.
  - Ja się tym zaopiekuję, madame. – oznajmił wyciągając kobietę z pomieszczenia. Zanim ktokolwiek zareagował drzwi zatrzasnęły się za Złodziejem, a on wbił hak w mechanizm mając nadzieję, że na dobre zatrzasnął drzwi. Albo właśnie odciął sobie drogę ucieczki, taką opcję też do siebie dopuszczał. Diabeł odwrócił się tyłem do drzwi i rozejrzał się po rzędach łudząco przypominających mu sejfy skrytek. Coś rąbnęło w drzwi za nim, a do uszu mężczyzny dotarło „Otwierać!”. Prychnął cicho pod nosem dając upust rozbawieniu. Dlaczego musi być tak, że każdy kto go przyłapuje zawsze łudzi się, że rozkazem wskóra cokolwiek? Tak jakby Złodziej nie miał nic lepszego do roboty niż się poddać na półmetku roboty. Inna sprawa, że niewielu ludzi miało szansę go zobaczyć. Jego metody zdecydowanie nie były widowiskowe i brakowało im spontaniczności. Nic nie dało się na to poradzić, że Oszust miał w zwyczaju pojawiać się niespodziewanie, robić co do niego należy i rozpływać się zanim ktokolwiek się zorientował co się stało. Wsunął pistolet panienki Evy za pasek i ruszył w stronę swojego celu. Zastał go elektryczny zamek na szyfr. Złodziej zmrużył oczy. Byłby w stanie założyć, że kody zostały przy biurku, którego nie miał okazji przeszukać. Teraz jednak nie miał jak się tam dostać, a wątpił czy udało by mu się sforsować tę miniaturową kasę pancerną. Jednakże i na takie przeszkody złodziej miał swoje sposoby. Po pierwsze: odkryć ile cyfr ma kod. Mężczyzna wcisnął przycisk z 0 i wciskał go tak dopóki przeszywający pisk nie obwieścił mu, że to nie ta kombinacja. Naliczył aż 4 cyfry, a to już w zupełności mu wystarczyło. Oczywiście 1234 z całą pewnością to nie było, ale w takim miejscu nie było mowy o przypadkowej cyfrze. Koszmar przyjrzał się przyciskom szukając tych minimalnie bardziej zniszczonych niż inne. Dokładnie cztery przyciski wydawały się być odrobinę starte. A więc kod zawiera takie liczby jak 3,5,6 i 9.
  Nagły huk oderwał mężczyznę od poszukiwań dobrej kombinacji. Drzwi wyrwane z ramy runęły do wnętrza, a do środka wlało się tłumek ochroniarzy. Gdzieś tam w tle wył cicho alarm niemal zupełnie ginąc w dźwiękach wydawanych przez ochronę. Złodziej rzucił niezwykle barwną wiązanką przekleństw pod adresem dnia, tego poronionego pomysłu z bieganiem po banku i całej reszty rzeczy i cofnął się w przerwę między dwoma rzędami schodząc z linii ognia mierzącym do niego ochroniarzom. Wyciągnął jeszcze jedną ze swoich zabawek i obrócił ją w dłoniach szukając przycisku. Padło na porządną, metalową kulkę – bombę dymną. Mężczyzna wcisnął przycisk i z kuli zaczęły wydobywać się obłoki białego jak mleko dymu. Zmora cisnął kulę celując w środek bandy ochroniarzy i odczekał chwilę. I wtedy go oświeciło. 3,5,6 i 9, skrytka o numerze 59 rząd 6, 3 od góry. Wyjrzał zza rogu, ale nie zobaczył niczego poza gęstą mgłą, więc ruszył w stronę swojego celu. Wstukał po kolei 5963 i odetchnął z nieudawaną ulgą kiedy drzwiczki skrytki odbiły i otworzyły się. Wyciągnął strzałę i wcisnął ją w kołczan obok pozostałych. Już zbierał się do szybkiej ewakuacji drzwiami kiedy nagle ktoś chwycił go za pelerynę i wciągnął w chmurę dymu razem z krztuszącymi się ochroniarzami. Zmora zachwiał się nagle wytrącony z równowagi i machnął rękami przy okazji trafiając w twarz jakiegoś faceta w hełm. Nagła iskierka bólu przeszyła mu dłoń, ale zignorował to na rzecz nacierającego na niego przeciwnika. Reszty na szczęście albo i nieszczęście nie widział, bo nie mógł zorientować się jak małe ma szansę przeciwko całej tej grupie. Uchylił się od ciosu ochroniarza, sprzedając mu własny prosto w żołądek, zręcznym ruchem zaszedł go z boku i wymierzył mu kopnięcie w kolano, a przeciwnik zwalił się na ziemię jęcząc cicho. Złodziej nie czekał na kolejnych przeciwników, rzucił się w stronę, jak mu się zdawało wyjścia. Nigdy nie uważał się za tchórza, ale doskonale wiedział, że złodzieje i bezpośrednie starcia na straconej pozycji nie idą w parze. Jeszcze parę razy musiał sobie torować drogę ogłuszając napastników zanim w końcu dotarł do drzwi i opuścił magazyn skrytek. A potem w pełnym pędzie przepchnął się obok usiłujących go zestrzelić ochroniarzy przy wejściu i wypadł na ulicę. Dostał co chciał i nikt mu nie spuścił za to łomotu, więc mężczyzna czuł się zwycięzcą. Nie pozwolił jednak by chwila triumfu przyćmiła jego zdrowy rozsądek. Jeszcze nie był bezpieczny. Pobiegł więc w dół ulicy bez większych problemów lawirując w niczego nie świadomym tłumie ludzi. Plaga wiedział, że zaraz się to skończy, kiedy ludzie zorientują się, że jest wśród nich przestępca, ale nie zamierzał czekać aż tak się stanie. Skręcił w najbliższą uliczkę i wspiął się na dach jakiejś rudery. Nie po darmo w końcu dachy nazywane są bardzo trafnie „Złodziejską Ścieżką”.

        Dopiero za jakiś czas, kiedy upewnił się już, że na pewno nikt go nie ściga wrócił do baru z którego wyszedł rano. Panienka Eva już tam na niego czekała przy tym samym stoliku co wczoraj. Zmora z głośnym westchnieniem opadł na kanapę i oparł się na stole. Musiał przyznać, że ktokolwiek majstrował przy tej jego bombie dorzucił tam jakiegoś świństwa, bo nawet mimo zasłoniętej twarzy mężczyźnie nadal kręciło się w głowie i męczyła go migrena. Typowy objaw podtrucia takim dymem, który dał o sobie znać jak tylko opadła adrenalina. Niegroźny, aczkolwiek mało przyjemny.
  - Masz? – spytała Maddison racząc go drwiącym uśmieszkiem. Oszust skinął jej głową nie mając ochoty wdawać się w zbyt wymagającą rozmowę.
  - A sądziłam, że jesteś profesjonalistą... – zagadnęła Eva nadal prezentując mu ten sam uśmiech.
  - A ja sądziłem, że wyciągniecie części ochrony z budynku nie jest zbyt wymagającym zadaniem. – odgryzł się Złodziej.
  - To była MOJA część planu, czyż nie? Zrobiłam to, co uznałam za właściwe. Podczas gdy ty postanowiłeś zabawić się w sprintera krótkodystansowca.
  - Potrzebowałem wyzwania, żeby ta akcja nie była tak nudna... – odparł – Poza tym wszystko się udało. Co prawda przez najbliższy czas nie powinienem pojawiać się w Cargo, ale to drobny szczegół.
  - O tak... Przecież to wszystko było celowo. – kobieta parsknęła śmiechem.
  - Nowa chciwość zastępuje starą. Tym razem nie było szansy na niezmierzone bogactwa, więc musiałem zadowolić się porządną dawką mocnych wrażeń.
  - Co w sumie nie zmienia faktu, że mogłeś to zrobić cicho. Ponoć potrafisz.
  - Oczywiście, że potrafię. Powiedzmy, że środek dnia w akrańskim banku to kiepska pora i miejsce na włamanie przy ilości informacji jaką posiadłem.
  - Ciesz się, że w ogóle coś miałeś.
  - Powiem ci coś. Kiedyś kradłem, żeby żyć, wiesz? Teraz żyję, żeby kraść. To cały mój świat i zawsze tak będzie. A ten dzisiejszy skok był niemal idealny.
  - Czy ty mi właśnie usiłujesz wmówić, że specjalnie spartaczyłeś robotę?
  - Gdybym tego nie chciał nie zauważyłabyś nawet kiedy dostałbym się do tego schowka i z niego wyszedł. Po wyłączeniu kamer, przeszedłbym wentylacją do samego magazynu, gdzie odgadnięcie kodu do skrytki zajęło mi nie więcej niż 5 minut. Jedynym problemem byłoby wyjście na zewnątrz, choć i tu dało by się skorzystać z wentylacji.
  Panienka Maddison posłała mu spojrzenie mówiące: „Żartujesz sobie ze mnie?”
  - Po pierwsze: Wyłączyłeś kamery? – odczekała chwilę, ale Złodziej nie zaprzeczył. – A po drugie: Miałeś plan i mogłeś go wykorzystać, a zamiast tego postanowiłeś zrobić zamieszanie?
  - To prawda. Z reguły działam w inny sposób. – zgodził się – Tym razem jednak nie było takiego powodu.
  - Ale dlaczego...?
  - Był dzień. W dzień nawet nie miałem szansy się ukryć. Równie dobrze mogłem ujawnić się w najbardziej dogodnym dla mnie momencie... A tak przy okazji... – Zmora wyciągnął zza paska pistolet Evy i położył go płasko na stole. – Nikt nie chciał go ode mnie odkupić, więc jest twój. Kiedy wracamy?
  - Już chcesz wracać?
  - Szukają mnie. Szukali już w momencie kiedy tu przyjechałem. Najlogiczniej jest wyjechać na jakiś czas i poczekać, aż sprawa przycichnie, nie sądzisz?
  - Pozwól, że przypomnę ci, że tak naprawdę to się boisz jeździć samochodami.
  - Jakże mógłbym o tym zapomnieć. Wobec tego do Annville dotrę pieszo. – po tych słowach mężczyzna wstał i wyszedł z lokalu, a Eva chcąc nie chcąc musiała podążyć za nim, bo w końcu to Plaga miał strzałę po którą przyjechali.
  - I co chcesz zrobić panie Zrobiłem-To-Specjalnie?
  - Nie stać cię na nic lepszego, panienko? – odparł szukając wzrokiem jakiegoś porządnie wyglądającego wozu.
  Znalazłszy takowy podszedł do niego pierwszym lepszym twardym przedmiotem wybił szybę od strony kierowcy. Sięgnął do środka i podniósł zamek, a potem otworzył drzwi i schylił się, żeby z niewielką pomocą kabli odpalić samochód.
  - Kradniemy to auto?
  - Nie wiem jak ty, ale ja je tylko pożyczam na wieczne nieoddanie.
  - Dobrze wiesz, że tak nie wolno...
  - Przestań myśleć o nas jak o dwójce złodziei. Ja tu pracuję, a ty zacznij myśleć o sobie jak o niezależnym pracowniku parkingu. Po prostu przeniesiemy ten samochód w inne miejsce.
  Już po chwili silnik obudził się do życia strasząc tym samym Zmorę, który nawiasem mówiąc odskoczył od pojazdu prawie wpadając na swoją wspólniczkę.
  - Czy nie zechciałabyś może oszczędzić mi stresu i poprowadzić tę diabelską... Ekhem... Wspaniałą machinę wprost do Annville?
  - Oboje wiemy, że dobry z ciebie kierowca i świetnie sobie poradzisz.
  Mężczyzna przymknął oczy nadal jeszcze odczuwając zawroty głowy.
  - Jeżeli chcesz bym nas zabił to proszę bardzo. Osobiście uważam, że nie powinno się prowadzić z migreną... To jak będzie, panienko?

Eva? Najwyższy czas się rozstać i ruszyć dalej, nieprawdaż?

piątek, 11 listopada 2016

Od Preachera - Instynkt samozachowawczy

        - Ma pan tam wejść i ich zastrzelić.
  Zdanie z pozoru normalne. Biorąc oczywiście pod uwagę standardy Talos. Kirian już zdążył się przyzwyczaić do słyszenia podobnych tekstów od co drugiego mieszkańca tej cudownej planety. Mówiąc ,,co drugiego" miałby oczywiście na myśli dorosłych, facetów i kobiet, przywykłych do życia typowego talosańczyka. Jednakże od dzisiejszego dnia najwyraźniej musiał do tych statystyk zaliczać także dziesięciolatków.
  Jego ,,zleceniodawca" nie sięgał mu głową łokcia, chodził w poplamionej błotem piłkarskiej koszulce i spodenkach, a pod pachą trzymał połataną piłkę. Jego obstawą byli oczywiście koledzy z boiska. I właśnie o owe boisko w całej tej umowie chodziło. Sprawa przedstawiała się jasno: z powodu strzelanin na terenie stadionu młodzi sportowcy musieli odwołać całą ligę piłki nożnej, co nie za bardzo im pasowało. Tu problemu miał się pozbyć łowca nagród. Jednak nawet mimo przedstawienia historii w bardziej profesjonalny sposób, Preacherowi trudno było wyjść ze zdumienia jak łatwo dziecku przyszło wypowiedzenie czegoś takiego.
  Turian pokręcił głową, dalej stosując naturalne podejście ,,pracownik - pracodawca", z którego przez wzgląd na sytuację wielu łowców by nie skorzystało. A przecież dziecko też człowiek, zwłaszcza jeśli pokazało ci już ile może za usługę zapłacić.
  - Nie mogę tam wejść i ich po prostu zastrzelić - nie zgodził się Kirian.
  - To po co to panu? - chłopiec wskazał na kaburę pod pachą.
  - Do przypadków nieuleczalnych - odpowiedział z całą powagą Klecha.
  ~ I nieprzygotowanych ~ odezwał się w głowie Preachera głos Prestona.
  - Więc przez wzgląd na pacyfistyczne podejście nie podejmuje się pan powierzonego zadania? - dziesięcioletni zleceniodawca założył ręce na piersi.
  ~ To dzieci znają takie słowa?
  - Tego nie powiedziałem - mężczyzna ponownie pokręcił głową. - Podejmuję się pańskiego zlecenia, jako iż proponowana przez burmistrza nagroda jest nader obiecująca i gdybym odmówił chyba musiałbym pozbawić się tytułu łowcy nagród. Jednakże nie mogę zgodzić się na natychmiastową egzekucję głównych uczestników konfliktu.
  - Ale problem pan rozwiąże?
  - Postaram się - zgodził się turian.
  Dzieciak uśmiechnął się, po czym napluł na rękę i wyciągnął ją w stronę Klechy. Łowca nagród bez oporu uczynił to samo i uścisnął dłoń swojego zleceniodawcy, chociaż musiał się przy tym nieco schylić. Amatorska drużyna piłkarska rozbiegła się zadowolona.
  ~ Gdybyś mi miesiąc temu powiedział, że będziemy przyjmować zlecenia od dzieci, z miejsca wybiłbym ci ten wyjazd do Cargo z głowy ~ rzucił Preston.
  - Zadanie jak zadanie - mężczyzna wytarł oplutą dłoń o spodnie.
  ~ Chyba faktycznie ci odbiło.
  - No co ty nie powiesz?
  Wnioskując po ciszy jaka nastała po odpowiedzi Preachera, Preston chyba się obraził. Nie żeby to tak bardzo przeszkadzało - mieszkający w głowie głos jest równie pożyteczny, co irytujący. Tak więc naszemu bohaterowi przyszło ruszyć w stronę ruchliwszych ulic w zupełnej ciszy. A przynajmniej ,,ciszy umysłu", jak to zwykł nazywać te niesamowite sytuacje, w których Preston się nie odzywał, bo nie było mowy o tym, by ucichło najbardziej ruchliwe miasto po tej stronie globu. Pod barami i klubami ze striptizem rozmawiali najwyraźniej sami głusi, a ulice co chwila przecinał jakiś rzęch z warkotem mogącym obudzić dwustuletniego, rozsypującego się trupa. Tiaa...,,uroki wielkiego miasta". Po co on tu w ogóle przyjechał?
  No tak. Kasa. Jeśli nie wiesz o co chodzi, chodzi o kasę.
  Czas więc brać się do roboty, pomyślał Ghan'dul, kierując swoje kroki w stronę osławionego (i kilka razy ostrzelanego) boiska. W głowie szukał już odpowiedniego sposobu na pogodzenie liderów jednych z bardziej wpływowych gangów w mieście: Czarnorękich i Rosomaków. Swoją drogą, ciekawe o co poszło? Gdyby Kirian z miejsca znał powód sporu, mediacje poszłyby zdecydowanie łatwiej. Ale jeśli chciał się wydostać z tego przepełnionego lotnym rakiem płuc miasta jak najszybciej, musiał oszczędzić sobie wygrzebywania dodatkowych informacji. Zwłaszcza, że nie były one koniecznością do wykonania zadania.
  Trafił na owiane przedwojenną ciszą osiedle. Stadion okazał się wymalowanymi na betonie białymi liniami, otoczonymi z czterech stron przez piętra balkonów bloków mieszkalnych. Jedyną drogą ucieczki stąd był wjazd szeroki na jakieś półtora szerokości samochodu. Mówiąc o samochodach, na miejscu jednej z bramek stał zaparkowany czarny Wrangel. Pod ścianami kilka starych blaszanych stołów i krzeseł. Po przeciwnej stronie turian dostrzegł drzwi z czarnym odciskiem dłoni. Czyli dobrze trafił.
  ~ To jak ich rozwalamy, szefie? ~ odezwał się nagle Preston.
  - Nie obraziłeś się? Alleluja... - mruknął bez satysfakcji Preacher.
  ~ Słuchaj, ty giniesz - ja ginę. Ktoś musi dopilnować, by do tego scenariuszu nie doszło.
  - Tym kimś jesteś ty?
  ~ Z nas dwóch to JA mam genialne pomysły.
  - Jeden z tych genialnych pomysłów pozbawił mnie palca.
  ~ Sza! Daj mi pomyśleć...
  Klecha pokręcił głową ze zrezygnowaniem i zanim Preston miał szansę obmyślić swoje genialne przedsięwzięcie, podszedł do oznaczonych drzwi i naparł na klamkę. Od razu w nozdrza uderzyła go woń papierosów legalnych i mniej legalnych, w uszy okropny rap, a w twarz niemal pięść ochroniarza. Zaskoczony turian schylił się tuż pod ręką dryblasa, walnął go w pachę i odepchnął w bok. Siedzące na jakiejś starej różowej kanapie wątpliwej urody ,,damy" zakryły usta dłońmi niemal równocześnie. Obecni mężczyźni natomiast nie byli chyba pewni czy są bardziej zdziwieni, czy wściekli najściem. W każdym razie wszyscy ucichli, poza głośnikami i jęczącym ochroniarzem. Klecha wyprostował się i teatralnie otrzepał kurtkę.
  - Przepraszam szanownych panów, że tak bez pukania, ale jestem tu w ważnej... - zaczął, ale przerwał mu szczęk przeładowywanej broni.
  ~ Idiota.
  - Coś ty za jeden? - zapytał z groźbą w głosie jeden z bandziorów. Biorąc pod uwagę fakt, że jako jedyny wstał, musiał to być lider gangu, a więc...
  - Pan Dollar! - Preacher niemal się uśmiechnął, używając zasłyszanego pseudonimu opalonego mężczyzny. - Jak dobrze, że pana zastałem. Musimy poga...
  - Jak mnie znalazłeś? I kim ty w końcu, do cholery, jesteś?!
  - Nie tak nerwowo - Klecha uniósł ręce w geście kapitulacji. - Jeden: jeśli chcesz być anonimowy, nie oznaczaj tak widocznie swoich kryjówek - tą czarną łapę na drzwiach ślepy by zauważył.
  ~ No to teraz na pewno cię posłucha.
  - Dwa: Kirian Ghan'dul.
  - W dupie mam twoje nazwisko! Rosomaki cię nasłały?!
  - To po co mnie pyt...nieważne - poddał się z westchnieniem łowca nagród. - Otóż nie, ale chciałem o tym pogadać...
  - Przekaż Wendigo, że ma się odpier*olić od naszych dealerów, albo skończy w piachu! - ponownie mu przerwano. - A teraz liczę do trzech: raz...
  Aaach, więc o to chodzi, pomyślał zadowolony Kirian, mimo gróźb dalej nie cofający się do wyjścia. Tymczasem coraz więcej mężczyzn unosiło się z miejsc z wyciągniętą bronią.
  ~ Uhm...~ zaczął niepewnie Preston. ~ Kirian? Jak tam z twoim instynktem samozachowawczym?
  - Dwa... - odliczał Dollar.
  ~ Chyba powinniśmy wiać...
  - Posłuchaj, kolego - upierał się turian. - Masz jeszcze szansę to rozwiązać bez...
  - ZASTRZELIĆ GO!
  I kicha.
  Łowca nagród rzucił się do tyłu z powrotem na zewnątrz w tym samym momencie gdy padły pierwsze strzały. Przewrócił jeden ze stołów jako prowizoryczną osłonę i przykląkł za nim przeklinając w myślach.
  ~ Oszust! ~ burknął Preston. ~ Miało być na ,,jeden"!
  Blat dzwonił od wbijających się weń pocisków. Klecha rozejrzał się za jakimś ratunkiem. Sytuacja nie była najlepsza. Plusem był fakt, że w takich sytuacjach każdy pomysł wydawał się dobry. Tak więc dobrym pomysłem byłoby wskoczenie na balkony na pierwszym piętrze, przebiegnięcie w stronę ulicy przez opuszczone mieszkanie kilka metrów dalej, albo nawet zastrzelenie kilku z tych wyrostków dla pokazu siły. I każde z tych rozwiązań było przy okazji w miarę logiczne i mogło doprowadzić do sukcesu. Jednakże w chwilach skoku adrenaliny mózg nie działa logicznie, najpierw patrząc na najgłupsze możliwości działań, kierując się przeważnie pierwszym co zarejestrują oczy...
  A pierwszym co zauważył Kirian był odjeżdżający Wrangel.
  Jako że dopiero ruszał, dogonienie go problemem nie było. Tym więc sposobem właściwie w minutę po usłyszeniu strzałów zanim pechowy kierowca samochodu zdążył się obejrzeć przez ramię, drzwi na tylne siedzenie otwarły się, a do jego uszu dotarł jasny rozkaz:
  - JEDŹ!
  Ghan'dul zamknął drzwi już przy pisku opon. Pożegnały go przekleństwa, złorzeczenia i pełno zmarnowanej amunicji...

Mark? Wybacz spontan ^^