sobota, 20 sierpnia 2016

Od Oszusta (CD Evy) - Stres, złodzieje i tajemnice

        Mężczyzna oderwał wzrok od ledwo widocznego kłębu dymu za nimi, powiódł nim dookoła, upewniając się, że na pewno nie mają towarzystwa i w końcu zatrzymał spojrzenie na swojej towarzyszce. Kobieta zdawała się być pogrążona we własnych myślach. Nie na tyle, by nie widzieć świata dookoła, ale jednak. Oszust miał pewność, że wystarczyłoby jedno jego słowo, by kobieta z powrotem odzyskała kompletny kontakt z rzeczywistością. Mimo wszystko wcale nie miał ochoty się odzywać. Nie dlatego, że kobieta wyciągnęła go z ciężarówki i wyrzuciła na dach nawet jednym słowem nie tłumacząc po co. Chociaż bez wątpienia z przyjemnością się o ten fakt trochę pogniewa. Nie można ot tak sobie wyrzucać ludzi prosto pod salwy karabinów maszynowych. Zwłaszcza łuczników. Zwłaszcza złodziei. Zwłaszcza TEGO łucznika i złodzieja. Mimo wszystko nic mu się nie stało. Uderzył się, co prawda, lądując, ale nic sobie nie zrobił. Będzie siniak albo i nawet nie. W każdym bądź razie nawet za bardzo nie poczuł czym tak konkretnie się uderzył, więc nie było problemu.
  - Wiedziałem... – wymamrotał w końcu bardziej do siebie niż kogokolwiek innego – Ch*lera, wiedziałem.
  - Co...? – Eva posłała mu zaskoczone spojrzenie nie do końca rozumiejąc o co może chodzić.
  - Wiedziałem, że coś będzie nie tak. Jeżeli następnym razem postanowię zignorować swoją intuicję, masz pełne prawo zdzielić mnie po łbie i na mnie nawrzeszczeć.
  Ciężarówka gwałtownie się zatrzymała, przewracając obu łowców i odbierając tym samym panience Maddison prawo do głosu. Po chwili dało się słyszeć trzask zamykanych drzwi i mamrotane przekleństwa. Oszust chwycił za łuk i zsunął się z dachu na piasek obok ciężarówki. Panienka Eva sfrunęła z dachu niedługo po nim. Ich tymczasowy pracodawca zdążył zajść już za ciężarówkę i dokładnie przeliczyć skrzynki w środku, a potem z hukiem zatrzasnąć rampę.
  - Ty! – pan Mayson wycelował palec wskazujący w Oszusta. Poczerwieniał na twarzy, wściekając się na bliżej niezidentyfikowane twory i zjawiska, bo przecież to nie wina łowców nagród, że jego pomocnik nie przeżył drogi. Jak już powinien być wdzięczny za ocalenie jego życia, ale prawdę powiedziawszy Złodziejowi wcale nie przeszkadzała reakcja mężczyzny. Mało kiedy ktoś traktował go tak dobrze.
  -Ja?– spytał nieco rozbawiony, składając łuk.
  - Tak. Ty. Teraz ty prowadzisz.
  Zmora zerknął na Maysona z dziwną mieszanką zdziwienia i obawy.
  - To raczej nie przejdzie... Niech panienka Maddison kieruje. – wskazał głową Aniołka chowając złożony łuk z powrotem.
  - Nie. Ty będziesz prowadził. „Panienkę” lubię bardziej.
  - I właśnie dlatego będzie jechać sama z tyłu? Genialne...
  - Skoro tak trzeba – wtrąciła Eva – Do Cargo nie zostało już daleko, prawda?
  - Jakieś z dwie i pół, może trzy godziny drogi – odpowiedział jej Mayson, podchodząc do nich – A ciebie – zwrócił się do Oszusta – Zaraz widzę za kółkiem.
  Niższy z mężczyzn wyminął ich i udał się na miejsce pasażera. Plaga zamknął oczy na moment, chowając twarz w rękach.
  - Mam przekonać naszego pracodawcę, żebyśmy jednak zamienili się miejscami? – spytała panienka Eva, chwilowo darując sobie złośliwości.
  - Dam radę.
  - Na pewno?
  - I tak nie mam innego wyjścia. – mężczyzna opuścił ręce – To tylko trzy godziny.
  Eva skinęła tylko głową i weszła do ciężarówki. Koszmarowi nie zostało więc nic innego jak odetchnąć głęboko.
  Najtrudniej było mu wsiąść na miejsce kierowcy. Owszem, nie raz już zajmował to miejsce. Umiał prowadzić. Co prawda jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się rzeczywiście cieszyć tym, że robi za kierowcę. Za każdym razem towarzyszył mu ten sam stres i takie samo uczucie, że powinien się trzymać z daleka od tego miejsca. Nie bał się, a w każdym razie nie aż tak bardzo. W końcu nie miał aż takiej fobii o jaką by się go posądzało. Zwyczajnie czuł się bardzo nieswojo w pobliżu wszelkiej maści środków transportu i to wszystko. Żadnego panikowania, żadnych niczym nieuzasadnionych zachowań. Nic z tych rzeczy. Zwykły stres. Podobny do tego, który odczuwają początkujący aktorzy, wychodząc na scenę na oczach całej widowni, bądź taki, jaki towarzyszy osobie nieśmiałej przedstawiającej coś nieznajomym ludziom. Uczucie średnio przyjemne, ale w żadnym stopniu nie paraliżujące człowieka.
  - Coś ty taki niewyraźny? – zainteresował się właściciel ciężarówki, kiedy Oszust bez słowa zamknął za sobą drzwi i przekręcił kluczyki w stacyjce. Ciężarówka z głośnym pomrukiem obudziła się do życia. Plaga przez chwilę zastanawiał się nad sensowną odpowiedzią, słuchając warkotu silnika maszyny. W końcu potrząsnął głową uznając, że wdawanie się w dyskusje nie ma najmniejszego sensu i zacisnął obie dłonie na kierownicy, nieświadomie przygryzając wnętrze policzka. Ciężarówka powoli ruszyła, zupełnie jakby i jej udzieliło się wahanie jej nowego kierowcy. Bezimiennemu nagle zaczęło brakować powietrza, a kabina jakby nieco się skurczyła. Widać większych pojazdów bał się nieco bardziej, niż był w stanie przewidzieć. Jego oddech nieznacznie przyspieszył, stał się płytszy, zaciśnięte do granic możliwości mięśnie rąk zadrżały lekko i nie miało to nic wspólnego z wibracjami pochodzącymi od silnika. Mimo to mężczyzna odetchnął, biorąc wdech przez nos i wypuszczając powietrze ustami i marszcząc brwi, skupił się na niemal niewidocznej drodze przed sobą. Oddychaj, oddychaj, spokojnie... Pan Mayson jeszcze kilkakrotnie próbował zacząć mniej lub bardziej swobodną dyskusję. Spytał o to, co Złodziej sądzi o pogodzie, usiłował zacząć dyskusję na temat panienki Evy, próbował zdobyć jakąś relację z tego jak pozbyli się ścigających ich ludzi, pytał o plany i cel podróży do Cargo. Nie uzyskał w odpowiedzi nawet mruknięcia oznaczającego, że Zmora w ogóle usłyszał którekolwiek z pytań. Plaga nadal tak samo sztywno tkwił w niemal zupełnym bezruchu wpatrując się w drogę przed sobą. Czasami rozglądał się szybko szukając śladów oznaczających nowych bandytów, ale niczego nie zauważywszy, znowu wbijał wzrok w drogę. Kiedy już w końcu zobaczyli w oddali miasto mężczyzna odrobinkę się rozluźnił. Zdawało się, że Mayson też odetchnął z ulgą. Oszust nawet normalnie nie był zbyt porywającym rozmówcą, teraz kiedy przez ostatnie 180 minut siedział jak na szpilkach tym bardziej nie nadawał się do dyskusji. I miał już serdecznie dość tej podróży.
  W końcu kierowany wskazówkami pracodawcy zatrzymał ciężarówkę w pobliżu warsztatu. A potem wręcz wyskoczył z kabiny odprowadzony zaskoczonym spojrzeniem pana Maysona. Udało mu się. Dotarł do Cargo bez uszczerbku na zdrowiu i we względnie dobrym stanie. Mimo wszystko czuł ogromne zmęczenie i najchętniej położyłby się gdzieś i zdrzemnął. Porzucił jednak tę jakże przyjemną dla niego myśl. Miał robotę do wykonania. Przeciągnął się więc, czując jak strzyka mu w stawach. Niedługo później usłyszał całkiem już znajomy kobiecy głos.
  - Jak tam?
  Oszust odwrócił się w stronę panienki Evy.
  - Jeszcze żyję – wzruszył ramionami siląc się na obojętny ton. – Ale już nigdy w życiu nie prowadzę takiego potwora.
  Kobieta zaśmiała się. Mężczyzna lekko przechylił głowę zastanawiając się cóż takiego rozbawiło Panią Doktor. Naprawdę uważał ciężarówkę z której niedawno wysiadł za mechanicznego potwora i nie chciał mieć z niczym podobnym do czynienia. Raz w zupełności mu wystarczył. Aniołek dalej się śmiała zbywając pytające spojrzenie mężczyzny machnięciem ręki, więc Plaga się odwrócił i poszedł sobie. Nie miał ochoty marnować czasu. Chciał zjeść coś porządniejszego niż kradzione kanapki, napić się czegoś mocniejszego i, jeśli warunki pozwolą, iść spać. A co ważniejsze zaszyć się w jakimś miejscu gdzie nie będzie musiał znosić absolutnie żadnych obcych ludzi i ich pojazdów. Aktualnie miał dość. Nie odszedł zbyt daleko, gdyż panienka Maddison dogoniła go już po paru krokach.
  - Gdzie się wybierasz, co?
  Koszmar jakoś nie poczuł się w obowiązku sprecyzować w swoich myśli.
  - Do baru.
  Nawet jeśli kobiecie nie przypadła do gustu jego odpowiedź nie skomentowała jej.
  - A co z bankiem? – spytała tylko.
  - Na żywioł i tak nie mamy po co się tam ładować. Jutro pójdziemy się rozejrzeć i zobaczymy co możemy zrobić. Potrzebujemy dobrego planu…
  - I kaca. – rzuciła kąśliwie.
  - Jeżeli sądzisz, iż jestem tym typem człowieka, który wręcz musi zalać się w trupa żeby się zrelaksować, to grubo się mylisz – warknął mężczyzna.
  Znał tę okolicę dostatecznie dobrze, by nie musieć się rozglądać w poszukiwaniu odpowiedniego lokalu. Doskonale wiedział gdzie leży wręcz idealne miejsce w którym mógł spokojnie zrobić wszystko na co tylko miał ochotę i jeszcze nieco zaoszczędzić. Nigdzie nie bywał tak często jak w Cargo. Miasto to, jako stolica talosańskiego handlu, ściągało bogatych ludzi. Oni mieli fortuny. A wszystko co wchodziło w skład ich bogactw poniekąd należało też do Oszusta. Nigdzie nie dało się aż tak łatwo dorobić majątku jak tutaj. Mimo iż nocą na ulicach rozgrywał się prawdziwy wyścig szczurów. Pomniejsi kieszonkowcy, doświadczeni włamywacze, bandyci, płatni mordercy, handlarze narkotykami... On wszyscy wylegali na ulice korzystając z dobrodziejstw ciemności i możliwości jakie dawało im pogrążone we śnie miasto. Nie żeby całe zło tego świata miało miejsce po zmroku. Za dnia wcale nie bywało bezpieczniej. Mimo wszystko ludzie pokroju Złodzieja lepiej czuli się ukryci przed niepożądanym wzrokiem, a w ciemnych zaułkach zdecydowanie trudniej było o niechcianych widzów niż w pełnym słońcu. Nocą miasto zyskiwało nowe życie. Nieliczni porządni ludzie spali w swoich domach ustępując miejsca tym, którzy ujarzmili ciemność zmuszając ją by im służyła. Właśnie taki był świat który znał Plaga i właśnie w nim czuł się najlepiej. Za dnia nie wyruszał na miasto, by się bogacić. Tylko nieliczne z jego skoków odbywały się kiedy na zewnątrz było jeszcze jasno. Tak naprawdę większość dni chociaż po części przesypiał. Tak było mu wygodnie. Wbrew pozorom mężczyzna czerpał niemałą satysfakcję z tego czego do tej pory już dokonał. Zdobył kilka niemal bezcennych błyskotek, przez jego ręce przewinęły się setki mniej lub bardziej wartościowych znalezisk i zapewne cała góra pieniędzy. Był samozwańczym królem złodziei. Miał reputację i jeszcze nigdy z nikim nie przegrał.
  - Wiiiiiiiiiiidmoooooooooooo! – mężczyzna poczuł uderzenie kiedy drobna osóbka z impetem na niego wpadła i zamknęła go w ramionach. Przez kilka sekund wpatrywał się zaskoczony w czubek głowy i wysoki brązowy kucyk.
  - Udusisz mnie Liz... – rzucił tylko. Drobna dziewczyna natychmiast go puściła i spuściła wzrok rumieniąc się lekko. Za chwilkę jednak zapomniała o tym, że się zawstydziła i zaczęła podskakiwać w miejscu jak małe zaaferowane czymś dziecko.
  - Wiem. Przepraszam. Ale tak się cieszę! Przecież wyjechałeś stąd. Powiedziałeś, że musisz przeczekać. Wiesz przecież... Nadal węszą – paplała zachwycona, ku coraz większej irytacji Zmory. Nie po to on sam milczał na swój temat, by ta mała złodziejka wszystko wygadała na jednym wydechu – No ale jesteś! Jesteś, jesteś, jesteś, jesteś! To oznacza tylko jedno! Mój pierwszy skok! Z tobą! Zobaczysz... Napiszą o tym w gazetach! Niepokonany duet: Widmo i Maska. Królowie tego miasta!
  - Siedź cicho! – syknął mierząc dziewczynę groźnym spojrzeniem zmrużonych oczu – Z takim podejściem nigdy się nie doczekasz. Wybij sobie z głowy gazety. Dopóki nie nauczysz się dyskrecji nie ma mowy, żebym jakkolwiek ryzykował.
  Brązowowłosa odrobinkę straciła dobry humor. Jej nastrój pogorszył się dodatkowo gdy zdała sobie sprawę z obecności Aniołka.
  - Znalazłeś sobie wspólniczkę...? To dlatego nie chcesz ze mną iść? – spytała cicho – Uważasz, że nie mogę być taka jak ty...
  Mężczyzna westchnął tylko zerkając bezradnie to na panienkę Evę, to znów na złodziejkę.
  - W co ty pogrywasz, Falvey? – Pani Doktor zmarszczyła brwi.
  - Falvey...? – zaczęła złodziejka. Mężczyzna posłał jej miażdżące spojrzenie od którego aż się skuliła.
  - Zobaczymy się na Trakcie, Liz. – rzucił tylko – Do tego czasu masz ćwiczyć trzymanie języka za zębami.
  Po tych słowach zniknął za drzwiami baru. Lokal może i nie był jakiś szczególnie zadbany ani tym bardziej nie zachęcał do odwiedzin, ale przynajmniej serwowanym tu piwie nie pływał kurz ani robactwo. Jedzenie było ciepłe i nawet zjadliwe, a na piętrze znalazłoby się kilka pokoi do wynajęcia na noc. Poza tym Zmora nie raz już tu bywał, więc dobrze wiedział czego powinien się spodziewać. Podszedł do lady za którą stał wielki, kudłaty mężczyzna i oparł się o nią ciężko.
  - Co podać?
  - Piwa, cokolwiek co da się zjeść i klucze do dwóch pokoi.
  Mężczyzna za ladą pokiwał głową lejąc piwo do kufla i postawił je na ladzie, zamienił kilka słów z jakąś przechodzącą obok dziewczyną w fartuszku i zerknął na ścianę, na której wisiały klucze.
  - Tylko jeden pokój. Dwuosobowy.
  - Niech i tak będzie.
  Już po chwili klucz wisiał przy boku Złodzieja, a on sam rozsiadał się wygodnie przy stoliku w kącie sali. Było to miejsce które nie rzucało się w oczy. Ukryty w półcieniu boks z kanapami po obu stronach stołu dawał Oszustowi całkiem dobry widok na resztę lokalu. Nie ukrył się jednak przez wzrokiem panienki Evy. Kobieta zamówiła coś sobie, a potem tak po prostu usiadła naprzeciwko Plagi. Mężczyzna upił łyk piwa obserwując kobietę.
  - A więc...? Chciałbyś mi może coś wyjaśnić? – zaczęła obierając łokcie na blacie, a brodę na dłoniach.
  - Nie sądzę bym mógł powiedzieć panience cokolwiek, co było by przydatne dla naszego zlecenia. – odparł – Nie muszę się tłumaczyć.
  - Mimo wszystko wykonywanie zleceń ze wspólnikiem opiera się na chociaż odrobinie zaufania z obu stron.
  - Ja nie ufam panience, a panienka nie ufa mnie. Nie widzę sensu tego zmieniać.
  Eva prychnęła szukając kolejnego przekonującego argumentu.
  - Nawet jeśli, panie Falvey. Czy rozsądniej nie byłoby ufać sobie na tyle by móc zaryzykować odwrócenie się do siebie plecami?
  - Rozmawiamy o zaufaniu, czy o tym jak panienka usiłuje podstępem nakłonić mnie do zwierzeń? Nie da się oszukać oszusta, panienko. Proszę mi wierzyć, na słowo. – mężczyzna nawet nie zorientował się kiedy ich chłodna dyskusja przybrała taki oficjalny ton.
  - Prosi pan o to, by uwierzyć panu na słowo. To wymaga zaufania. Zaufania, którego pan nie zamierza oferować.
  - To prawda. Wobec tego nie musi mi panienka wierzyć. Właśnie. Byłbym zapomniał. Robi się już nieco późno, więc wykupiłem pokój na jedną noc. I uprzedzając złośliwą uwagę panienki... Mnie także nie przypadło to wyjście do gustu, ale właściciel innego rozwiązania nie miał.
  Ich rozmowę przerwała kobieta, która przyniosła im zamówione wcześniej jedzenie i natychmiast się oddaliła. Oszustowi jednak to wystarczyło, by uznał dialog za zakończony i zabrał się do jedzenia ignorując swoją wspólniczkę.

Eva?

czwartek, 18 sierpnia 2016

Od Noemi (CD Zero) - ,,Wędrowców w dom przyjąć..."

        Dzierzba niejeden raz opiekowała się dziećmi. Uliczne włóczęgi, sieroty, dzieciaki tymczasowych sąsiadów, jej własny syn - wszystkie różne, ale jednak mają podobną cechę: kompleks niższości. Może nie taki poważny, raczej jego zalążek, delikatny ucisk. Dzieci czują się czasem po prostu małe i pozbawione wpływu na wielki świat dorosłych. Przez pierwsze 14 lat swojego życia (a czasem i dłużej) muszą zadzierać głowy do góry, by móc spojrzeć rodzicom w oczy. Na niektóre pytania w odpowiedzi dostają ten sam oklepany argument ,,Zrozumiesz kiedy dorośniesz", albo ,,To nie sprawy dla dzieci". Nic więc dziwnego, że chcą szybko dorosnąć...tylko po to, by sobie uświadomić, jak wspaniale było być niewinnym, wesołym dzieckiem. Nana gdy tylko słyszała jak jej synek Abram mówi, że chce dorosnąć, rugała go zupełnie jakby przeklął i powtarzała jakie wielkie ma szczęście, że nie musi znosić tego samego co ona.
  Dzieci chcą się czuć potężniejsze. Siadają na piasku, budują zamek, obsadzają go ,,chorągwiami" i ludzikami, po czym rządzą tym swoim kasztelem, mając przynajmniej w tej chwili zupełną władzę nad czymkolwiek. Mogą go w jednej chwili zmieść z powierzchni wyimaginowaną wojną czy kataklizmem. A czasem po prostu siadają gdzieś na progu domu i przykładają palce bliżej oczu, tak, aby każdy przechodzień okazał się nie większy niż przerwa między nimi. Główki dorosłych okazują się mniejsze od kciuka, można by je zgnieść jak jagodę, a ,,wielcy ludzie" wcale nie zdają sobie z tego sprawy...
  I podobnie czuła się w tej chwili Noemi.
  Siedząc wśród skalnych występów miała idealny widok na dolinę, jakby kamienną miskę wypełnioną piaskiem. A przez jej środek maszerowało kilkoro bandytów. Coś między sobą na zmianę nieśli, jakiś ciężki pakunek. Może łup, może ciało, cholera wie. Ze swojej pozycji nie mieli szans dostrzec Dzierzby. Podsunęła kolano pod brodę, jak znudzona dziewczynka, śledząc wzrokiem nieznajomych. W zamyśleniu drapała jedną ręką za uchem Ganimedesa, drugą natomiast gładziła spoczywający na leżącej nodze karabin snajperski. W końcu wzorem opisanych na początku dzieci przysunęła palec wskazujący i kciuk do zdrowego oka. Cała grupka stała się w tej sposób mniejsza od jej zęba. Jakże łatwo byłoby teraz wziąć do rąk broń i pozbyć się tych szumowin, jednego po drugim. Nie mieli gdzie się ukryć, dopiero ostatni zdążyłby ogarnąć skąd padają strzały, ale odległość i tak była zbyt wielka, by dorwać strzelca. Może i była tylko zdziwaczałą starszą panią, ale w tej chwili miała nad losem bandytów niesamowitą władzę.
  Ganimedes sapnął głośniej niż zwykle. Kobieta wyrwała się z zamyślenia oglądając na towarzysza. Doskonale znała ten niemal ostentacyjny odgłos...o ile pies w ogóle może okazywać coś na wzór zażenowania.
  - Co znowu? - zapytała.
  Dopiero gdy musiała się obrócić w stronę czworonoga zdała sobie sprawę, że już przyklękła na jedno kolano i powoli unosiła oburącz karabin do strzału.
  Psiak przekrzywił głowę w ten typowy ujmujący sposób. Noemi westchnęła i z powrotem usiadła opierając się o skałę za plecami, byleby już nie patrzeć w stronę bandytów. Podrapała Ganimedesa za uchem, a ten zmrużył oczy zadowolony.
  - Przynajmniej jedno z nas wciąż myśli racjonalnie - mruknęła uśmiechając się delikatnie.
  W oddali zagrzmiało. Nana obejrzała się w tamtą stronę - nad pustynią zaczynały się zbierać ciemne chmury. Gruby, ciemnoszary kożuch zastąpił błękit i zaczynał już zasłaniać cieńszymi płatami niebo nad Noemi i Ganimedesem. Trzeba będzie szybko stąd uciekać, pomyślała z niepokojem. Osobiście każdego spotkanego na pustyni błagającego o deszcz wędrowca najchętniej zdzieliłaby kolbą snajperki w potylicę. Deszcze na zachodniej części pustyń były gorsze od burz piaskowych czy skwarów. Parująca roślinność znajdujących się zaledwie kilkanaście kilometrów dalej lasów we współpracy z wiatrem ściągała nad ten teren nasiąknięte wodą chmury. Gdy tylko dochodziło do oberwania, każdy idący dołem miał poważny problem. Zatrzymanie się w jednej z nielicznych jaskiń było szczytem głupoty - woda szybko zalewała wnękę i ukrytego w niej nieszczęśnika. Pozostaje tylko iść przed siebie, byleby nie stać w miejscu. Ale i to wydaje się niewykonalne: skalne grunty stają się śliskie, a piasek zamienia się w muł rzeczny. Stawianie kroków wydaje się bezsensowną, wycieńczającą walką. Co gorsza, ulewa mogła trwać równie dobrze dwie godziny, co dwa dni. Nie istniał schemat zdolny określić, czy z tej szarej gąbki lunie dziś, jutro, czy nigdy, ani tym bardziej ile będzie to trwało. Nana bezpiecznie czuła się dopiero wtedy, gdy z nieba znikał ostatni strzęp wilgoci. Teraz jednak nic nie wskazywało na rozpogodzenie. Jedyne co teraz mogła zrobić, to ruszyć się z miejsca, najlepiej w stronę najbliższego miasteczka. W owej chwili było nim Swampy Bottom.
  Ludzie mogli sobie o jego mieszkańcach mówić co dusza zapragnie, ale Mukhtar czuła się tam jak u siebie. Może dlatego, że sama sławą zdrowej psychicznie kobiety się nie cieszyła, ale kto by się przejmował cudzym gadaniem? Zwłaszcza w obliczu nadchodzącego zagrożenia jakim było oberwanie chmury. Noemi gwizdnęła więc cicho na Ganimedesa i ruszyła spokojnym krokiem wśród skał, niezauważona przez opuszczających miskę-pułapkę bandytów. Pies posłusznie dreptał za nią, rozglądając się czujnie na boki. W końcu udało im się opuścić kamiennego ,,jeżozwierza" (jak to zwykła nazywać podobne konstrukcje geologiczne). Wtedy jednak Ganimedes zamarł w bezruchu, po czym z jego piersi zaczął wydobywać się warkot. Kobieta zaniepokojona podążyła za jego wzrokiem - jakieś sto metrów od nich na szczycie wydmy stała idealnie widoczna na tle pobielałego nieba czarna sylwetka. Dzierzba przykucnęła chwytając za broń, gotowa zdjąć potencjalnego strzelca. Jednak mężczyzna nie zauważył ukrytej w cieniu skał staruszki. Zobaczył tylko to, czego się spodziewał: zasłonięte ciemnymi chmurami niebo i horyzont zakryty granicą dżungli. Po chwili zniknął za wydmą i kobieta odetchnęła spokojniej.
  - Nie ma czasu do stracenia. Idziemy - rzuciła do psa i wstała ruszając w kierunku zachodnim.
  Jednak Ganimedes za nią nie ruszył. Nana zatrzymała się i obejrzała na niego.
  - Ganimedes - rzuciła z twardszą nutką. - Idziemy.
  Czworonóg jednak tym razem nie zamierzał jej słuchać. Noemi już wiedziała co się za chwilę stanie. Wiedziała też, że powstrzymywanie zwierzaka przed czymkolwiek to tylko próżny trud, tak więc jedynie śledziła go wzrokiem gdy biegł w stronę wydmy. Westchnęła i ruszyła spokojnym krokiem jego śladem.

        Mukhtar szybko zmierzyła wzrokiem całą trójkę nieznajomych. Doprawdy, naprawdę niecodzienna kompania: antropomorficzna dziewczyna z latającym za nią kulistym robotem, czarno-szary cyborg uzbrojony w łuk i wysoki, niemal karykaturalnie zbudowany mężczyzna w hełmie z czarną szybą. Zwróciła się w jego stronę.
  - ,,Czysta ciekawość" to chyba oklepany argument? - bardziej stwierdziła, niż faktycznie zapytała.
  - W pełni się zgadzam - odparł tonem znaczącym, iż dalej domaga się odpowiedzi.
  - A gdybym powiedziała, że mogę wam pomóc?
  - W czym konkretnie?
  - Spójrz na niebo - wskazała palcem w górę. - Deszcz na pustyni to żadne zbawienie, stwierdziłabym nawet, że wręcz odwrotnie. Utknęliście tutaj bez transportu i jakiegokolwiek pojęcia gdzie jesteście.
  - A to niby skąd wiesz? - wtrącił się cyborg.
  - Stąd, że mimo rozglądania się po horyzoncie jeszcze nie ruszyliście w jakimś konkretnym kierunku - odpowiedziała spokojnie.
  Łucznik zamilkł pozbawiony dalszych argumentów. Teatralnym gestem zwrócił kobiecie honor i oddał pałeczkę swojemu towarzyszowi. Ten dalej wiercił Noemi wzrokiem czego była pewna, mimo iż nie była w stanie dostrzec jego oczu (o ile jakiekolwiek miał). Zaczynało ją to trochę irytować.
  - Co więc proponujesz? - zapytał.
  - Najlepiej byłoby po prostu udać się do Swampy Bottom - skinęła głową w kierunku zachodnim. - Na pustyni nie ma gdzie się ukryć przed burzą, a urwanie chmury może nastąpić lada chwila.
  - To lepiej idźmy - przerwała antropka. - Nie wiem jak dla was, ale mnie się wizja zalania przestała podobać.
  - Mądrze - Nana uśmiechnęła się do niej. - A jednak to zawsze kobieta jest tą najrozsądniejszą w ekipie.
  Obie ruszyły w kierunku wskazanym przez Mukhtar, pozostawiając na chwilę z tyłu dwójkę w hełmach. Cyborg obejrzał się pytająco na chudzielca, po czym wzruszył ramionami i je dogonił. Ganimedes z miejsca przywitał go ostrzegawczym warkotem, ale tym razem jego właścicielka uciszyła go cmoknięciem niezadowolenia. Wysoki najemnik chwilę jeszcze odprowadzał ich wzrokiem dalej niepewny, czy przypadkowo spotkana na pustyni staruszka jest godna jakiegokolwiek zaufania. W końcu jedynie westchnął ruszając za nimi.
  - Jednak idziesz? - rzuciła z tryumfalnym uśmiechem Noemi, nie patrząc w jego stronę.
  - ,,Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego" - zacytował bez entuzjazmu. Zapadła chwila ciszy, po czym dodał: - A pani mówią...?
  - Dzierzba - odparła krótko. - Na razie tyle wam wystarczy.
  - Eros - rzucił cyborg.
  - Jen - to padło od antropki.
  - Zero - odpowiedź wysokiego mężczyzny padła najpóźniej.

Teraz chyba twoja kolej, Cezarze :>

Od Zero (CD Jen) - Syzyf, Palec Nienawiści i dzieciak z ADHD

        I znowu Zero przyszło przeżywać deja vu. Ponownie zupełnym przypadkiem wpadał na trop Comodo, podsunięty mu przez samą mutantkę i ponownie dawał się wciągać w tą jej chorą zabawę w kotka i myszkę. Znowu będzie jej szukał, znowu ona będzie go zwodzić, znowu prawie ją dorwie, a dziewczyna jak zwykle ucieknie mu przez palce. I ponownie Zero zapomni o całej sprawie na dłuższy lub krótszy czas - miesiąc, pół roku czy kilka lat - po czym Comodo znowu przypomni mu o swoim istnieniu, a on znowu zacznie ją ścigać. Błędne koło. Zamknięty cykl. Comodo nie będzie w stanie pozbyć się Zero raz na zawsze, a najemnik póki żyje będzie miał świadomość, że ta łajza wciąż zipie mu w kark. Lecz chociaż mężczyzna doskonale wiedział, że wszystko równocześnie się skończy i zacznie na nowo, że jego wysiłki w osiągnięciu swojego celu są nic nie warte, nie umiał odmówić udziału w tym cholernym cyklu...
  On po prostu to kochał.
  Każdy normalny człowiek chyba by zwariował wykonując pracę godną Syzyfa - ile by się nie usapał wtaczając głaz na szczyt góry, on i tak spadnie w dół tuż przed szczytem. Cóż, Zero na pewno nie jest normalny, a ci znający go bliżej szybko nabierają podejrzliwości czy aby na pewno mają do czynienia z człowiekiem. To by mogło po części wyjaśnić, dlaczego te gierki Comodo wciąż na niego działają. Nie miał do tej pory jakichś wielkich celów. Błądził po planecie próbując praktycznie wszystkiego. Za każdym razem, gdy chciał żyć jak zwyczajny talosanin prędko zdawał sobie sprawę, że nie powinien już podejmować podobnych prób. Dopiero fucha łowcy nagród zaczęła dawać mu niejakie wyzwanie, a co za tym idzie - satysfakcję. Jednak gdy mutantka z numerem dwunastym pojawiała się gdzieś na horyzoncie, przypominał mu się jego faktyczny cel w życiu. Cel, który wciąż budził w nim dawne instynkty, dawał poczucie spełnienia, chociaż z własnej woli go nie obrał. W pewnych momentach po prostu nie powinno się kłócić z własną naturą. A natura Zero kazała mu ścigać Comodo, aż którejś z tej dwójki w końcu odpadnie na dobre.
  Bo gdzieś w głębi tego zakutego w hełm umysłu mężczyzna doskonale wiedział, że kiedyś ten pościg się skończy, nawet jeśli Dwunastka sądzi inaczej. Przecież Dziesiątka również do ostatniej chwili była przekonana, że może to ciągnąć w nieskończoność. Tak samo Ósmy, a przed nimi Dziewiąty. Wszyscy byli równie pewni siebie. Koniec końców, Zero zawsze wygrywa.
  -...dlatego właśnie nie powinno się próbować steku ze skaga - dotarł do niego urywek wypowiedzi Elliota.
  Otrząsnął się z zamyśleń i obejrzał na towarzyszy. Wyłożony na płóciennych workach Eros kiwał głową z przekonaniem prawdziwego znawcy. Chociaż jego ostatnia wypowiedź brzmiała nad wyraz niedorzecznie zachował przy niej zupełnie poważny ton. Po uniesionej do granic możliwości brwi Jen Zero domyślił się, że cyborg właśnie podzielił się z nią jakąś niesamowicie ciekawą historią ze swojego życia. Reakcja antropki na tyle szarego rozbawiła, że wprost nie mógł się powstrzymać...
  - Mógłbyś powtórzyć? Chyba pod koniec przestałem cię słuchać... - rzucił do Elliota z nutą rozbawienia.
  Jennifer natychmiast spiorunowała go wzrokiem, Eros natomiast chyba wziął prośbę mężczyzny na poważnie, bo już zbierał się do powtórzenia całej opowiastki. Zanim jednak zdążył się odezwać dziewczyna cisnęła w niego podebranym z worka przedmiotem (podobnym do ziemniaka) i zagroziła mu palcem:
  - Jeśli JESZCZE RAZ będem musiała znosić to twoje bajdurzenie o zielony mięchu, zrzucę cię z paki i karzę kierowcy przyspieszyć.
  Zero nie mogąc wytrzymać zaśmiał się cicho, na co palec nienawiści skierował się w jego stronę.
  - Ciebie też się to tyczy, wesołku - zapewniła i oparła się zakładając ręce na piersi.
  Szary najemnik podniósł czteropalczaste dłonie w geście kapitulacji i zaniechał dalszych dowcipów. Wśród łowców nagród zapadła cisza. Zero założył ręce za głowę, jakby układał się do drzemki, a Jen grzebała w swojej broni. I o ile tej dwójce błogi brak odgłosów w niczym nie przeszkadzał, o tyle z każdą kolejną minutą Elliot zaczynał przypominać tykającą bombę. Najpierw zaczęła mu drgać stopa. Już po chwili odpukiwał nierówny rytm na łęku łuku. Oho, zaraz się zacznie, przeszło przez myśl szaremu obserwującemu każdy kolejny symptom znudzenia. Widząc zbliżające się apogeum bezwiednie zaczął odliczać. Trzy. Dwie. Jedna...
  - HEJ, DŻEJ! - wydarł się nagle kierowca z kabiny, ratując antropkę i najemnika przed wybuchem. - PUŚĆŻE JAKIŚ KLASYK!
  - Muza? Świetny pomysł! - zgodził się Eros. - Tylko...skąd?
  Jen przewróciła oczami i rąbnęła zaciśniętą pięścią z góry w swojego robota. Coś w nim zagrzechotało, po czym wypłynęły z niego pierwsze takty klasycznego rocka, mieszając się z ledwo słyszalnym, typowo radiowym brzęczeniem. Zadowolony cyborg pokiwał głową do taktu i na powrót wyłożył się wygodnie na workach. Zero skinął antropce na znak niemego ,,Dzięki" i na powrót się położył. Gapiąc się w szarzejące od cienkich chmur niebo, ponownie zanurzył się w swoim własnym świecie.

        - Mogę wiedzieć co to znaczy ,,się zgubiliśmy"? - zapytał Zero z rękoma założonymi na piersi. Nie był wściekły. A przynajmniej nie widocznie, bo głos jak zwykle miał nad zwyczaj spokojny. Jednak albo pobrzmiewająca w nim twarda nuta, albo wystająca nad ramieniem rękojeść katany sprawiały, że właścicielowi ciężarówki zaczynał się plątać język.
  Wóz zatrzymał się w małej dolince między wydmami piasku. Słońce już nie doskwierało - zasłoniły je obrzmiałe, ciemnoszare obłoki zwiastujące nadchodzącą burzę. Zero wcale to się nie podobało. To nie był kożuch znad Cargo, tylko naturalne deszczowe chmury, a czegoś takiego w pobliżu wielkiego miasta się nie widzi. Również Jen i Eros to zauważyli. Podczas gdy najemnik i antropka grzecznie dyskutowali (a przynajmniej jedno z nich pilnowało, by cała sprawa pozostała jedynie dyskusją) z kierowcą, cyborg wspiął się na wydmę po ich lewej i wyjrzał na horyzont.
  - Droga z Devlin do Cargo tyle nie zajmuje - kontynuował z przekonaniem Zero. - Kursowałem w tę i z powrotem niejeden raz. A tymczasem zbliża się wieczór, a po miasta nie widać.
  - Musielim z trasy zboczyć... - zgadywała Jen, również niezbyt zadowolona całą sytuacją.
  - No raczej. Takie chmury ostatni raz widziałem nad lasami deszczowymi - zgodził się szary, dalej szpilując biednego kierowcę wzrokiem.
  - Wielki Brat ma rację! - wtrącił się do rozmowy Elliot, zbiegając z wydmy, potykając się po drodze.
  - ,,Wielki" co proszę...? - zaczął Zero, ale chłopak go zignorował na rzecz podzielenia się swoim odkryciem:
  - Z góry widać na horyzoncie linię dżungli. Nie wiem jak, ale wygląda na to, że tak jakby ruszyliśmy w przeciwnym kierunku...
  Jen i Zero spojrzeli równocześnie na winnego. Ten przełknął ślinę i zaśmiał się nerwowo.
  - GPS musiał mi nawalić... - zaczął się tłumaczyć, a szaremu zaczęła się kończyć cierpliwość.
  - Zaraz to ty nawalisz w... - ruszył już krok w stronę kierowcy sięgając ku rękojeści miecza, kiedy to nagle pustynną ciszę przerwał pojedynczy odgłos.
  Psie szczeknięcie, połączone z warkotem.
  Wszyscy łowcy nagród obejrzeli się za siebie. Na tej samej wydmie, z której przed chwilą zbiegł Eros, stał pies. Jeden, typowy dla tego klimatu smukły, skundlony wilczur. Ogon postawił na sztorc, a uszy sterczały do tyłu. Co jakiś czas obnażał zęby. Sama obecność takiego zwierzęcia zdziwiła Zero najbardziej. Wyglądał na zadbanego, więc nie mógł być bezpański ani tym bardziej zdziczały. Tylko gdzie właściciel?
  - Piesek! - wypalił Elliot tonem zachwyconego dzieciaka. Zwierzę w odpowiedzi ponownie warknęło, mimo to jednak chłopak ruszył dwa kilka kroków w jego stronę.
  - Ehmmm...Elliot? - rzuciła niepewnie Jen. - Ten psiak chyba nie chce być głaskany...
  - Eee tam - cyborg machnął niedbale ręką. - Pewnie jest tylko głodny i wystraszony. Jak zobaczy, że nie jesteśmy groźni to się uspokoi - zapewnił klękając na jedno kolano i kładąc na piasku łuk, po czym rozłożył ręce zachęcająco. - No chodź malutki! Nie wstydź się!
  I pies rzeczywiście ruszył w jego stronę. Powiedziałabym nawet, że się wprost rzucił. Przesadził dzielącą go od łowców odległość zdecydowanie szybciej niż mógłby to zrobić chcący się przywitać piesek. Może dlatego, że miał zgoła lepszy powód niż zaprzyjaźnienie się z Erosem. Zanim ktokolwiek zdołał ponownie cyborga ostrzec, wilczur przeskoczył ostatnie dwa metry z rozwartym pyskiem. Łucznik w ostatniej chwili zasłonił głowę przedramieniem, po czym zwierzak przewalił go na ziemię wgryzając się wściekle w jego rękę.
  - AAH! ZŁY PIES! - krzyknął bardziej zaskoczony niż wystraszony El. - BARDZO ZŁY! CO JA CI ZROBIŁEM?!
  Zero i Jen nie wyglądali na przejętych. Stali tylko nad atakowanym towarzyszem z jasno mówiąca postawą ,,Sam się o to prosiłeś". Wtedy nagle za ich plecami rozległ się warkot odpalanego silnika. Odwrócili się zdziwieni, ale zanim zdążyli cokolwiek zrobić ciężarówka ruszyła ,,z piskiem" i szybko zniknęła za wydmą. Facet musiał wykorzystać zamieszanie i wymiksować się z zawartej umowy. A łowcom nagród pozostało jedynie przeklinać w myślach. Chociaż w sumie Eros już to robił i to na głos, ale jego powody były zgoła bardziej teraźniejsze niż zmartwienie jak dostaną się do Cargo.
  - SPOKÓJ! SIAD! ZDECHŁ PIES ALBO ZARAZ ZDECHNIESZ! - próbował zagrozić, ale wilczur za nic miał jego słowa.
  Znikąd rozległ się krótki gwizd. Czworonóg puścił przedramię z syntetyku i postawił uszy do góry, po czym zszedł z Elliota od razu ruszając biegiem w stronę wydmy. Po piachu spokojnie i z widoczną wprawą ześlizgnęła się niższa o głowę od Zero odziana w płaszcz postać. Spod ciemnoszarego kaptura wystawała biała grzywka i równie biały warkocz. Dopiero z bliska łowcy byli w stanie ocenić wiek kobiety - zmarszczki na ogorzałej twarzy świadczyły nie tylko o ilości czasu spędzonego na pustyniach. Jednak najemnikowi w oczy najbardziej rzuciły się dwie rzeczy: brak prawego oka i karabin snajperski.
  Pies przydreptał do swojej właścicielki (bo to było pewne) patrząc na nią z dumą, jakby właśnie dokonał czegoś niesamowitego. Zanim staruszka się odezwała, podrapała go za uchem, jakby pochwalenie czworonoga przerastało swoją wagą wyjaśnienia dla trójki łowców.
  - Wybacz - rzuciła sucho do Erosa. - Ganimedes nie cierpi syntetyków. Ja zresztą również.
  Cyborg wstał otrzepując się z piasku i podniósł łuk mrucząc coś niewyraźnie, lecz na pewno niezbyt miło.
  - Co robicie na środku pustyni? - wypaliła z miejsca kobieta. - Wnioskując po twojej minie - skinęła głową w stronę Jen - tamta ciężarówka raczej was porzuciła niż wysadziła na życzenie.
  - Tak więc odpowiedź nie ma sensu - odparł Zero zakładając ręce na piersi.
  - I słusznie - przyznała nieznajoma. - W takim razie dlaczego ktoś miałby porzucać trójkę dziwadeł na zadupiu w obliczu nadchodzącej burzy?
  - Jakiś konkretny powód tegoż zainteresowania? - szary nie miał najmniejszej ochoty udzielać jakichkolwiek informacji przypadkowej osobie spotkanej na pustkowiu. Z doświadczenia wiedział, że w takich miejscach najprościej o bandytów i wariatów. Starszej kobiecie bliżej chyba było do drugiego terminu i tym bardziej Zero nie zamierzał jej ufać.

Red? Może teraz coś weny ci przybyło? :P

środa, 17 sierpnia 2016

Od Evy (CD Oszusta) - Przynajmniej nie jest nudno

        Ciekawe, nawet bardzo ciekawe. Eva pracowała już przy cierpiących na różne fobie pacjentach. Oczywiście w przypadku jej zawodu dowiadywała się najszybciej o lęku przed strzykawkami, czy ogólnie strachem przed wizytą u lekarza. Słyszała o wielu dziwnych lękach - przed odpowiedzialnością (hypengiofobia), schodami (klimakofobia), oceanem (talassofobia), przekraczaniem mostów (gefyrofobia), a nawet o lęku przed wszystkim (pantofobia). Co ciekawsze, nawet kiedyś spotkała pewnego klimakofobika, który umówił się na wizytę lekarską we własnym domu, bo nie był w stanie wejść po klatce schodowej hangaru pani doktor. Pierwszy raz jednak spotkała ochofobika i chcąc nie chcąc trudno było jej powstrzymać rozbawiony uśmiech.
  - Niestety przyszło ci żyć w erze pojazdów mechanicznych  - oparła się łokciami o kolana, podpierając dłońmi brodę. - Może powinieneś spróbować podróżować koleją?
  - A lokomotywy nie zaliczają się do maszyn? - odparł mężczyzna unosząc jedną brew.
  - Widziałam kiedyś w Cargo parowóz. Silnik parowy to chyba nie to samo co spalinowy, ale co ja tam wiem - wzruszyła ramionami, z jej ust jednak nie znikał uśmiech.
  Pojazd ponownie podskoczył na wybojach. Garrett (niech już mu tak będzie) zacisnął palce na skrzyni, ale tym razem jego reakcja była zgoła łagodniejsza. Wziął głęboki wdech i wydech. Maddison wyjrzała ponad krawędź dolnej rampy. Górnej klapy ciężarówka po prostu nie miała i łowcy nagród mieli do dyspozycji pseudo okno na oddalające się już Annville. Mimo woli Evę również coś gryzło. Rzadko opuszczała znajome tereny. Sama perspektywa dłuższej podróży do tej pory napawała ją lekkim lękiem. I oto jedzie do Cargo, współczesnej stolicy talosańskiego przemysłu i handlu, odzyskać skradziony skarb.
  - Jak mówiłem, panienko: każdy się czegoś boi - powiedział nagle jej towarzysz z wyraźną nutą zadowolenia, zupełnie jakby czytał jej w myślach.
  Kobieta zacisnęła usta, starając się zignorować tę uwagę.
  - Skąd ma pani ten strój? - zmienił nagle temat Garrett.
  Maddie uniosła pytająco brew. Zaczynanie jakiejkolwiek konwersacji chyba nie leżało w naturze jej tymczasowego towarzysza, a przynajmniej tyle zdołała się domyślić przez ten krótki czas jaki się znali. Ale w sumie nie miała mu nic za złe - nawet jeżeli nie pytał z zainteresowania jej osobą, przynajmniej rzeczywiście znalazł jakiś sposób na ciągnącą się ciszę, a wraz z nią nudę. W ten sposób oboje coś zyskiwali: Evie mogła sobie do woli o czymś popaplać, a Oszust nie musiał już się przejmować pytaniami na jego temat.

        - Przydatna broń - stwierdziła krótko Eva, gdy padło pytanie o jej kaduceusz. - Nie przepadam za bronią palną. Kijem nie jestem w stanie zadać bardzo dotkliwych obrażeń.
  - Ot zwykła laska? - odparł nieco niedowierzającym tonem mężczyzna.
  - Rzeczywiście, nie do końca taka zwykła - przyznała z lekkim uśmiechem kobieta. - Ma dużo bardziej pożyteczne zastosowanie, ale póki co nie miałam całe szczęście okazji, by go użyć.
  Oszust wzruszył ramionami pół leżąc na skrzyniach po przeciwnej stronie ciężarówki. Przyzwyczaił się już nieco do podskakującego co jakiś czas pojazdu, a przynajmniej nie dawał już żadnych widocznych oznak. Czasem jedynie gwałtowniej drgnął, ale poza tym chyba już mu przeszło.
  - A twój łuk? - zaciekawiła się Maddison.
  - Co z nim nie tak? - odparł.
  Doktor przewróciła oczami. Już przywykła do faktu, że pan Falvey najwyraźniej zabijał czas drocząc się z nią z byle powodu. Było to dość irytujące, ale tym razem cierpliwość kobiety znosiła to nad wyraz dobrze.
  - Zawsze musisz chwytać ludzi za słowo? - rzuciła kąśliwie.
  - A co mam lepszego do roboty?
  - Wiesz, że nie odpowiada się pytaniem na pytanie?
  - To pytanie nie może być równocześnie odpowiedzią?
  - Długo umiesz się tak bawić? - westchnęła lekko sfrustrowana Eva.
  - Zależy - ile jeszcze zostało do Cargo?
  Kobieta poddała się unosząc bezradnie ręce do góry. Oszust zaśmiał się cicho wyrażając swój tryumf i przez kilka następnych minut cieszył się całkowitą ciszą. Pojazd wjeżdżał w dosyć długi kanion. Pomarańczowe skały nie miały zbyt wiele dźwięków do obicia w postaci echa. Błogi stan zakłócały więc jedynie wyboje i silnik. Nie słychać było nawet porykiwania skagów ani pisków płatokolców. I chociaż mężczyźnie taki stan rzeczy w ogóle nie przeszkadzał, pani doktor zaczęła się niepokoić. Przywykła do typowych odgłosów mieszkańców pustyń nie umiała znieść tej ciszy. Była...nietypowa. Nienaturalna. Takiego rodzaju ciszy nie potrafiła ścierpieć.
  Gdy już wydawało jej się, że zaraz nie wytrzyma, martwą ciszę przerwał odgłos od którego zjeżył jej się włos na karku.
  Pojedynczy wystrzał.
  Ciężarówka skręciła gwałtownie wywracając skrzynie i siedzących na nich pasażerów. Łowcy nagród podnieśli się szybko na nogi próbując utrzymać równowagę. Oszust z trudem zbliżył się do okienka do kabiny kierowcy i zaklął głośno.
  - Zastrzelili kierowcę! - rzucił do Evy.
  Siedzący na miejscu pasażera właściciel pojazdu próbował opanować ciężarówkę, ale mimo chęci nie najlepiej mu to szło przez przeszkadzające mu ciało pomocnika. Do uszu wszystkich dotarły tryumfalne okrzyki, a zaraz po nich już cała salwa z karabinów maszynowych.
  - POZBĄDŹCIE SIĘ ICH DO CHOLERY! - wydarł się pan Mayson, najwyraźniej do pasażerów. otworzył drzwi kierowcy wyrzucając z niemymi przeprosinami wyrzucając zwłoki współpracownika i zajął jego fotel.
  Oszust nie mając czasu i możliwości na rozłożenie łuku pozostał przy rewolwerze. Odkopnął dolną rampę i wychylił się oddając na ślepo strzał.
  - Psiakrew... - mruknął. - Wszyscy siedzą w samochodach i jadą równo z nami przy krawędziach kanionu. Mógłbym ich trafić z łuku, ale nie mam jak z tej pozycji strzelać...
  - A gdyby wyjść na dach? - zaproponowała Maddison.
  - Prosto pod kolejną salwę? Genialny pomysł! - odparł sarkastycznie Garrett.
  - Jak tak dalej pójdzie zastrzelą też Maysona, albo rozwalą ciężarówkę...
  - No to czekajmy lepiej na cud, chyba, że masz jakieś w rękawie aniołku.
  Coś w tym ostatnim słowie Oszusta ukłuło kobietę. Ton jakim je wypowiedział podziałał niczym płachta na byka. Eva jednak powstrzymała się przed przyłożeniem towarzyszowi. Zamiast tego chwyciła kaduceusz jedną ręką, a drugą złapała rozkładającego łuk mężczyznę za fraki. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć po prostu wyfrunęła z pojazdu i wyrzuciła go na dach, przez chwilę lecąc za ciężarówką. Przyspieszyła i wylądowała obok wbijając kaduceusz w blachę. Oczywiście nie miała na tyle siły by ją przebić - węższy koniec laski rozłożył się w swego rodzaju statyw przytwierdzając się do podłoża. Drugi koniec rozłożył się w pionie na trzy części z pomiędzy których błysnęło światło. Bandyci szybko zauważyli dwa nowe cele na dachu ciężarówki. Jednak każda wystrzelona przez nich kula nie dosięgała celu. Ku ich zdziwieniu mimo oddawanej salwy dwoje ludzi dalej tam było i żadne jeszcze nie stoczyło się w piach. Tylko trwający w przyklęku łowcy nagród byli w stanie zobaczyć jak śmiercionośny ołów z niczego płaszczy się przed nimi w powietrzu, powodując pomarańczowo żółte fale energii na niewidocznej barierze.
  Oszust mimo zaskoczenia spojrzał na Evę niemal z wyrzutem.
  - Wcześniej nie mogłaś powiedzieć? - mruknął i bez dłuższego przeciągania dobył łuku.
  Kobieta przewróciła oczami i wyjęła z kabury pistolet. Z jej obecnej pozycji wiele krzywdy zrobić nie mógł. Rozłożyła więc skrzydła i podleciała do góry zostawiając złocistą smugę po świetlistych piórach. Śledziły ich trzy ciężarówki: dwie po lewej i jedna po prawej stronie. Garrett nie musząc przejmować się już kulami mógł spokojnie przyklęknąć i wycelować na lewo. Aniołek natomiast zajął się bandytami z prawej. Chyba nie spodziewali się celu śmigającego na ich wysokości. Eva sprawnie omijała kule posyłane z obu stron, równocześnie próbując się odwdzięczyć. Za trzeci podejściem zbiła szybę. Dopiero za którymś kolejnym udało jej się trafić kierowcę. Spanikowany pasażer pociągnął za kierownicę w swoją stronę, aby samochód nie zleciał w dół kanionu. Jeden z głowy, zostały jeszcze dwa. Oszust miał trudniejsze zadanie - ze swojej pozycji trafić mógł jedynie pasażera. Skupił się więc na uszkodzeniu pojazdów. W końcu któraś ze strzał fartownie zatrzymała samochód na przedzie. Spod maski starego wozu wydobył się ciemny kłąb i zaskoczony kierowca gwałtownie wcisnął hamulec. Ten z drugiego musiał być równie zdziwiony, bo nie zdążył go minąć i wbił do wewnątrz zderzakiem bagażnik pierwszego pojazdu.
  Ciężarówka zaczęła wyprzedzać uzurpatorów, odprowadzana przekleństwami, złorzeczeniem i coraz rzadszymi, niecelnymi już pociskami. Maddison wylądowała na dachu pojazdu chwytając kaduceusz. Laska odpięta od podłoża złożyła się na powrót do poprzedniej formy. Łowcy nagród usiedli równocześnie bez namysłu na blasze. Może i nie byli zbytnio zmęczeni, ale wiadomo jak to jest po nagłym przyroście adrenaliny i jej równie nagłym spadku. Człowiek po prostu musi usiąść i przeczekać chwilę w ciszy zanim podejmie jakiekolwiek inne działania.

Oszust? Wyszło jak wyszło. Wybacz wakacyjnego lenia :<

Od Marka - Złoty Szlak cz. 1

        Mark Deawey jest normalny. Znaczy... Chciałby być normalny. Mark Deawey STARA SIĘ być normalny i na ogół mu to wychodzi. Wynajął niewielki i podejrzanie czysty domek na obrzeżach Cargo, bo na mieszkanie w centrum nigdy nie będzie go stać. Nie narzeka. Za bardzo lubi pustynię i atmosferę panującą w tej uboższej części miasta. Tutaj przynajmniej ma względny spokój. O ile oczywiście w fachu łowcy nagród można mówić o jakimkolwiek spokoju...

  Mężczyzna otworzył tylne drzwi terenówki i wrzucił na kanapę sporą torbę charakterystyczną dla ludzi uprawiających sport. Sam co prawda niczego nie ćwiczył, torba jednak wręcz idealnie nadawała się do przewożenia w niej karabinu z zapasem amunicji i kilku innych drobiazgów. Kolejny dzień dobiegał końca – pora wrócić do domu. Mark z trzaśnięciem zamknął tylne drzwi i zajął miejsce za kierownicą. Odczekał chwilę wpatrując się w maskę samochodu i westchnął.
  - No właź... – mruknął przenosząc wzrok na wielką kocicę siedzącą tuż przy nim na ziemi. Séafra podniosła się i z miną godną egzotycznej księżniczki wskoczyła do samochodu „przypadkiem” depcząc mężczyznę wszystkimi czterema łapami, po czym zajęła miejsce pasażera, wbijając wzrok w swojego właściciela. Mark wymamrotał pod nosem coś, co do złudzenia przypominało słowo „łajza” i zamknął drzwi. Przekręcił kluczyki w stacyjce z przyjemnością słuchając mruczenia silnika. Długo jednak nie dane mu było się cieszyć tym dźwiękiem, bo po paru sekundach ze starego wysłużonego już radia popłynęła muzyka. Mężczyzna wrzucił bieg i terenówka ruszyła przed siebie sunąc po piachu w stronę miasta. Monotonny krajobraz i absolutny bezruch wcale nie przeszkadzały Hunterowi. Za bardzo zajęty był rytmicznym stukaniem dłonią w kierownicę i nuceniem Ramblin’ Man. Uśmiechał się do siebie wyraźnie zadowolony. No bo kto nie lubi od czasu do czasu pojeździć po pustyni w rytmie klasycznego rocka? Tym bardziej gdy można podziwiać jeden z piękniejszych zachodów słońca. Intensywnie błękitne niebo na horyzoncie przybrało już barwę ognistej czerwieni, żółci i pomarańczu. Pojedyncze chmury przybrały ciemną, wręcz burzową barwę. Tylko od strony słońca pozostały jasno żółte. Piasek dookoła terenówki przybrał barwę fioletu, gdzieniegdzie jeszcze zachowując wcześniejszą czerwoną barwę. Ogólnie było całkiem urokliwie.
  Do Cargo dojechali na chwilę po tym, gdy słońce schowało się już za widnokręgiem. Mark zaparkował samochód na podjeździe i wysiadł z niego. Kocica oczywiście podążyła za nim. Kiedy on wyciągał torbę z samochodu, ona przeciągnęła się nie spuszczając wzroku z mężczyzny nawet na sekundę. Séafra miała pracę na pełny etat i zdawała się być całkiem zadowolona z tego, że jest komuś potrzebna. Teraz jednak wyraźnie się niepokoiła. Widać to było szczególnie gdy, tak jak teraz, wpatrywała się w Huntera nawet nie mrugając. Po jej pełnych napięcia ruchach i tym, że starała się być zawsze jak najbliżej Marka. Deawey doskonale rozumiał powód jej zdenerwowania. Kocica wiedziała, że od ostatniego ataku minęło już dobre półtora miesiąca. Rozumiała, że następny jest tylko kwestią czasu i może nadejść choćby zaraz. Mark podświadomie też się martwił mimo iż zdawało się, że nie przywiązuje do tego zbytniej wagi. Oboje czekali na nieuniknione, a czekanie gdy nie zna się dokładnego terminu bywa okropnie męczące. Hunter wiedział, że normalni ludzie raczej przestaliby wychodzić z domu. Zapewnili by sobie względne bezpieczeństwo, czy coś... A na pewno nie włóczyli by się po pustyni dobrą godzinę drogi od miasta i na 100% nie robiliby tego wszystkiego, co on teraz robi. To jednak był jego sposób. Nie mógł uciec od wirusa, przynajmniej na razie, gdyż póki co SAVV nadal uchodzi za nieuleczalnego mordercę, ale nie miał zamiaru pozwalać na to by ta banda cząsteczek układała mu życie. Co za różnica czy brutalnie zderzy się z ziemią we własnym salonie czy na środku ulicy? Miał przecież Séafrę. Kto jak kto, ale kocica potrafiła go przypilnować nieważne od okoliczności i miejsca. A skoro i tak nie miał wpływu na przyszłość nie było sensu zbytnio się przejmować. Jego serce póki co biło. Mógł mieć przed sobą jeszcze kilkanaście lat życia... Bądź kilkanaście dni...
  Mężczyzna potrząsnął głową wchodząc do domu. Oczywiście przez cały czas z Séafrą depczącą mu po piętach. Rzucił torbę na ziemię przy wejściu i poszedł do niewielkiej sypialni nadal śledzony przez kocicę. I pomyśleć, że czasami Hunter ma przestrzeń prywatną tylko dla siebie. Bywa, że kocica przebywa w zupełnie innym pomieszczeniu drzemiąc sobie w najlepsze. Jednak nie teraz. Od jakiegoś czasu skracała dystans między nimi aż do obecnego trzymania się o krok za mężczyzną. Czym tylko przypominała Markowi o tym, o czym on sam nie chciał pamiętać. Nie miał jednak jej nic za złe. Przecież nie robiła tego złośliwie i naprawdę się starała. Hunter doskonale rozumiał.
  - Nie masz nic lepszego do roboty? – rzucił przez ramię grzebiąc w szafie w poszukiwaniu w jakichś ubrań. Odpowiedział mu bliżej nieokreślony pomruk sugerujący, że kocica nie zamierza ruszyć się z miejsca nadal wbijając w niego czujne spojrzenie zielonych oczu. Mężczyzna westchnął tylko wyciągając z szafy pierwszy lepszy czarny T-shirt i biało-niebieskie szorty ozdobione motywem kwiatów hibiskusa, zabrał ręcznik i ruszył do łazienki. Już miał zamknąć za sobą drzwi, kiedy nagle tuż za nim do łazienki wcisnęła się Séafra. Mark skrzyżował ręce na piersi łypiąc groźnie na wpatrzone w niego ślepia.
  - Dobra. Rozumiem... Ale nie będziesz patrzeć jak się myję. Wypad Cholero – wskazał głową drzwi łazienki. Séafra w odpowiedzi przecisnęła się obok niego wchodząc głębiej do niewielkiego pomieszczenia.
  - Daj spokój. Przecież nic mi się nie stanie. Zresztą... I tak umiesz otworzyć sobie drzwi. – kontynuował. Kocica jednak się uparła i nie ruszyła z miejsca – Séafra... Proszę.
  W końcu po paru minutach przekonywania, proszenia i grożenia udało mu się zmusić kocicę do zostania za drzwiami. Zamknąć ich jednak nie pozwoliła, a mężczyzna nie miał ochoty na więcej negocjacji, więc musiał przystać na warunki swojej Cholery. Był też w pełni świadomy tego, że ugrał najwyżej 15 minut zanim kocica zmieni zdanie i właduje mu się do łazienki. Rozebrał się więc i wszedł pod prysznic. Zmył z siebie kurz, na szybko umył włosy i wyszedł z pod prysznica wycierając się w ręcznik. Ubrał się, przeczesał palcami mokre włosy i odgarnął je z twarzy, a potem wyszedł na korytarz.
  - I widzisz? Niepotrzebnie panikujesz – prychnął na kocicę. Zasyczała na niego oburzona, ale ruszyła za nim do kuchni. Zapewne była głodna tak samo jak jej właściciel.
  Hunter wyciągnął z lodówki spory kawałek kiełbasy i rzucił go Séafrze, żeby chociaż na chwilę ją czymś zająć. Sam sobie przygotował kilka kanapek i poszedł zjeść do salonu. Rozsiadł się na kanapie z kanapką w jednej ręce i talerzem w drugiej. Ugryzł spory kęs obserwując przez okno ciemną ulicę. Pojedyncza latarnia rzucająca niewielki okręg czasem przygasającego światła raczej nie dawała mu możliwości zobaczenia nie wiadomo czego. Stary asfalt, popękane płyty chodnikowe jakiś pies przebiegający na skraju kręgu światła, poza tym nic specjalnego. Zwykły późny wieczór. Kolejny z serii tych kiedy to nie dzieje się zupełnie nic.
  Mark poczuł szturchnięcie w policzek. Odwrócił twarz dokładnie w momencie kiedy wielki, szorstki język przejechał mu po twarzy.
  - Séafra... – mruknął kiedy kocica ułożyła się obok niego kładąc na nim swój wielki łeb. Pogłaskał kocicę między uszami, a ta zamruczała cicho mrużąc ślepia. Następne dwie godziny mężczyzna spędził głównie na głaskaniu swojej strażniczki i okazjonalnie paleniu. I tak nie miał wiele do roboty tego wieczora, a nie chciał budzić drzemiącej mu na kolanach kocicy. Nawet się nie zorientował kiedy sam zasnął.
  Rano obudziły go promienie słońca padające mu na twarz. Zasłonił dłonią oczy mrugając, żeby pozbyć się kolorowych plam migających mu przed oczami i szturchnął nadal śpiącą na mim kocicę.
  - Wstawaj Cholero – mruknął – Nastał nowy, piękny dzień...
  Kocica z niezadowolonym pomrukiem otworzyła jedno oko patrząc na niego jak na co najmniej chorego psychicznie i z powrotem zamknęła powieki. Mężczyzna bezceremonialnie zepchnął ją z siebie i wstał.
  - Nie chciałaś po dobroci – stwierdził na widok spojrzenia urażonej księżniczki, która nagle znalazła się na ziemi. Kocica prychnęła na niego odwracając łeb, zaraz jednak przypomniała sobie o swojej misji i znów wbiła w niego zirytowany wzrok. Odprowadziła wzrokiem zmierzającego w stronę kuchni mężczyznę po czym sama wstała i ruszyła za nim. Siadła w progu kuchni, obserwując jak zaspany, nieco zesztywniały po nocy spędzonej na kanapie mężczyzna przygotowuje sobie jajecznicę i kawę.
  Po śniadaniu Mark wyszedł z domu. Nie miał tam nic ciekawego do roboty, a o ile znał Cargo mógł przypuszczać, że włócząc się po ulicach wcześniej czy później zajęcie samo go znajdzie. Séafra tradycyjnie podążała za nim rozglądając się dookoła ze średnim zainteresowaniem. Hunter minął jakiś pomniejszy stragan zastawiony różnokolorowymi przyprawami, przystając tylko na chwilkę, by im się przyjrzeć. Widział je już setki razy, ale i tak codziennie zatrzymywał się na moment by nacieszyć nimi oczy, skinąć handlarzowi głową i ruszyć dalej. Słońce grzało z typową dla siebie ostrością tak charakterystyczną dla pustynnego klimatu, ale nie przeszkadzało mężczyźnie. W końcu spędził tyle godzin mając za towarzysza jedynie wydmy i swoją kocicę, że zdążył się już przyzwyczaić do gorącego, nieruchomego powietrza. Zresztą chodnik, którym aktualnie szedł też nie był całkowicie na słońcu, a w cieniu budynków znacznie łatwiej było wytrzymać temperaturę otoczenia. Wyjął zapalniczkę i najzwyczajniej w świecie zapalił papierosa. Bądź, co bądź trochę czasu już minęło od ostatniego razu, a Mark miał świadomość tego, że najprawdopodobniej jest już uzależniony.
  Minął staruszkę sprzedającą jakieś części, trybiki i kable do chyba każdej maszyny jaka kiedykolwiek powstała. Staruszka wydawała się wręcz znikać w stertach żelastwa i kolorowych przewodów. Dzisiaj jednak wśród sprzedawanych przez nią towarów nie było nic na co Hunter mógłby zwrócić uwagę. Niedawno zaopatrzył się we wszystko co było mu potrzebne, a jego terenówka chodziła jak złoto. Mimo wszystko i tak zatrzymał się, by przyjrzeć się stosom części. Tylko na moment, bo później ruszył dalej. Nie znajdzie się zajęcia tkwiąc ciągle w tym samym miejscu. No chyba, że ma się niewyobrażalne szczęście. Mark był pewny, że takowego nie posiadał, więc chcąc nie chcąc musiał się wysilić i poszukać. Nie pogardziłby też pracą. Od jakiegoś czasu nie ryzykował brania zleceń. Gdyby przypadkiem musiał przejść atak w trakcie pracy, zapewne byłoby to dla niego cholernie niebezpieczne. Bo niby jak miałby wytłumaczyć bandzie strzelających do niego typów, że powinni na chwilkę odpuścić, bo on nie może się z nimi bawić? Czy byliby na tyle wspaniałomyślni, że popijając herbatkę i jedząc ciasteczka odczekaliby te kilkanaście minut, a potem grzecznie wróciliby do przerwanej czynności? Na pewno nie. A zginąć tak głupią śmiercią, której z łatwością dało się uniknąć Mark nie chciał. Teraz jednak nie bardzo miał wyjście. Nie robiąc zleceń właściwie nie zarabiał. Wynajem domku kosztował, amunicja też, o paliwie nie wspominając, a w lodówce kończyło się jedzenie. Hunterowi ostatnio zwyczajnie zaczęło brakować pieniędzy i fakt ten raczej mu się nie podobał. Jedynym wyjściem z sytuacji było podjęcie się jakiegoś mało wymagającego zlecenia wbrew zdrowemu rozsądkowi. Rozsądkiem nie da się najeść, ani nie można wlać go do baku. Hunter też nigdy nie uważał się za człowieka bardzo rozsądnego. Niemal bez oporu pozbył się więc wszelkich wątpliwości.
  Pokręcił się trochę po okolicy, nawet udało mu się jakimś cudem pokłócić z Séafrą, ale zajęcia sobie nie znalazł. Jak na złość nikt nie potrzebował bezrobotnego łowcy nagród. Mężczyzna natomiast coraz bardziej się nudził. Nie chciało mu się bez celu włóczyć po Cargo. Nie miał ochoty spacerować w pełnym słońcu z kocicą przy nodze. Jednak to był jedyny dostępny mu sposób na znalezienie roboty. Zawsze chodził i pytał. Czasami mu się poszczęściło i zlecenie samo na niego trafiało, czasami, tak jak dzisiaj, znalezienie nowego źródła dochodu wymagało od niego poświęcenia i sporej dawki cierpliwości, ale mężczyzna nie narzekał. Nigdy na nic się nie skarżył. Za bardzo lubił swoje życie. Nie żeby miał pod dostatkiem czasu. Prawdę powiedziawszy żal mu było tych godzin spędzonych na szukaniu pracy. Mógłby w tym czasie robić cokolwiek innego i byłby znacznie szczęśliwszy. Nie podobało mu się marnowanie czasu w taki sposób.
  - Hej, Mark! Możesz tu podejść?! – mężczyzna drgnął usłyszawszy swoje imię i rozejrzał się. Głos zabrzmiał mu znajomo, ale zaskoczył go, więc Hunter nie potrafił dopasować głosu do twarzy dopóki nie zobaczył ubrudzonego smarem mężczyzny machającego mu z drugiej strony ulicy. Mark uśmiechnął się i ruszył w stronę znajomego. Zabawne jak bardzo byli do siebie podobni. Nie tylko pod względem charakteru, ale i wyglądu. Mężczyzna miał brązowe, ścięte na krótko włosy. Gdyby nie to mógłby uchodzić za niemal brata bliźniaka Deawey’a. Na szczęście dzielił ich szereg subtelnych różnic. Mark na ten przykład nie miał rodziny.
  - W czym problem, Kyle? – spytał z uśmiechem wyciągając rękę w stronę znajomego. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie dokładnie tak jak można by się tego było spodziewać po dobrych znajomych. Kyle pogłaskał Séafrę. Kocica o dziwo dała się pogłaskać mrużąc oczy. W końcu spotkała człowieka, którego znała i to nawet dobrze. Wiedziała, że nie stanowi on zagrożenia, że wie o Marku i o tym z czym musi się mierzyć. Mogła być spokojna. Teraz przynajmniej przez chwilę nie musiała być skupiona tylko na Hunterze, bo przecież nie tylko ona go pilnowała.
  - Dobrze cię widzieć całego – odparł brązowowłosy mężczyzna. – Nie wiem co ty widzisz w tym twoim „zawodzie”...
  - Dobrze wiesz co! Tak przynajmniej jest jakaś adrenalina. Nie zniósłbym chyba nudnego życia. Monotonia jest dla zdrowych! – oznajmił swobodnie. Już dawno temu przywykł do rozmawiania z Kyle’m tak swobodnie. Na początku bywało niezręcznie, ale później Kyle widocznie oswoił się z myślą, że jego przyjaciel długo miejsca na świecie nie zagrzeje i nauczył się wręcz z tego żartować. Mimo iż daleko było tym żartom do dowcipów opowiadanych z byle okazji dla poprawienia ogólnego humoru. Teraz jednak Kyle tylko pokręcił głową uśmiechając się pobłażliwie.
  - Dawno cię nie było widać. Już myślałem, że cię szlag trafił.
  - Co to, to nie. Jeszcze nie – mężczyzna westchnął – Ale już całkiem niedługo to może się zmienić.
  - Współczuję... No. Ale nie o tym chciałem. – mężczyzna klasnął w dłonie odzyskują utracony ledwie chwilkę wcześniej humor – Nie masz żadnej roboty, nie?
  Hunter pokręcił głową.
  - Nie mam. Masz coś dla mnie?
  - Może. Chciałoby ci się zabawić w ochroniarza?
  Deawey zastanowił się chwilę.
  - Mów mi jeszcze. – uśmiechnął się.
  - Chodzi o karawanę. Mój kumpel jedzie stąd do Devlin. Zależy mu na czasie...
  - Więc wybrał Złoty Szlak – wtrącił Mark w skupieniu słuchając i usiłując zapamiętać jak najwięcej szczegółów.
  - Dokładnie. Jestem jednym z kierowców. Ty nie masz roboty. Szlak jest niebezpieczny. Wiesz o co chodzi? – na twarzy brązowowłosego mężczyzny pojawił się zawadiacki uśmiech.
  - Że się stęskniłeś i chcesz widzieć moją twarz przez jakieś 2-3 dni? – mężczyzna uniósł brwi w geście zdziwienia – Żona wie?
  Kyle parsknął śmiechem.
  - Blisko.
  - No to... Pewnie chcesz, żebym ryzykował życiem broniąc karawany. Kiedy jedziemy?
  - Ymmm... Za pół godziny. Zdążysz?
  - Bez problemu. Tylko skoczę do domu po zabawki.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Od Jen (CD Erosa)

        - ... No to teraz jest nas troje.
  Jen oderwała wzrok od karabinu. Widząc gest swojego nowego znajomego odruchowo potruchtała w jego kierunku. W połowie drogi zganiła się w duchu za ten odruch, godny psa podbiegającego do swojego pana na dźwięk jego głosu lub gwizdnięcia. Nigdy nie miała kompleksów z powodu bycia antropką, aczkolwiek wolała unikać takich sytuacji, nawet jeśli inni nie dostrzegali w tym nic szczególnego.
  Zrównała się z Zero i jego nowy, również wyposażonym w hełm, znajomym. Zgadywała, że to ten właśnie jegomość jest owym, wspomnianym przez mężczyznę, snajperem.
  - Nie przypominam sobie kiedym się zaciągłam- mruknęła poprawiając pas na którym zawieszona była jej m-czwórka- Aczkolwik narzekać nie będę.
  Cyborg spojrzał na nią. Przez brak jako takiej twarzy nie szło się domyśleć jak odebrał jej błędy w wymowie. Spodziewała się z jego strony jakiejś kąśliwej uwagi lub krytyki. Tym czasem doczekała się tylko śmiechu, w którym więcej było zwykłego rozbawienia niż kpiny. Skrzywiła się lekko, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć wyciągnął ku niej po części metalową dłoń.
  - Eliot, alias Eros.
  Stoner zmierzyła kończynę i jej właściciela nieco sceptycznym spojrzeniem. Jej nos drgnął kilka razy wciągając powietrze i analizując jego zapach. Kolejny odruch którego nie znosiła. Uniosła do góry jedną brew i, z pewnym ociąganiem, uścisnęła wyciągniętą dłoń.
  - Jennifer- powiedziała niechętnie.
  Tak zwany Eros, przekrzywił lekko głowę.
  - Alias...?
  - Jen.- Jej głos nie zaliczał się nigdy do tych mówiących wszystko, do tych wyrażających wszystkie emocje. Jednak teraz jej ton mówił jasno: ,,To koniec rozmowy".
  Zero kazał im się zatrzymać po czym podszedł do jakiegoś faceta dźwigającego w rękach skrzynię nieznanej, niezbyt lekkiej zawartości, bo choć krzepy mu nie brakowało kilka razy omal jej nie upuścił.
  Cyborg parsknął krótko i pewnie chętnie skomentowałby jej niezrozumiałą ,,napinkę", gdyby nie Radek, o którego obecności prawie zapomniała. Podleciał do nich i zaczął stukać chłopaka w ramię bez wyraźnego powodu. Choć u tamtego nie występowała żadna, nawet najmniejsza mimika twarzy, po jego ruchach widać było pewne zaskoczenie, ale i, nikogo to pewnie nie zdziwi, rozbawienie. Odsunął od siebie ED-E, który teraz obijał się o jego wyciągniętą dłoń.
  - Co mu...?- Zaczął Eros, ale dziewczyna mu przewała.
  - Awaria. - rzuciła obojętnym tonem i podeszła do robota.- Jest przestarzały.
  Otworzyła niewielką skrytkę z tyłu. Wewnątrz krył się spory czerwony guzik z białym napisem ,,RESET". Jen oczywiście nie potrafiłaby tego przeczytać, ale dobrze wiedziała co tam pisze i co to słowo oznacza. Nacisnęła przycisk. Radek zadrżał spazmatycznie i tylko dzięki swej właścicielce nie spadł na ziemię z wysokości ponad metra. Dziewczyna jednak nie miała dość siły by utrzymać go dłużej niż sekundę, więc w zasadzie tylko spowolniła jego upadek.
  - Comodo nie ma w mieście. Śmiem twierdzić, że pojechała do Cargo- odezwał się znajomy głos- Potrzebujemy transportu.
  Uwaga Eliota, z robota, przeniosła się na drugiego mężczyznę.
  Jen nie miała bladego pojęcia kim jest Comodo. Skoro ,,pojechała" to zapewne nie jest zwykłą, dużą jaszczurką. Nie wiedziała po co mają ją znaleźć, ale z niewiele mówiącego tonu Zero wyczytała, że na pewno nie chodzi o spotkanie przy herbatce. Nie lubiła polować na nieznane cele, a zwłaszcza gdy nie wiedziała po co. A jednak, kimkolwiek owa Comodo była, polowanie, czy nawet szukanie jej, zdawało się o wiele ciekawszym zajęciem od pilnowania bandy, prowadzących po pijaku idiotów. Nawet jeśli musiała to robić w towarzystwie dwóch obcych facetów z hełmami na łbach, o ile te łby mieli, bo w przypadku Erosa było wysoce prawdopodobne, że pod metalowym czołem nie kryje się nic.
  Tik-Tak odgarnęła kilka niesfornych kosmyków z czoła. No dobra, pomyślała, dlaczego nie?
  - Jeden z tych popaprańców od jabolu,- powiedziała zerkając na Zero- niemal bez przerwy kursuje pomiędzy Cargo, a innymi bardziej znaczącymi miastami.- Wzruszyła ramionami- Normalnie wyjechałby pewno jutro rano, ale jak dać mu dobrem powód to wyruszy i dzisiaj.
  Na chwilę zapadła cisza. Chyba nie muszę mówić, że dziewczynę niewyobrażalnie irytował fakt, iż nie jest w stanie wyczytać niczego z twarzy obu mężczyzn, zakładając oczywiście, że choć jeden z nich ją posiadał. Przeszło jej przez myśl, że przy najbliższej okazji też musi sobie kupić coś pod czym mogłaby ukryć facjatę. Czuła się przy nich jak otwarta książka, co zdecydowanie jej się nie podobało.
  - Nie wiem o kim właściwie mowa, ale jak dla mnie może być- oświadczył cyborg tonem świadczącym o niebywałym, a wręcz nienaturalnym, optymizmie.
  Może i nie posiadał twarzy, ale nadrabiał głosem z którego dało się czytać nawet będąc analfabetą. Stoner spotkała już wiele osób równie otwartych co Eliot i, szczerze powiedziawszy, naprawdę nie wiedziała co o nich myśleć. Z jednej strony budzili większe zaufanie i przeważnie wydawali się lepszym towarzystwem od takich ,,cichaczy" jak Zero. Z drugiej jednak często zbyt lekkoduszni,a po dłuższym czasie znajomości okazywali się po prostu irytujący. Tak czy inaczej zapowiadało się na to, że Jennifer spędzi w towarzystwie jego i Zero trochę czasu. Musi więc zadbać o jakiś hełmik.
  Kopnęła lekko robota, który zadrżał i zaczął się powoli unosić.
  Zero wzruszył ramionami widocznie nie widząc żadnego lepszego wyjścia.
  - Dobry powód...- wymamrotał, po czym obnażył ostrze i ruszył w kierunku dobudowanego do huty zadaszenia, gdzie zwykle parkowano pojazdy towarowe.
  Chyba nie jest dziś w nastroju na pokojowe rozwiązania, pomyślała z lekkim rozbawieniem Tik-Tak. Jakby nie patrzeć ktoś dzisiaj próbował go zabić.

  Zastali go przy ciężarówce. Był niski, skośnooki i z żółtawą skórą. Nierówno obcięte, ciemne włosy opadały mu prawie do ramion. Na widok Jen lekko się uśmiechnął, ale gdy w jego polu widzenia pojawili się dwaj kolejni najemnicy mina mu zrzedła. Początkowo próbował dumnie prężyć chudą pierś, ale szybko dotarło do niego, że wysoki facet w hełmie i kataną w dłoni nie zlęknie się niziutkiego chuderlaka.
  Z pomocą dwóch innych, obcych Jen mężczyzn szybko załadował na pakę kilka skrzynek i wskoczył za kierownicę mamrocząc coś niezbyt pochlebnego o swoich ,,klientach". Dziewczyna była niemal pewna, że jedynym co powstrzymywało go od głośnego wyrażenia swojego niezadowolenia była złowieszczo błyszcząca katana. Jej właściciel zachowywał jednak dziwny spokój, przez co osoba niezaznajomiona z sytuacją mogłaby pomyśleć, że wcale nie grozi swojemu kierowcy, a jedynie pokazuje mu cóż to ostatnio kupił na wyprzedaży. Tik-Tak spodziewała się, że Zero usiądzie na fotelu obok kierowcy. Ten jednak, zanim wyjechali z miasta, wspiął się na pakę tłumacząc, że ciasna kabina kierowcy ograniczała go ruchowo więc nie zdołałby wykonać zamachu, ani nawet porządnego pchnięcia. Ponadto uważał, że Yi-lin, bo tak brzmiało imię właściciela pojazdu, z pewnością nie jest na tyle głupi by próbować jakichkolwiek sztuczek. Jen nie powiedziała tego głośno, ale podejrzewała, że to sufit był dla niego za niski i facet w ogóle nie za bardzo się tam mieścił.


Zero? Eros? Przepraszam za czas, długość i oczywiście stan tego biednego opka

piątek, 5 sierpnia 2016

Od Oszusta (CD Evy) - Bo każdy się czegoś boi

        Oszust nudził się. W całym warsztacie nie działo się absolutnie nic godnego jego uwagi, a kombinowanie przy licznych paskach jego stroju zajęło go tylko na kwadrans. Po upływie kolejnych paru minut usłyszał coś co przypominało słowa: „Dzień dobry, pani doktor” i podniósł głowę rozglądając się. Wreszcie się pojawiła... Mężczyzna zeskoczył ze sterty skrzyń i przeciągnął się, a potem niespiesznym krokiem ruszył na wprost panienki Evy. Poznał ją od razu. Zdawało się, że kobieta niesie światło gdziekolwiek się pojawi. Wydawała się być miłą, pomocną i pełną nadziei osobą. Taką, która zasługuje do bycia porównywaną do rzadkiego kwiatu czy innej cennej rzeczy. Prywatne światełko w życiu jakiegoś szczęśliwca, którego uzna za swojego wybranka... Nie żeby Oszust był zainteresowany. Zwykł myśleć o sobie jak o kruku, czarnym kocie, bądź innym utożsamianym z ciemnością stworzeniu dla którego dzień i światło to wrogowie. Nie bez powodu został okrzyknięty Diabłem. I oto sfrunął mu Aniołek jako wspólnik. W ocenie Złodzieja różnili się od siebie pod każdym możliwym względem. Nie miał na myśli wyłącznie wrażenia jakie oboje robili. Chociaż niewątpliwe tworzyli całkiem barwny kontrast. Trochę jak czerń i biel, bądź dzień i noc, ewentualnie klasyczne dobro i zło. Koszmar raczej zauważał całą gamę subtelnych różnic w ich zachowaniach, charakterze, sposobie bycia, nawet w broni której używali. Gdy on przemykał bezszelestnie, będąc jedynie cieniem na skraju pola widzenia, panienka Maddison szła postukując obcasami, z dumnie podniesioną głową i pozdrawiając cieszących się na jej widok ludzi wokół. On walcząc łukiem polegał na przewadze zaskoczenia i subtelności którą gwarantowały mu strzały – Eva poza bronią palną nosiła kaduceusz, broń bliższego kontaktu. Jednakże nawet dzierżąc broń kobieta sprawiała wrażenie takiej, która sięga po nią w ostateczności. Plaga wyzbył się takiego oporu i najpierw strzelał, potem zadawał pytania. Zmora czerpał garściami z ciszy i był wdzięczny za każdą chwilę z nią – Aniołek tymczasem jej nie lubił. Mieli zupełnie inne światopoglądy. Kanciarz nie był człowiekiem honoru i nigdy nikomu nie pomógł, i znów w przeciwieństwie do panienki Evy.
  - Znalazłaś transport? – spytał krótko kiedy zatrzymał się przed kobietą mierząc ją uważnym spojrzeniem różnokolorowych oczu.
  - Owszem – odparła. W jej oczach Oszust widział radość, która nieco przygasła gdy kobieta spojrzała na niego. Raczej nie cieszyła się za bardzo na jego widok, ale Złodziej nie zamierzał się tym przejmować. Wykona zlecenie i zniknie razem z nagrodą. – Znalazłam człowieka, który zgodził się zawieść nas do Cargo.
  - Za ile? – Oszust zmrużył oczy. Nie wierzył w ludzką dobroć i oferty za nic. Takie cuda zdarzały się w bajkach, a i to nie zawsze.
  - Za nic. Nawet złamanego grosza nie musisz dać – oznajmiła kobieta – Wystarczy, że będziesz miły.
  Mężczyzna wyczuł, że kobieta drwi. Nie musiał być geniuszem, by to wywnioskować.
  - Za ile? – powtórzył twardo.
  - W zamian za ochronę. Poradzisz sobie z przypilnowaniem ciężarówki pełnej części, prawda?
  Złodziej skinął jej głową, a ta wyraźnie usatysfakcjonowana odwróciła się i ruszyła przed siebie. Plaga podążył za nią. Nie musiał pytać o cel – domyślił się, że idą prosto do ich, poniekąd drugiego, zleceniodawcy. Czy takie rozwiązanie problemu mu się podobało? Cóż... Nie. Z natury nie ufał obcym i wolał na nich nie polegać. Zachował jednak dla siebie swoje niezadowolenie. Po pierwsze sam zlecił kobiecie zorganizowanie środka transportu do Cargo. Skoro im go zapewniła nie mógł mieć do niej pretensji, bo sam jakoś nie sprecyzował o co dokładnie mu chodzi. Drugim powodem dla którego milczał był fakt, że nie miał ochoty zbytnio irytować panienki Evy. Może pod koniec całego przedsięwzięcia pozwoli sobie na serię złośliwych uwag, a potem ich drogi się rozejdą. Co do tego Koszmar nie miał żadnych złudzeń. Nie ma zamiaru zagrzać miejsca ani w Annville, Ani u boku Pani Doktor. Zrobi co do niego należy, z dwa dni sobie odpocznie, a potem ruszy dalej. Jak zawsze. Być może kiedyś wróci.
  Mężczyzna zamrugał szybko wyrywając się z zamyślenia. Później będzie planował. Póki co powinien być skupiony na najbliższej przyszłości - na przetrwaniu podróży do Cargo. Ktoś pokroju Diabła mógł spodziewać się wszelkich komplikacji po drodze. Od hord bandytów i sfor skagów, aż do zrzędliwego kierowcy usiłującego za wszelką cenę popsuć humor reszcie towarzyszy.
Wkrótce dotarli do sporej ciężarówki. Była brudna i nieco odrapana, ale sprawiała wrażenie solidnej. Na pewno nikt nie spodziewałby się po niej awarii na pustyni. Mimo wszystko Oszust patrząc na pojazd poczuł ukłucie niepokoju, szybko je jednak stłumił. Nie powinien bać się maszyn. Nie miał żadnego powodu by móc się denerwować na myśl o podróżowaniu pojazdem wyposażonym w silnik. Mimo wszystko oglądając z każdej strony ciężarówkę czuł nieprzyjemny ucisk w okolicy żołądka. Przez chwilę, nie przerywając oglądania ciężarówki, zastanawiał się nawet czy przypadkiem nie ma zadatków na ochofobika*. Prawdę powiedziawszy nie do końca wiedział czemu tak dokładnie sprawdza ten pojazd. Nie znał się na ciężarówkach. Nawet dziwny znaczek na masce nie mówił mu zupełnie nic. Może uznał, że w ten sposób jakoś się uspokoi. Nijak mu to jednak nie pomogło. Eva w tym czasie zdążyła zniknąć we wnętrzu zbitej z blachy falistej budy pełniącej funkcję czegoś na wzór biura. Tam zapewne ukrywał się mężczyzna, który miał ich dowieść do Cargo w jednym kawałku. Złodziej uznał, że nie musi chodzić krok w krok za Evą, więc oparł się o ciężarówkę nadal starając się zwalczyć męczące go uczucie niepokoju. Widmo jazdy tą stalową bestią za jego plecami z minuty na minutę podobało mu się coraz mniej. I (ku jego irytacji) nie potrafił nic na to poradzić. Dajże spokój idioto... Przecież nigdy nie bałeś się niczym jeździć... Mężczyzna odetchnął głęboko przymykając oczy. Do jego uszu dotarł odgłos kroków. Dźwięk był nieco zniekształcony przez kaptur, ale na tyle wyraźny, by Koszmar zorientował się, że panienka Eva postanowiła wrócić. Tylko, że nie wracała sama. Mężczyzna bardzo dobrze słyszał troje ludzi. Kobieta i dwóch facetów. Cała grupa wyszła z budowli i nie zatrzymując się skierowała się w jego stronę. Rozmawiali przyciszonymi głosami zapewne ustalając szczegóły podróży. Oszust otworzył oczy i przyjrzał się zmierzającym ku niemu ludziom. Pani Doktor szła między dwoma mężczyznami. Jeden z nich, ten po lewej stronie Aniołka na pewno był odpowiedzialny za cały przejazd, bo to na nim koncentrowała się uwaga kobiety. Nie był szczególnie wysoki, a idąc tuż przy Evie zdawał się być jeszcze mniejszy. W rzeczywistości mógł być zaledwie odrobinkę niższy niż Plaga, który także wzrostem za bardzo nie grzeszył. Mimo wszystko braki w centymetrach nadrabiał posturą. Gruby może i nie był, a w każdym razie nie bardzo, lecz z całą pewnością należał do tych grubokościstych ludzi. Człowiek po prawej stronie panienki Maddison dorównywał jej wzrostem, a jego skóra miała całkiem ładny ciemnobrązowy odcień. Poza tym chłopak był młodziutki i niczym innym znacznie się nie wyróżniał.
  - To ten? – spytał niższy mężczyzna kiedy znaleźli się już wystarczająco blisko Zmory. Mimo że całą uwagę skupił na Oszuście pytanie skierowane było do panienki Evy. Kobieta przytaknęła mu.
  - Nie wyglądasz mi na miłego typa. Będą z tobą problemy, co? – zagaił. Oszust posłał mu najspokojniejsze spojrzenie jakim dysponował i wyprostował się powoli.
  - Oczywiście, że nie. Jestem bardzo grzeczny. – w jego głosie zagrała delikatna drwiąca nutka, która sprawiła, że słowa Plagi straciły na powadze i zmusiły jego rozmówcę do przybrania bardzo nieufnej miny – Nie martw się – kontynuował Złodziej bezczelnie poklepując mężczyznę po policzku – Jeszcze mi, stary, podziękujesz za to, że nikt ci się do ciężarówki nie dobierze.
  Po czym zabrał rękę czerpiąc niemałą satysfakcję ze skonsternowanej miny mężczyzny.
  - To my już pójdziemy – zarządziła panienka Eva – Dobrze, panie Mayson?
  - Umgh... – niejaki ‘pan Mayson’ wymamrotał coś pod nosem jednocześnie odsyłając ich gestem.
  Eva chwyciła Oszusta i pociągnęła go do tyłu. Jak się okazało przewidzianym dla nich miejscem były skrzynie. Plaga nie mógł narzekać. Nie raz podróżował w znacznie gorszych warunkach i jak na razie zupełnie nic mu nie było. Jednakże tym razem niedające mu spokoju zdenerwowanie zaatakowało go ze zdwojoną siłą niemal wywracając mu żołądek na lewą stronę. Zignorował to jednak. Nie zamierzał ulegać tej dziwnej paranoi. Na ogół zawsze ufał intuicji, bo ta jeszcze nigdy go nie zawiodła, ale w tym wypadku raczej nie miał się czego obawiać. No bo niby co może się takiego stać? Koszmar ze wszystkim sobie poradzi.
  - Hej... Dobrze się czujesz? – Oszust zamrugał kilka razy koncentrując się na źródle dźwięku. Kobieta siedziała już wygodnie na skrzyniach, podczas gdy on nadal sztywno tkwił u wejścia.
  - Tak, tak... – mruknął tylko sam też rozsiadając się na skrzyniach.
  - Spięty jesteś. Na pewno wszystko gra? – dopytywała dalej.
  - W porządku. Nic mi nie jest – oświadczył tonem sugerującym, że już się więcej na ten temat nie wypowie. Kobieta westchnęła tylko przewracając oczami.
  Nagle ciężarówka zatrzęsła się, kiedy jej silnik z donośnym warkotem obudził się do życia. Złodziej wzdrygnął się odruchowo sięgając dłonią do wiszącego przy pasie łuku, lecz zanim dosięgał celu oparł dłoń o skrzynię zaciskając palce na jej brzegu. Usłyszał cichy śmiech kobiety, kiedy ciężarówka lekko kołysząc się na boki ruszyła z miejsca.
  - Spokojnie... – zachichotała na widok urażonego wzroku mężczyzny. Diabeł nie lubił kiedy ktoś się z niego śmiał. Rozluźnił mięśnie i poprawił się, by przyjąć nieco swobodniejszą pozę. A potem zadał pytanie które miało na celu odwrócenie uwagi kobiety od dziwnego incydentu sprzed chwili.
  - Jak mnie przedstawiłaś temu mężczyźnie?
  - Garrett...? Przecież tak masz na imię prawda? – spytała nieco podejrzliwie. Na wargach mężczyzny zatańczył ledwie dostrzegalny uśmiech. Ukryty pod maską uśmieszek nieprzeznaczony dla nikogo prócz jego właściciela.
  - Garrett Falvey – powtórzył wcześniejsze kłamstwo. Nie znał co prawda zbyt dobrze panienki Evy, ale zdążył już zauważyć, że nie lubiła niewiadomych i trzymania jej w niepewności. No i lubiła sobie porozmawiać. Tak więc pozwolił jej uwierzyć w to, ze właśnie tak się nazywa i liczył, że nie spotka innych „znajomych” którym także wydaje się, że go poznali. Bo nie przypominał sobie by komuś jeszcze przedstawiał się jako ‘Garrett Falvey’, a średnio chciało mu się tłumaczyć. Ciężarówka podskoczyła na dziurze po raz kolejny strasząc mężczyznę, który nawiasem mówiąc zaczynał mieć tego dość.
  - Aleś ty nerwowy... – skomentowała Eva znowu cichutko się śmiejąc. Odpowiedziało jej bliżej nieokreślone prychnięcie.
  - Każdy się czegoś boi panienko... – stwierdził po dłuższej chwili ciszy – Mnie najwyraźniej stresują wszelkie wyposażone w silnik wozy...

Eva?

*ochofobia - lęk przed pojazdami