niedziela, 29 stycznia 2017

Od Arlekin - Uwaga! Hiena na drodze!

        Nikomu nie potrzebny był wzrok sokoła, aby już z daleka na pustej szosie mógł dostrzec błysk, poprzedzający charakterystyczny warkot starego silnika. Właściwie to udeptane pasmo ziemi, prowadzące z jednej dziury do jeszcze większego zadupia ciężko było nazwać szosą. Przypominała raczej wąskie, piaszczyste pasmo, wijące się przez pustynny krajobraz pełen kaktusów, bandytów i nicości.
  Wiekowy, turkusowy wóz sunął po, zdawałoby się, niemal bezludnej okolicy, co jakiś czas odbijając rażące promienie słońca. Temperatura była tak nieznośnie wysoka, że gdyby dwójka podróżników nie jechała wyboistą ścieżką, a porządną, czarną drogą, asfalt zdawałby się topić przed nimi. Choć siedząca obok kierowcy kobieta już miała wrażenie, że świat dookoła zaczyna falować na skutek lejącego się z nieba gorąca.
  Mężczyzna siedzący za kierownicą westchnął głęboko, nawet nie starając nie ukryć swej irytacji. Minęły zaledwie pojedyncze minuty, odkąd jego żona przestała narzekać na pustynną pogodę. Miał nadzieję, że po przegranej kłótni udało mu się zamknąć usta małżonki na znacznie dłużej, jednak ta najwyraźniej już szykowała się do kolejnego komentarza. Poznał to po jej minie, wyrażającej jeszcze większe niezadowolenie, niż zazwyczaj.
  Po chwili wahania, Bennett zdecydował się jeszcze trochę pogłośnić piosenkę, nieświadomie nastawiając radio na cały regulator. Coś czuł, że zanosiło się na kolejną kłótnię, której naprawdę nie miał ochoty słuchać. Poza tym, nawet bez tego, głośny warkot silnika nie wystarczył, aby cisza w środku nie była aż tak odczuwalna. Bennett dobrze wiedział, że długie milczenie przypomni im obojgu o braku wspólnych tematów do rozmowy… braku właściwie czegokolwiek wspólnego. Może poza nazwiskiem, które (już nawet zapomniał dlaczego) dzielili przez niecałe cztery lata.
  Vicky popatrzyła na męża i coś powiedziała. Ponieważ mężczyzna albo specjalnie nie zwracał na nią uwagi, albo nie usłyszał ani słowa przez warkot auta i nieznośnie głośne wycie radia, szturchnęła go w ramię. Była całkowicie świadoma tego, jak niebezpieczne jest rozpraszanie kierowcy podczas szybkiej jazdy i jak bardzo Bennett tego nie lubił, ale oba ostrzeżenia mogły ją cmoknąć.
Mężczyzna najwyraźniej miał już dość zachowania żony, gdyż w końcu zdecydował się nawiązać rozmowę.
  - Słucham?
  - Ścisz!- warknęła blondynka, posyłając mu ostre spojrzenie, przywołujące na myśl bazyliszka. Bennett był przekonany, że gdyby tylko przystawił żonie lustro pod nos, sama uśmierciłaby się morderczym wzrokiem. Już zaczął żałować, że się odezwał.- Nie jesteś jeszcze tak stary, by tracić słuch. Chcesz, żeby mi bębenki popękały, czy co?
  Z trudem powstrzymał się od komentarza, cisnącego się na ustach i bez słowa przyciszył radio. Aż musiał zacisnąć wargi i siłą woli zmusić się do całkowitego skoncentrowania na pustej, piaszczystej drodze. Co wcale nie było takie łatwe, zwłaszcza z takim pasażerem, jak Vicky.
  - Słuchaj, gdzie my w ogóle jesteśmy?- kobieta najwyraźniej nie dawała za wygraną, a Bennett w pewnym momencie zaczynał się zastanawiać, czy świadomie nie prowokuje go do kłótni.
  - Na Talos.- rzucił kąśliwie, po czym (słysząc pogardliwe parsknięcie żony) dodał.- W okolicach Rattle Cliffs.
  - Oh, proszę Cię, nie rób ze mnie idiotki! Dobrze wiem, że jesteśmy na Talos, tak? W i e m , że to okolice Rattle Cliffs. Ale gdzie d o k ł a d n i e , do cholery jesteśmy?
  Mężczyzna uśmiechnął się cierpko, nie zdolny już do trzymania języka za zębami.
  - Przecież to ty masz atlas samochodowy.- odparł tym niezwykle spokojny i pobłażliwym głosem, który tak bardzo działał jej na nerwy.- Zajrzyj. Nie umiesz czytać?
  - Bardzo śmieszne.- kobieta po raz kolejny obdarzyło go pogardliwym prychnięciem.- Właśnie po to wybraliśmy się na wycieczkę i zjechaliśmy z głównej trasy. Wszystko po to, by oglądać pustkowie, topić się w cholernym upale i słuchać mądrości Roba Bennetta! Czy to właśnie te atrakcje miałeś na myśli, mówiąc, że musimy naprawić nasz związek?- przy słowach „naprawić” i „związek” ułożyła palce w cudzysłów.
  Mężczyzna zamknął oczy (co, biorąc pod uwagę prędkość z jaką prowadził pojazd wydawało się najbardziej idiotyczną i bezmyślną rzeczą, jaką mógł teraz zrobić, ale przestał się tym przejmować. I tak z Vicky w roli pasażerki nie potrafił się skoncentrować na drodze, a dookoła nie widać było żywej duszy. Kogo więc mieli potrącić?) i zacisnął dłonie na kierownicy, aż zbielały mu palce. Odkrył, że z trudem powstrzymuje się od uderzenia kobiety w twarz, przed czym hamuje go nie rozwinięta prędkość, ani okoliczności, a resztki zdrowego rozsądku i złudnej nadziei, która podpowiada, że jeszcze uda im się naprawić swoje małżeństwo. Choć z drugiej strony, równie duże szanse mają żeglarze w naprawie przedziurawionej, tonącej łódki, bez żadnych narzędzi pod ręką. Prawda jest taka, że ani on nie był już tym samym chłopakiem, którego poznała- silnym, wysportowanym i przystojnym, ani ona nie była już królową balu, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia. A kiedy pierwsze zauroczenie muskulaturą i jędrnymi piersiami minęło, po wszystkim pozostało jedynie niezadowolenie z nieudanego małżeństwa i poczucie zmarnowanych lat życia. Przynajmniej nie zdecydowali się na dzieci.
  - Vicky- powiedział, ostrożnie dobierając słowa.- Minęło kilka godzin, odkąd opuściliśmy Cargo. W tym czasie zdążyłem zrobić dobre kilka tysięcy kilometrów, bez przerwy siedząc za kółkiem i to tylko dlatego, że nie chciałaś prowadzić…
  - Od jazdy za kierownicą robi mi się nie…
  - Tak! Wiem. Na litość boską, wiem.- Bennett zmusił się do powolnego odliczania do dziesięciu, żeby tylko znów nie wybuchnąć.- Chodzi mi o to, że kiedy zaproponowałem, że to ja poprowadzę, powiedziałaś „Dobrze, Rob”.- zaczął spokojnie.- A pamiętasz, co powiedziałaś, kiedy poprosiłem Cię, abyś mnie pilotowała i pilnowała atlasu? „Pewnie Rob”. Dokładnie tak powiedziałaś. Powiedziałaś „Pewnie, Rob. Możesz na mnie liczyć.”, a teraz…
  - Czasem zastanawiam się dlaczego w ogóle za Ciebie wyszłam.- przerwała mu, nawet nie siląc się na uprzejmości. Bennett wywrócił oczami, znów uśmiechając się cierpko. A myślisz, że ja się, k*rwa, nad tym nie zastanawiam?
  - Powiedziałaś jedno, krótkie słowo.- mruknął, już nawet na nią nie patrząc.- Powiedziałaś „tak”.
Vicky, w odróżnieniu od swojego męża, nie miała ani potrzeby, ani dostatecznie dużo silnej woli, aby chociażby myśleć o jakiejkolwiek próbie powstrzymania się od złośliwych komentarzy. Wręcz przeciwnie. Zdawało się, że to właśnie ona przez cały czas dolewała oliwy do ognia. Co więcej, robiła to całkowicie świadomie i to bez żadnych wyrzutów sumienia.
  Już miała ponownie otworzyć usta, odpowiadając na zjadliwy komentarz kolejnym, jeszcze bardziej toksycznym, kiedy w ostatniej chwili zwróciła uwagę na kształt, leżący na drodze.
  - Rob, uważaj… coś jest na drodze!
  Mężczyzna spojrzał na przednią szybę, przeklinając swoją nieuwagę i w dostatniej chwili wcisnął hamulec. Pojazd zatrzymał się zaledwie kilka metrów przed ciałem, rozłożonym w poprzek drogi. Jeszcze kilka sekund i byłoby o nim, pomyślał, otwierając drzwi.
  Kobieta, po chwili wahania, również zdecydowała się wysiąść z samochodu, kierowana ciekawością czym też może być owe olbrzymie zwierze, którego omal nie przejechali. Przez pierwsze sekundy myślała, że mają do czynienia ze Skagiem, ewentualnie Rekinem Piaskowym (co jedynie świadczy o poziomie inteligencji zamężnej kobiety), jednak z odległości kilku metrów zwierzę zaczęło przypominać raczej ogromnego psa. Dopiero, kiedy para wyszła z auta i zbliżyła się do stwora, dostrzegli plamy i cętki, pokrywające brązowo-szare futro.
  - Widziałeś kiedyś coś równie paskudnego?- Vicky, która najwyraźniej zapomniała o kłótni, zwróciła się do męża, przyglądając się pysku bestii.- Myślisz, że nie żyje?
  Bennett obrzucił zwierzę krytycznym spojrzeniem, po czym z wahaniem otworzył usta. Nie zdążył jednak wydobyć z nich ani słowa, kiedy do obu par uszu doszedł głośny gwizd. Małżeństwo obejrzało się za siebie zszokowane, widząc na masce turkusowego thunderbird’a… kobietę w stroju błazna?
  Nieznajoma, jakby nigdy nic, siedziała na masce samochodu, machając właścicielom auta. Trudno powiedzieć co było dziwniejsze. To, że obca kobieta pojawiła się znikąd, to, że zdecydowała się rozsiąść wygodnie na cudzym samochodzie, to, że zachowywała się tak, jakby właśnie spotkała dawnych kumpli, to, że mimo lejącego się z nieba żaru nosiła obcisły strój, który równie dobrze mógłby należeć do jakiegoś cyrkowca, czy też to, że Bennett pod wspływem szoku nawet nie pomyślał o tym, by skrzyczeć kobietę za niszczenie tapicerki. Widok kogoś takiego i to na zupełnie odludnej pustyni był tak niespodziewany, że parze przez chwilę odebrało mowę. Jedynie nieznajoma zachowywała się tak, jakby wszystko było w najlepszym porządku.
  - Hej heeej!- pomachała w ich stronę, uśmiechając się promiennie.- Co tam słychać, skarby moje?
  - Przepraszam?- odezwała się blondynka, która jako pierwsza zdążyła się otrząsnąć z szoku.- Czy… czy my się skądś znamy?
  - Czy my się znamy? Ha ha! A to Ci dopiero!- nieznajoma podniosła się i stanęła na masce.- Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta, przed wami wspaniała Arlekin!- dziewczyna podskoczyła, wykonała fikołka w powietrzu i zgrabnie wylądowała z powrotem na nogach. Tym razem, na siedzeniu kierowcy. Uśmiechnęła się w stronę pary.- Cóż to? Jak często widzicie akrobatów, że nie zrobiło to na was wrażenia? A gdzie oklaski?- małżeństwo najwyraźniej wciąż było zbyt oszołomione, by zanotować w głowie, że kobieta nie tylko się z nimi drażni, ale też właśnie siada za kierownicą ich wozu.
  Bennett zapomniał, że zostawił w stacyjce kluczyki.
  - Eh, no cóż począć, ta dzisiejsza publika, nie sposób jej dogodzić!- Arlekin westchnęła teatralnie, po czym rozsiadła się wygodnie.
  Jedną rękę położyła na kierownicy, zaś drugą przystawiła do ust, gwiżdżąc donośnie. Małżeństwo, kiedy wreszcie zdążyło się otrząsnąć z zaskoczenia, zostało przygniecione do ziemi przez dwa ogromne, hieno podobne stwory- jedno, które pojawiło się znikąd i drugie, które jeszcze kilka sekund wcześniej leżało „martwe” na środku drogi.
  - Chodźcie Maleństwa, nie mamy czasu na zabawy- Phoebe przywołała hieny, które po kilku susach znalazły się na siedzeniu pasażera, zostawiając kobietę i mężczyznę na ziemi.- Wiem, moi drodzy, że pożegnania bywają trudne, dlatego nie przeciągajmy ich niepotrzebnie.- zwróciła się do pary, która zdążyła się już podnieść z drogi i najwyraźniej miała tyle oleju w głowie, by (kiedy tylko do ich uszu dotarł dźwięk zapalającego się silnika) odsunąć się na pobocze.
  Ostatni raz zerknęli na nieznajomą, wciąż zbyt zszokowani, by cokolwiek zrobić, kiedy ta machała im na pożegnanie.
  - Szerokiej drogi moi mili! Trzymajcie się maleństwa, jedziemy!- kiedy tylko wcisnęła pedał gazu, ostatnim co ujrzeli i zapamiętali, był dym, pisk opon, chichot hien i jeszcze więcej dymu, zmieszanego z piaskiem.
  Jedno było pewne. Ta podróż zdecydowanie nie naprawiła ich małżeństwa.

* * *

        Było już ciemno, kiedy Arlekin zdecydowała się zaparkować turkusowy wóz na jakimś odludziu, pozostawiając go na pastwę bandytów. Okolica wydawała się niezamieszkana, jednak dziewczyna brała pod uwagę scenariusz, który zakładał, że gdzieś w pobliżu grasuje mniejsza, lub większa szajka, ewentualnie pojedynczy złodziej. Mimo wszystko, nie przejmowała się tym ani przez chwilę i kiedy tylko zatrzasnęła drzwi thunderbird’a, nawet nie myślała o tym, by zabrać klucze ze stacyjki. Bardziej rozsądny mieszkaniec Talos zapewne sprzedałby pojazd, jednak Arlekin nie znała się na samochodach i nawet przez myśl by jej nie przeszło, że wrak, którym jechała przez kilka ostatnich godzin może być coś wart. Z resztą i tak już prawie skończyła się benzyna, więc równie dobrze mogła go porzucić tu i teraz.
  Kobieta gwizdnęła na swoich podopiecznych, którzy, kiedy tylko zdołali wygrzebać się z samochodu, ruszyli za panią, śmiejąc się głośno bez powodu. Na ustach Arlekin zagościł beztroski uśmiech, kiedy rozbawione hieny minęły ją biegiem, goniąc się bez przerwy. Bestyjki bardzo często grały w coś, co dziewczynie przypominało mieszankę berka, chowanego i jeszcze kilku, niepasujących do siebie zabaw. Właściwie to nie miała pojęcia, czy ich gra miała jakiekolwiek zasady. Wiedziała natomiast, że Maluchy zawsze poprawiały jej humor swoim dziecinnym zachowaniem i przyprawiającym o ciarki chichotem.
  Arlekin przemierzała powoli nieznany teren, zastanawiając się, do czego służą i czy ktoś jeszcze korzysta z otaczających ją hangarów i napotykanych co jakiś czas ciężki maszyn budowlanych. Nie da się ukryć, że okolica nie wyglądała przyjaźnie, choć olbrzymia ilość niepotrzebnego sprzętu, brak żywej duszy i czystsze niebo były nierozłącznymi elementami pozamiejskiego krajobrazu Talos.
Kobieta wzdrygnęła się zaskoczona, kiedy tuż za sobą usłyszała głuchy odgłos. Kiedy tylko się odwróciła, zauważyła powoli gasnące światło, które wcześniej wydobywało się przez uchylone drzwi jednego z hangarów. Nie minęło kilka chwil, gdy po zgaśnięciu ostatnich lamp dookoła zrobiło się niemal całkowicie ciemno, aczkolwiek blade światło księżyca służyło za raczej marne oświetlenie. Dziewczyna nie zdążyła jeszcze przyzwyczaić się do panującego mroku, kiedy tuż obok niej mignęły dwie pary oczu- czerwone i zielone, świecące w ciemności, niczym reflektory. Potworki zniknęły za drzwiami hangaru, w którym zaledwie kilka sekund wcześniej świeciły się światła. Arlekin nie widziała najmniejszego powodu, dla którego miałaby wchodzić za swoimi podopiecznymi dlatego ruszyła dalej przed siebie. Nie uszła jednak kilku kroków, kiedy doszedł do niej czyjś krzyk, któremu towarzyszył odgłos przewracanego krzesła.
  Dziewczyna odwróciła się gwałtownie i ponownie (choć tym razem, znacznie szybciej) ruszyła w stronę hangaru. Nie miała pojęcia co takiego znalazły jej Potworki, ale czymkolwiek by to coś nie było, bez wątpienia żyło i wydawało ludzkie dźwięki, co oznaczało, że zostawianie tego kogoś sam na sam ze zmutowanymi hienami nie było najlepszym pomysłem.
  Arlekin otworzyła drzwi i weszła do środka hangaru.

Glitch? Nie bój żaby, one tylko wyglądają strasznie :P

środa, 4 stycznia 2017

Od Comodo (CD Mima)

        Coś w pobudce się Aquili nie podobało. Znała to dziwne uczucie, ale nie zwykła budzić się z nim na co dzień. Słowem wyjaśnienia, ktoś się do niej przytulał. Chociaż ciężko było to nazwać ,,przytuleniem" - ktoś ją dusił w niedźwiedzim uścisku.
  Obejrzała się przez ramię chcąc zobaczyć, kto postanowił zrobić sobie z niej pluszowego misia. Jakoś mało zaskoczył ją widok śpiącej jak kamień Koko. Mimo, że poznała niemowę wczoraj, dziewczyna z miejsca wydawała się emanować dziwnym typem osobowości, równocześnie intrygującym i odstraszającym. Dwunastka znała kiedyś kilka podobnych do niej mutantów i żadne dobrze nie skończyło (podobnie jak towarzyszący im ludzie). Dlatego też Mim wydała jej się chodzącym ostrzeżeniem...ale przecież mówimy tu o Comodo. Czy coś w ogóle może jej bardziej zaszkodzić niż to, czego dopuszczała się dotychczas? Towarzystwo trójki nieznajomych łowców nagród, może jej chyba tylko wyjść na dobre, nawet jeśli jedno z nich na pewno miało nie po kolei w głowie.
  Mutantka spróbowała poluzować uchwyt Mima, ale dziewczyna jedynie mocniej ją do siebie przycisnęła. Aquili ta sytuacja może i nie krępowała w najmniejszym stopniu, w końcu każdy kto ją znał dłużej zdawał sobie sprawę, że sama nie rozumie pojęcia ,,przestrzeń osobista". Ale czucie się jak porwany przez przedszkolaka pluszak to zupełnie inna sprawa. Podjęła kolejną, już mniej delikatną próbę oswobodzenia rąk, która skończyła się tak samo jak poprzednia.
  - Ekhem - odchrząknęła w końcu, potrząsając sobą na boki. Koko zamrugała kilka razy zaspana. - Mogłabyś mnie puścić? Tlen mi się kończy.
  Mim uświadomiła sobie, że tuli się do mutantki. Wydawała się całą sytuacją równie zdziwiona co Comodo i tak samo jako ona chyba nie czuła się z tym aż tak niekomfortowo jak czułby się zwykły człowiek postawiony na jej miejscu. Puściła Aquilę, a ta od razu stanęła na nogi.
  - Mogłaś mnie na obiad chociaż zaprosić - rzuciła do niemowy z dwuznacznym uśmiechem.
  Koko oczywiście nie odpowiedziała. Zamiast tego wstała i zaczęła papugować otrzepującą się z piasku Dwunastkę. Dziewczyna uniosła jedną brew pytająco, na co Mim odpowiedziała tym samym, toteż zdecydowała się obejść bez komentarza.
  Zasłoniła oczy przedramieniem spoglądając w stronę słońca. Uniosło się już całkiem sporo nad horyzont, ale powietrze nie zdążyło się jeszcze od niego nagrzać, dalej tchnąc nocnym chłodem. Mogła być najwyżej ósma rano. Niema dziewczyna zaniechała w końcu wygłupów i dźgnęła Aquilę w ramię. Gdy ta się odwróciła z pytającym wyrazem twarzy, Mim stanowczo wskazała palcem w stronę motorów, wyciągając przy tym swoją mapę.
  - Tia, powinniśmy jechać - zgodziła się Comodo. - Chodź, obudzimy ich.
  Mutantka zdecydowała się zająć budzeniem lisa, zostawiając drugą z towarzyszek na łasce Koko. Po pierwsze: przy Ednie spał jej zwierzak i nie chciała sprawdzać czy lubi jaszczurki, a po drugie: nie uszło uwadze dziewczyny, że puchaty koleżka za bardzo za nią nie przepadał. Nie byłaby sobą gdyby nie wykorzystała takiej okazji. Podeszła więc do śpiącego O'Malleya zgarniając po drodze z ziemi swoje M-16, po czym bezpardonowo go kopnęła. Łowca nagród od razu sapnął krótko i zerwał się do siadu z ręką na kaburze rewolweru. Wtedy jednak dostrzegł stojącą nad nim zadowoloną Comodo.
  - Słonko wstało, czas jechać dalej - niemal zakwiliła jak do dziecka.
  - Co tak lekko? Łomu w pobliżu nie było? - mruknął antropoid, wstając na nogi.
  - Próbuję cię obudzić od piętnastu minut - skłamała dziewczyna oburzonym tonem. - Po prostu mi nerwy puściły.
  Mężczyzna prychnął coś pod nosem, raczej nie za bardzo jej wierząc. Złośliwy uśmiech mutantki w niczym nie pomagał. Obejrzał się w stronę stojących przy motorach towarzyszek i, decydując się nie rozwijać dalej tematu, ruszył w ich stronę. Dwunastka lekko zawiedziona krótkotrwałym efektem dołączyła do nich chwilę potem.
  - Ile jeszcze? - zapytała Edna, głaszcząc śpiącego na rękach potworka.
  O'Malley spojrzał ponad ramieniem Mim na jej mapę, ale dziewczyna zasłoniła ją z obrażoną miną, jakby próbował podejrzeć jakiś nie wiadomo jak ważny sekret. Lis przewrócił oczami i odsunął się na swoje miejsce. Koko ponownie rozłożyła papier i uniosła do góry w odpowiedzi jeden palec.
  - Jeden...jedna godzina? - zgadywała Comodo.
  Niemowa pokiwała energicznie głową i schowała mapę. Wskoczyła na motocykl, po czym wyciągnęła w górę zaciśniętą pięść, jakby chciała zakrzyknąć ,,Na koń!". Jaszczurowata w pierwszej kolejności uśmiechnęła się kierując w stronę pojazdu lisa, ale łowca nagród zmierzył ją morderczym wzrokiem. Mim natomiast pomachała w jej stronę i poklepała siedzenie za sobą z szerokim uśmiechem. Upiekło ci się, rzuciła samym złośliwym wyrazem twarzy w stronę O'Malleya.

        Comodo wyjrzała zza rogu na przeciwną stronę ulicy. Przez miejski smog musiała nałożył na dolną część twarzy maskę gazową - osłabione mutacjami płuca wyjątkowo wcześnie zaczęły buntować się kaszlem. Siedziba lichwiarza była starą, właściwie już sypiącą się kamienicą, przerobioną na ośrodek usługowy. Przylegała do bliźniaczych budynków, ciągnących się w obie strony. Można było więc przyjąć, że wejścia znajdowały się tylko z dwóch stron: od strony ulicy i (oby) od zaplecza. Do drzwi prowadziło kilka stopni. Za szkłem dało się dojrzeć dwójkę ochroniarzy. Dziewczyna zmrużyła oczy niezadowolona. Nie do końca chciało jej się wierzyć, że to było wszystko z arkańskiej ochrony.
  Odwróciła się i ruszyła z powrotem w kierunku parkingu za następnym zakrętem. Jej towarzysze nigdzie się nie ruszyli, chociaż sama na ich miejscu pewnie by przez ten czas zwiała. Była niemal pewna, że została tak jakby ,,przyjęta" do grupy tylko dzięki Mim, a gdyby to zależało od O'Malleya zostałaby na pustyni. W jakiś sposób ta myśl ją bawiła.
  - Rozejrzałaś się? - zapytał Lis.
  - Tak - odparła Aquila.
  - I? - doprecyzował.
  - Budynek jak budynek - wzruszyła ramionami. - Stara kamienica mieszkalna. Pewnie ma na tyłach drugie wejście.
  - Widziałaś ochroniarzy przy drzwiach?
  - Tylko dwójkę wewnątrz, ale to chyba nie wszyscy. Arkanie są paskudnie dokładni - oparła się o ścianę zakładając ręce na piersi. - To jaki mamy plan?

Ekipa? Wybaczcie długość, ale pomysłów zabrakło. Przynajmniej w końcu jesteśmy w Cargo :P

niedziela, 1 stycznia 2017

Od Glitch (CD Preachera) - Dyplomacja, konfrontacja, machinacja

        Było już dawno po zmroku. Stary hangar, jak się można domyślić, był sporym, ale prostym w budowie budynkiem, posiadającym właściwie jedno gigantyczne pomieszczenie na maszyny wszelkiego rodzaju oraz ukryte za pancerną szybą pomieszczenie kontrolne na wysokości drugiego piętra. Niestety drzwi na tyły były zasłonięte starym kontenerem transportowym i jedynym dostępnym wejściem okazało się to główne. Preacher pociągnął jedno skrzydło szerokiej bramy, aż uchyliło się z raniącym uszy zgrzytem metalu o beton. Glitch i Mark jedynie obserwowali jego starania, po czym dziewczyna jako pierwsza wślizgnęła się do środka przez szeroką na dwoje ludzi szparę.
  - Stop - rzuciła do turiana, na co ten puścił bramę z pytająco uniesioną brwią. - Lepiej, by nasi ,,klienci" wchodzili tu pojedynczo.
  - Sądzisz, że Wendigo jednak weźmie ze sobą swoich ludzi? - zapytał Mark.
  - A wy tak nie sądzicie? Czarnoręcy na pewno przyjdą tu w grupie, a Wendigo właśnie tego się po nich spodziewa, więc również zabierze ochroniarzy.
  - Brzmi logicznie - stwierdził turian. - Ale jesteś pewna, że nie chcesz zostawić szerszego wyjścia? Drugie jest zablokowane, a istnieje całkiem spora szansa, że dojdzie do rękoczynów. Tą wyrwę będzie trochę zbyt łatwo zablokować.
  - Jesteś całkowicie pewien, że w najgorszym wypadku to my zostaniemy zamknięci z nimi, czy oni z NAMI? - Glitch uśmiechnęła się niepokojąco. - Niczym się przyjacielu nie przejmuj, w życiu nie dałabym się postawić w sytuacji bez wyjścia. Mamy przewagę wyboru miejsca i nie bez przyczyny zdecydowałam się na hangar.
  - Duża przestrzeń, sporo miejsca do manewru - odgadł blondyn. - Wąskie przejście nie będzie przeszkodą dla nas, tylko dla dziesięcioosobowej bandy.
  - Dokładnie - zgodziła się Viress, odwracając na pięcie i ruszając pewnym krokiem przed siebie.
  Budynek znajdował się na obrzeżach miasta, gdzie życie nocą wydawało się wymierać, w przeciwieństwie do gęsto zaludnionego centrum. Mimo iż fioletowowłosa wolała miejsca pełne ludzi, przedmieścia miały dla niej jedną zasadniczą zaletę: niebo nad nimi nie było zakryte aż tak grubym kożuchem smogu. W niektórych fragmentach nieboskłonu dało się nawet zobaczyć jego właściwy, granatowy kolor zamiast czerni, a księżyc całkiem dobrze oświetlał okolicę. Mimo tego jednak hangar wydawał się puszką zamykającą nieprzeniknione ciemności, rozdarte jedynie pod ścianami przez wysoko usadowione, dawno pozbawione szyb okna. Jedynymi w zupełności pewnymi siebie osobami w tym mrocznym miejscu wydawały się Seafra i hakerka. W końcu pierwszym co potęguje u ludzi strach jest utrata wzroku, a kocica naturalną koleją rzeczy nie musiała się przejmować brakiem światła. Glitch również wydawała się widzieć wszystko - różowe tęczówki lśniły lekko w ciemnościach na wzór kocich. W końcu po wydającym się trwać godziny marszu dotarli do klatki schodowej zbudowanej z budowlanej kraty.
  - Klecho, tu w ścianie pod schodami w ścianę wbudowana jest skrzynka z bezpiecznikami - poinstruowała turiana. - Włącz zasilanie, a ja i Mark zajmiemy się konsolą na górze.
  Skinął głową i zniknął pod schodami. Vi i Hunter wspięli się do pomieszczenia kontrolnego. Drzwi nie były zablokowane - nikt się już tym miejscem od dawien dawna nie przejmował, wliczając w to zbieraczy elektryki, którzy przez własną niedbałość pominęli sporo niezłej jakości sprzętu. Hakerka usiadła na rozpadającym się obrotowym krześle przed terminalem starym terminalem. Z tego miejsca niegdyś dało się sterować całym budynkiem: zamki w drzwiach, otwieranie i zamykanie bramy, dźwigi, ale obecnie wszystko to pokryła rdza i jedynym co jeszcze mogło tu zaskoczyć były światła elektryczne. Daewey dał znać machnięciem ręki, że kontrolki na tyłach zaczęły migać, ożywione przepływającym w przewodach prądem. Zakurzony ekran zamigotał. Ukazało się na nim logo jakiejś dawno nie istniejącej firmy, puszczając reklamowy dźwięk. Gdy w końcu pokazał się panel logowania do systemu, Glitch położyła palce na obudowie komputera i po chwili zastąpił to komunikat ,,Witamy ponownie". Mark patrzył na to przez ramię dziewczyny z zaciekawieniem.
  - A myślałem, że definicja ,,haker" wiąże się z nieco większym kombinowaniem - powiedział z dozą sarkazmu.
  - To tylko tak wygląda - odparła zagadkowo Vi, nie odwracając się w jego stronę i stukając w klawiaturę.
  Zerkała jednak ukradkowo na swoje dłonie - w pełni zautomatyzowane protezy, z fosforyzującymi żyłkami ciągnącymi się po liniach kości aż znikały pod paznokciami. Z pewnością nie należały do Viress. To były części Glitch. Prawdę mówiąc, Mark miał rację. Gdyby poznał Viress sprzed kilku lat faktycznie zobaczyłby siedzącą przed komputerem, izolującą się od społeczeństwa indywidualistkę. Ale dziewczyna mając swoje możliwości kontrolowania sieci rozwinięte do granic, zdecydowała się pójść o krok dalej, chociaż wszyscy wmawiali sobie, że coś takiego jest niemożliwe. Owszem, było tak dla każdego, kto nie odważyłby się poświęcić co nieco dla wyższego celu. A żeby móc kontrolować każdą maszynę, musiałeś chociaż w pewnym stopniu stać się maszyną. Przy czym mimo wszystko Vi potrafiła pozostać człowiekiem. Odmienionym człowiekiem.
  Reflektory zamrugały kilka razy, jedne po drugich, aż w końcu hala nie miała już nic do ukrycia przed łowcami nagród. Glitch dumna z siebie wstała uśmiechnięta i ruszyła do wyjścia, by wrócić do czekających na dole turiana i Seafry. Hunter obejrzał jeszcze raz z góry hangar, po czym poszedł w jej ślady. Teraz pomieszczenie wydawało się zdecydowanie mniejsze niż gdy przemierzali je za pierwszym razem.
  - To teraz czekamy - stwierdził Klecha, gdy jego towarzysze wrócili na dół.
  - Nie tak długo jak ci się może wydawać - kobieta zerknęła na ekran komórki. - Powinni tu za niedługo być.
  Mężczyzna również spojrzał na godzinę.
  - Przecież mamy jeszcze ponad pół godziny - zauważył.
  - To nie Arc, kolego - powiedziała ze wzruszeniem ramion Viress. - Talosanie słyną z braku punktualności. Jedni potrafią się chorobliwie spóźniać, podczas gdy drudzy przychodzą przed czasem, by móc narzekać na tych pierwszych.
  Siedzący na schodach i głaszczący swojego kota Deawey spojrzał z pewnym uśmieszkiem w stronę Klechy. Ton wypowiedzi Vi był zwyczajowy, a mimo to turian posłał jej podejrzliwe spojrzenie na wzmiankę o Arc. Mimo to nie zrobił podstawowej głupoty jaką popełnia większość osób na jego miejscu i nie zadał pytania skąd o tym wie. Najwyraźniej nie lubił poruszać tego tematu. To oraz podany przez niego pseudonim zarysowywały już w głowie Glitch pewne możliwe scenariusze jego przeszłości. Ale jako że zwykła bywać upierdliwa, nie mogła przepuścić okazji do zadawania pytań.
  - A więc ,,Klecha", tak? - zaczęła. - Nauczałeś kiedyś?
  Turian zawahał się chwilę przed odpowiedzią. W końcu jednak uznał, że cisza i tak nie ma sensu.
  - Jak się można domyślić. Skończyłem z tym, a przynajmniej w charakterze zawodowym.
  - Czyżbyś utracił wiarę wskutek niefortunnego obrotu wydarzeń?
  Posłał jej podejrzliwe spojrzenie. Zwykle to pewnie on posługiwał się takim słownictwem.
  - Nie jestem ateistą - zaprzeczył. - Ale ciężko też nazwać mnie wierzącym.
  - To tak się da? - dziewczyna uniosła jedną brew, lekko skonfundowana.
  - Profesjonalnie nazywa się to ,,deizm" - wyjaśnił Klecha, najwyraźniej zaczynając się wciągać w dyskusję na znajome tematy. - Jest to pogląd wedle którego przyjmujesz istnienie siły wyższej, jakiegokolwiek Stwórcy, ale nie sądzisz, by dalej angażował się on w swoje dzieło.
  - W skrócie ,,Fajnie było, ale od dzisiaj mam cię w dupie"? - wtrącił Hunter.
  - Można tak powiedzieć - zgodził się drugi z mężczyzn, lekko się przy tym niekonwencjonalnym wyjaśnieniu krzywiąc.
  - To chyba coś dla mnie - mruknął blondyn z bolesnym uśmiechem.
  Dziewczyna przyjrzała się mu chwilę z zaciekawieniem. Chłopak musiał coś ukrywać. Coś, co przyprawiało go o dający się odczytać stan częściowego przygnębienia i zrezygnowania. Brzmiał jakby miał wszystkiego dosyć i mało co go obchodziło. Miała przeczucie, że wiązało się to z tym nadopiekuńczym zwierzakiem i była niemal pewna, że Klecha wie o co chodzi. Trochę ją to irytowało. Nienawidziła nie wiedzieć o czymś, o czym wiedzieli wszyscy, a obecnie najwyraźniej była jedyną osobą w tym pomieszczeniu, która czegoś nie wiedziała.
  Jej przemyślenia przerwał warkot silnika zatrzymującego się przed hangarem samochodu.
  - Zaczyna się - powiedziała do siebie z niemałą satysfakcją.
  Pierwsi pojawili się Czarnoręcy. Na przedzie szedł Dollar z szóstką goryli, bo na myśl mogli przywodzić tylko małpy. Wierzchy dłoni pomalowane mieli czarną farbą, jako symbol gangu. Wszyscy mieli broń, ale nie wydawali się przy tym zorganizowani: część miała tradycyjne kałachy, a pozostali - w tym sam Dollar - pistolety. Brak funduszy, czy pewnego rodzaju szacunku dla Rosomaków?
  - Gdzie ten gówniarz? - warknął lider grupy, zanim jeszcze podeszli do łowców nagród.
  Viress, tak jak wcześniej, zdecydowała się przejąć inicjatywę. Wystąpiła przed szereg ze swoim typowym, pewnym siebie uśmiechem.
  - Przyszedłeś przed czasem - powiedziała. - Mieliście tu być za pół godziny.
  - W dupie mam kiedy tu miałem być - splunął na ziemię. - Jak włamałaś się na naszą linię i czego od nas chcesz?
  - Jeden: nie twój interes kochany. Dwa: mówiłam już. Chcę tylko ustalić między Czarnorękimi, a Rosomakami układ o stałe kontakty z dealerami.
  - Układ jest prosty - odpowiedział Dollar. - Rosomaki oddają nam naszych handlarzy, albo skończą w piachu.
  - Zobaczymy, kolego! - zwołał ktoś od strony wyjścia.
  Wszyscy obejrzeli się w stronę przybyłych. Wysoka, wysportowana sylwetka Wendigo rzucała się w oczy jako pierwsza. Lider jak zwykle uśmiechał się nonszalancko, a pod pachą niósł laptop, zgodnie z zawartą wcześniej przez telefon umową. Rosomaki były jednak przygotowane zdecydowanie lepiej: za dowódcą bandy szła dziesiątka gości wyposażona w nowiutkie karabiny szturmowe, zdobyte pewnie na pieniądzach złupionych z ukradzionych dealerów. Wszyscy mieli zakryte dolne połowy twarzy identycznymi kominiarkami stylizowanymi na wyszczerzone, zębate pyski. Dollar jakby lekko zbladł. Nic dziwnego - patrząc na ,,pokazy siły" obu gangów, nie tylko on miał wrażenie, że wystarczyłby dzień zwłoki, a Rosomaki mogłyby wystawić swoje pełne siły. Ale wtedy ucierpiałaby spora część miasta, nie tylko jako pole walki. Viress jak mało kto zdawała sobie sprawę jak wielką rolę w ekonomii Cargo odgrywały uliczne gangi. Wygryzanie mniejszej konkurencji przez większą jeszcze niczym nie groziło, ale gdyby grupa rozmiaru Rosomaków pochłonęłaby drugą niemalże tych samych rozmiarów, równowaga byłaby zbyt zakłócona. Nie skończyłoby się to na jednej wojnie. Chociaż Wendigo wyglądał na całkiem rozsądnego i cierpliwego gościa, nie wahałby się ruszyć dalej i pozbyć pozostałych, o wiele słabszych gangów. W końcu doszłoby do tego, że Rosomaki niepodzielnie rządziłyby całym Cargo, a to nie byłoby dobre dla jego mieszkańców.
  Glitch mimo tego niezmiernie cieszyła reakcja Dollara. Facet przez swoją pychę był jedyną prawdziwą przeszkodą stojącą na drodze do uniknięcia większego rozlewu krwi. Teraz gdy zobaczył namiastkę możliwości ludzi Wendigo istniała spora szansa, że przez zwyczajnie ludzki strach nieco bardziej się ugnie do współpracy.
  - No proszę, Klecho - lider Rosomaków skinął głową do turiana. - Nie liczyłem, że wywiążesz się z umowy.
  - Też w to nie wierzę - zgodził się łowca nagród.
  - Więc ty jesteś Glitch... - gangster zmierzył wzrokiem dumnie wyprostowaną dziewczynę, wydającą się najlepiej czuć w tej sytuacji mimo uzbrojenia jedynie w lekko niefinezyjne uzi. - Przyznam, nie tego się spodziewałem.
  - Często to słyszę - uśmiechnęła się Vi.
  - Pytanie, czy naprawdę jesteś tym za kogo się podajesz.
  - Dobrze, że przechodzi pan do sedna. Posiedzimy tu krócej. Mogę? - wskazała w stronę laptopa.
  Mężczyzna niechętnie przekazał jej komputer. Hakerka już w dotyku bionicznych protez wyczuła, że urządzenie jest całkowicie nowe. Całkiem sensowne. W końcu kto dałby do ręki potencjalnego hakera swój osobisty komputer?
  - Co robisz? - rzucił nieufnie Dollar, patrząc jak Viress siada na schodach i otwiera na kolanach laptop.
  - Rozwiązuję problemy ze znalezieniem handlarzy - wyjaśniła, aby pozbawić obu liderów wątpliwości. - Dajcie mi kilka minut.
  Minuty wydawały się wszystkim zebranym ciągnąć w nieskończoność. Preacher próbował pilnować obu dowódców. Mark głaskał w zamyśleniu spiętą Seafrę, która wydawała się denerwować całą sytuacją za niego. Dollar i Wendigo mierzyli się cały czas morderczymi spojrzeniami, podczas gdy ich ludzie zaczynali się czuć jakby niekomfortowo w obecności członków wrogiego gangu. W końcu w przeciwieństwie do swoich przywódców, nie mieli tak naprawdę kogo nienawidzić. Rosomaki nie znały gości trzymających kałachy i pistolety, a Czarnoręcy niepewnie patrzyli to na zakryte twarze, to na nowoczesne karabiny. Cała nienawiść wobec przeciwników zrodziła się tylko i wyłącznie w głowach liderów. A oni do tej pory gotowi byli za to się narażać.
  W końcu Glitch uśmiechnęła się zadowolona i zamknęła laptop. Wszyscy przenieśli wzrok w jej stronę, gdy podeszła do Wendigo zwracając mu własność.
  - To tyle? - spytał lekko skonfundowany gangster.
  - W waszym mniemaniu owszem, tylko tyle - odpowiedziała.
  - Coś ty zrobiła?
  - Na twoim komputerze obecnie znajdują się dane kontaktowe kilkunastu całkiem obiecujących handlarzy, w zastępstwie za tych lojalnych Czarnorękim.
  - Chwila! - przerwał jej Dollar. - Skąd mamy mieć pewność, że Rosomaki przestaną pozyskiwać od nich NASZĄ kasę?
  - Jak mniemam nie widujecie się ze swoimi handlarzami oko w oko? - zgadywała.
  - Nikt tak nie robi - prychnął Wendigo.
  - To świetnie. W takim razie straciliście wszystkie wtyki wśród handlarzy Czarnorękich.
  Zapadła chwila otępiałej ciszy. Lider Rosomaków zaczynał wyglądać, jakby miał zaraz wybuchnąć.
  - Co proszę? - wysyczał.
  - Cała dyplomacja nie miałaby sensu gdybym dalej pozwoliła wam kraść dealerów od konkurencji - Glitch uśmiechnęła się niewinnie. - Gdybyście ciągle to robili, nasz układ właściwie by nie istniał i wojna o wpływy trwałaby nadal. Byłabym głupia dając wam jeszcze więcej kontaktów licząc przy tym naiwnie, że wasze słowa coś znaczą. Jesteś inteligentnym facetem, panie Wendigo, proszę więc nie uznawać wszystkich wokół za idiotów.
  - Na dysku nie było NIC - zaprzeczył mężczyzna.
  - Dopóki istnieje jakakolwiek sieć, nie potrzebuję konkretnego urządzenia, by zepsuć panu życie - ostrzegła go dziewczyna, dalej gapiąc mu się w oczy.
  Chociaż na jej ustach dalej widniał uśmiech w normalnej sytuacji uznany za całkiem naturalny i pogodny, przez wwiercające się w mężczyznę jaskrawo różowe oczy nabierał głębszego przekazu. Tu nie chodziło tylko o zażegnanie wojny narkotykowej - Viress miała na celu dać przywódcy Rosomaków nauczkę za niewypowiedzianą wprost zniewagę. Nie musiała nic mówić i była pewna, że jej wiadomość została poprawnie odczytana. Wygrałam, kolego. Chciałeś mnie dostać, to dostałeś. Wiesz jak wyglądam, ale nie masz nade mną wpływu. Chciałeś ciągnąć ze mnie korzyści i zostałeś na tym przyłapany. A ja ci tego błędu nie zapomnę. I dopóki nie zniszczysz wszelkich istniejących na świecie nienamacalnych połączeń, twoje małe imperium może paść ofiarą mojego kaprysu.
  Wendigo zadrgała powieka. Przez chwilę Klecha i Mark lekko się spięli. Wydawało się, że ich nowa towarzyszka poszła o krok za daleko. Wtedy jednak mężczyzna machnął ręką na swoich ludzi i bez słowa ruszył z nimi do wyjścia. Czarnoręcy odczekali kilka minut, nie chcąc na nich trafić w drodze powrotnej. Dollar bezgłośnie skinął Glitch głową i wkrótce również opuścił hangar. Vi odetchnęła głębiej dopiero gdy w hali pozostali tylko sami łowcy nagród i Seafra. Turian spojrzał na nią szczerze zdziwiony.
  - No proszę - powiedział. - Jednak zdarza ci się przejmować sytuacją...
  - Wiesz, szczerze to przez ten ostatni moment miałam wrażenie jakbym straciła kontrolę nad sytuacją - przyznała się. - Ale Wendigo najwyraźniej naprawdę jest na tyle rozsądny, by nie wszczynać strzelaniny przez coś tak bzdurnego jak emocje.
  - ,,Emocje" są dla ciebie czymś bzdurnym? - zapytał powątpiewająco mężczyzna. Hunter wstał z miejsca i skierował już swoje kroki w stronę wyjścia.
  - Proszę oszczędzać swoje kazania na ludzi, którzy być może wyciągną z nich jakąś naukę - odparła Glitch, wspinając się po schodach w stronę pomieszczenia kontrolnego. - Dla mnie jest już za późno.
  - Tak sądzisz?
  Jestem tego pewna od pierwszego wszczepu w kręgosłupie, pomyślała dziewczyna, ale nie wypowiedziała tego na głos. Zamiast tego typowym sobie zwyczajem uśmiechnęła się lekko.
  - Tu się chyba nasze drogi rozchodzą - zauważyła, dając wyraźny znak, że kończy już tą rozmowę.
  Klecha stał jeszcze chwilę w tym samym miejscu, śledząc ją wzrokiem. W końcu westchnął zrezygnowany.
  - Powodzenia, Glitch - powiedział, po czym odwrócił się i odszedł.
  Viress nie odwróciła się. Dotarła do drzwi pomieszczenia kontrolnego i usiadła na tym samym krześle przed starym terminalem. Wyłożyła nogi na obudowę konsoli, odprowadzając wzrokiem obu towarzyszy. Przez jakiś czas jeszcze siedziała w tym samym miejscu gapiąc się tępo w przestrzeń, kręcąc na boki na obrotowym krześle. W końcu uznała, że nie jest w stanie myśleć w tym świetle. Włamała się ponownie do systemu. Światła gasły wolniej niż się zapalały. Jedna para po drugiej, jedna po drugiej. Ostatnia, ta nad bramą, wydawała się świecić dłużej niż reszta. W końcu jednak ostatnie reflektory zgasły, ponownie pogrążając stary hangar w nieprzeniknionej ciemności.
  Glitch znów była sama, tak jak trzy godziny temu. Tak jak zawsze. Sama z własnymi myślami.
  Najgorszy rodzaj samotności jaki może spotkać człowieka.