poniedziałek, 3 października 2022

Od Zero - W jasną noc

        Noc była bezchmurna. Księżyc, ze swoją w pełni zaokrągloną tarczą, nie sprzyjał dzisiaj żadnemu seryjnemu mordercy mieszkającemu w Cargo. Przedmieścia tonęły w chłodnym blasku, bezczelnie przepędzającemu wszystkie cienie. A jeśli dobrze oceniłem Min Thaia, pomyślał Zero, to i jego mogło przepędzić. Spojrzał na białą tarczę nad sobą. Jakiś wariat kiedyś powiedział mu, że księżyc jest jednym z wandalskich bóstw - strzeże bezpieczeństwa plemienia i zapobiega wewnętrznym sporom, które mogłyby je podzielić. Działa to do tego stopnia, iż Wandale potrafią przerywać bitwy w wojnach terytorialnych do czasu, aż wzejdzie słońce, by nie urazić swojego boga rozlewem krwi pobratymców. Jak to było? ,,Żadna zbrodnia nie może się wydarzyć w jasną noc, bo Nah'Kaluk patrzy." Ładna idea, biorąc pod uwagę kim z punktu widzenia ludzi byli autorzy, ale Zero rozumiał jej sens w o wiele bardziej racjonalny sposób. Gdyby nie miał swoich zdolności ani przewagi broni dalekiego zasięgu, nie próbowałby polować na kogokolwiek w środku nocy, jeśli nie miał mroku, w którym mógł się ukryć. Szary miał wprawę w polowaniu na morderców. Z niektórymi współpracował. Innych nie miał okazji poznać bliżej niż przez celownik. I mimo, iż nie podzielał ich poglądów, potrafił ich zrozumieć.
    Tak, on i Nah'Kaluk raczej by się nie polubili. Co by wyjaśniało, dlaczego księżyc właśnie utrudniał mu robotę.
    To była dopiero trzecia noc jego straży nad domem rodziny Kelley - stanowczo zbyt krótko, by zrezygnować, ale wystarczająco długo, by zwątpić w poprawność swojej dedukcji. Gdy Zero omawiał swój plan z Ianem - jednoimiennym Arkaninem, który mógłby się stać potencjalną ofiarą - tak naprawdę nie miał pewności, że Khan Min Thai, zwany ,,Wisielcem", nadal jest w Cargo. Nie wrócił od razu do Arc, co potwierdzał trup Huxley. Jedyną winą kobiety, podobnie jak większości ofiar psychopaty, było posiadanie po jednym rodzicu z Arc i Talosu. Rozsądek podpowiadał Zero, że w Cargo jest o wiele więcej jednoimiennych niż mu się z początku wydawało, ale potrafili się dobrze ze swoim pochodzeniem kryć. Ba, niektórzy wyglądali tak, jakby nie mieli absolutnie nic z Arkanina, Ian Kelley był tego dobrym przykładem ze swoją pociągłą twarzą i zapadniętymi oczami, kształtem w niczym nie przypominającymi skośnych. Zero nie miał pojęcia, jak Wisielec mógłby identyfikować swoje ofiary bez pomocy arkańskiego systemu archiwizowania danych pod ręką, jednakże instynkt podpowiadał mu, iż miał do czynienia z człowiekiem, którego takie utrudnienie by nie przerosło. Wręcz przeciwnie: łowca nagród przeczuwał, że zamordowanie Hux dało mężczyźnie więcej satysfakcji, niż niemalże podsuniętej pod nos koleżanki z pracy w Arc. Cargo było jak wyższy poziom trudności. Zamiar morderstwa oznaczał dłuższe przygotowania i wyższe ryzyko porażki, ale sukces był więcej wart. Przy czymś takim powrót do starej metody wydawał się... nudny.
    A więc Zero postawił na to, że Wisielec nadal polował poza swoimi ciasnymi piramidami. Jeśli miał rację, facet tak naprawdę był już martwy - znalezienie go i wpakowanie mu kuli w łeb było tylko kwestią czasu. Jeśli jednak szary się mylił, przez te trzy dni ktoś w Arc mógł już zginąć. Jakaś drobna część z tyłu tego zakutego w hełm łba chciała, żeby jego decyzja okazała się słuszna. Zagłuszał ją jednak realistyczny pogląd na sytuację, albowiem jeśli miał rację, nie mógł nic poradzić z jednym, niezaprzeczalnym faktem: siedział na dachu naprzeciwko domu jednej z możliwych dziesiątek potencjalnych ofiar. Kelley był jedynym jednoimiennym o jakim słyszał. Jakie było prawdopodobieństwo, że Wisielec, o ile nadal był w mieście, spróbowałby zabić akurat jego? Zero swoje przypuszczenia mógł oprzeć tylko na tym, że niedoszła ofiara Min Thaia - kobieta, która piramid najwyraźniej nigdy wcześniej nie opuszczała - z Arkan w Cargo słyszała tylko o nim i o Hux. Nie była z nim spokrewniona, to pewne, a więc musiał być znany z pomagania innym jednoimiennym, podobnie jak wspomniana mechanik. Druga z wymienionych osób już nie żyła. A cholerny, trudny do uciszenia impuls mówił Zero, że Kelley jest następny.
    Jego ogon zmiótł zebrany na dachu piasek. Łowca nagród aż spojrzał za siebie zaskoczony. Chociaż nie mógł pochwalić się niesamowitą cierpliwością, był naprawdę dobry w udawaniu spokojnego. Nie zawsze tak było - każdy kiedyś był dzieckiem, a dzieci ras posiadających ogony są komunikatywne na kompletnie innym poziomie. Zero od małego nie wiedzieć czemu miał tendencję do szybkich machnięć, gdy coś go irytowało. Nie był to pełen zamach, jedynie subtelna fala przechodząca przez wszystkie kręgi i kończąca się widocznym, płynnym ruchem samego porośniętego poszarpaną płetwą końca. Bardzo tego nie lubił. W trakcie szkolenia nauczył się mechanicznie panować nad tym zdradzieckim tikiem, tak jak nauczył się panować nad swoim głosem czy oddechem. A jednak, oto on, całe lata później: bezmyślny impuls w mózgu dający upust napiętym nerwom. Czyżby właśnie sięgnął swojego limitu? Potrzeba było stracić czas, jeden hełm i trochę godności, żeby przestał nad sobą panować?
    Tłumienie frustracji w niczym ci nie pomoże, powiedziała mu kiedyś Mare. Robisz z siebie tykającą bombę. Nic dziwnego, że nie umiesz nic wynegocjować bez chwytania za miecz.
    Zero dokonał niemożliwego i na moment zapomniał co robi. Dalej patrząc na swój ogon, spróbował umyślnie nim machnąć. Przesunął nim w lewo po dachu, zostawiając ślad w naleciałym pyle. Po może dwóch sekundach zastanowienia machnął nim mocniej w drugą stronę. Błękitny pędzel wzbił w powietrze mały tuman. Kto by pomyślał? Już mu było lepiej.
    Po tym dzikim pokazie nieodpowiedzialności, wrócił do pilnowania domu rodziny Kelley przez celownik karabinu.


        Było kilka minut do godziny czwartej rano, gdy najpierw coś załomotało w luźną szybę okna, a potem spadło na ziemię na zewnątrz. Nie trzeba było wiele, by obudzić Iana - spał praktycznie z otwartymi oczami odkąd łowca nagród ostrzegł go, że ktoś może spróbować go zabić. Uderzenie i następujący po nim grzechot wystarczył aż nadto.
    Mężczyzna zerwał się z łóżka, w biegu naciągnął spodnie i już po chwili był na parterze domu. Przebiegł przez zbiorową sypialnię dla uciekinierów z Arc, teraz pustą, a powód takiego stanu rzeczy miał szczerą nadzieję zobaczyć na zewnątrz. Martwy. Lepiej dla tej dwumetrowej tyki żeby mu się udało...
    Dla pewności złapał po drodze kuchenny nóż.
    Otworzył drzwi, czując jeszcze na skórze nocny chłód. Na niebie z jednej strony widział już zaczątki wschodu słońca, z drugiej nadal tarczę księżyca. Zakradł się do rogu budynku ściskając w dłoni swoją prowizoryczną broń i wyjrzał. Na ziemi faktycznie ktoś leżał. Nie był pewien, czy ten fakt go cieszył, czy wręcz przeciwnie. Był to na pierwszy rzut oka mężczyzna, człowiek, leżący twarzą do ziemi. Jego głowę zakrywała workowata maska... w którą z ciemnej dziury wsiąkała powoli krew.
    - To on.
    Ian aż krzyknął, gdy obok niego dosłownie znikąd pojawił się Zero, na ułamek sekundy poprzedzony błękitnawym powidokiem towarzyszącym teleportacji. Pół-arkanin zaklął i odetchnął głęboko kilka razy.
    - Wybacz - rzucił sucho łowca nagród.
    - Nic... nic się nie stało - wydusił pochylony mężczyzna. - To przez ten stres... - wyprostował się powoli. Zero już przykucał przy ciele Wisielca.
    Ian również podszedł bliżej, dalej ściskając nóż by dodać sobie pewności siebie. Ten człowiek... nie, ten potwór zamordował Hux. Talos podobno w wielu miejscach w galaktyce uważane było za wylęgarnię wszelkiego rodzaju nieprawości. Każdemu turyście mówiono, że ludzie tutaj strzelają do siebie na ulicach i afiszowanie się z pieniędzmi może się dla ciebie skończyć nożem między żebrami. Ale zabić kogoś dla zarobku, a czystej nienawiści to nadal były dwie inne rzeczy. Nawet dla talosańskiej strony rodziny Iana pierwsze było smutną rzeczywistością, natomiast drugie czymś niewybaczalnym.
    - Kula nie przeszła na wylot - głos Zero przywrócił go do rzeczywistości. Łowca nagród patrzył na okno na pierwszym piętrze, nadal w jednym kawałku. To by wyjaśniało łomot: Wiselec dostał w tył głowy i impet posłał jego czoło naprzód. Kelley zmarszczył brwi. Nie był pewien co to ma do rzeczy jeśli cel najemnika nie żył.
    - To chyba dobrze...? - powiedział w końcu.
    Zero patrzył jeszcze przez chwilę w górę, po czym wzruszył ramionami.
    - Przynajmniej nie muszę ci zwracać za rozbitą szybę. Ani dziurę w ścianie - stwierdził wstając. Podniósł ciało, starając się przy tym nie pokazywać, że siła fizyczna zdecydowanie nie szła w parze z jego wzrostem. Na jego nieszczęście Ian miał wprawę w obchodzeniu się z ludźmi udającymi większych twardzieli niż nimi są.
    - Może pomóc? - zaproponował, w końcu wsuwając bezużyteczny nóż za pasek spodni.
    - Idź spać - odpowiedział od razu łowca nagród, jakby był przygotowany na tę propozycję. - Ledwo stoisz.
    - Ty też.
    Zero jedynie obrócił głowę w jego stronę bez słowa i patrząc mu w oczy przerzucił zwłoki Wisielca przez ramię.
    - Pilnowałeś mojego domu trzy dni - upierał się mężczyzna. - I to nawet nie ja ci za to płacę! Daj się odwdzięczyć w jakiś sposób.
    - Wykorzystałem cię jako żywą przynętę - przypomniało mu pozbawione emocji czarne szkło hełmu.
    - A ty dotrzymałeś swojej części umowy - Kelley pokazał na siebie, całego i zdrowego. - Teraz mogę ściągnąć moją rodzinę do domu nie martwiąc się, że w Cargo szaleje nienawidzący pół-arkan psychopata z moim nazwiskiem na szczycie listy.
    - Cieszę się twoim szczęściem - zapewnił go Zero swoim chyba najmniej przekonującym tonem głosu. - A teraz prześpij się i pozwól mi pracować. W tym stanie Wisielec jest już tylko moim problemem.
    Kelley nie chciał się poddawać, ale faktycznie czuł się, jakby zaraz miał zasnąć tam gdzie stał. Czując wpijający się w niego nieznoszący sprzeciwu wzrok, powstrzymał się od dalszych komentarzy i jedynie westchnął. Szary kiwnął głową zadowolony z jego decyzji i ruszył powoli w stronę ulicy.
    - Wybacz, że cię w to wciągnąłem - powiedział na odchodnym.
    - Nie masz za co przepraszać - zapewnił go idący krok dalej człowiek. - Uważaj na siebie. I odpocznij trochę. Jeśli coś wiem o twoim typie ludzi to to, że rzadko robią oba.
    Pół-arkanin zamknął za sobą drzwi i Zero został sam w towarzystwie seryjnego mordercy, bladej łuny wschodzącego słońca i nadal jasnego księżyca.


        Jego przeczucie go nie myliło.
    Zatrzymał się kilka przecznic od domu Kelleya, w bocznej alejce. Miasto nadal było praktycznie martwe, gdy nagle nie tak martwy truposz zaczął bełkotać mu za plecami. Zero westchnął zmęczony i posadził Wisielca pod ścianą budynku. Nie był specjalnie zaskoczony - takie rzeczy się zdarzały na planecie pełnej dziesiątek różnych rozumnych gatunków i cyberświrów. Nawet przeciętny ludzki mieszkaniec Talosu wyglądał, jakby mógł przyjąć na siebie kulę i wyrecytować swoje prawa intergalaktyczne zanim jego mózg utopi się we własnej krwi. A Zero dodatkowo był prawie pewien, że spartaczył ten strzał. Może to przez odległość, może nie trzymał broni wystarczająco pewnie, a może trzeba było sobie odpuścić ten tłumik i obudzić pół dzielnicy. W każdym razie jego cel przeżył strzał, na swoje nieszczęście. Zamiast zginąć na miejscu, umierał od około dwudziestu minut.
    - Twardy jesteś jak na tchórza - mruknął pod nosem Zero. Wyciągnął z kabury pistolet, zastanawiając się jak wystarczająco szybko uda mu się zniknąć zanim strzał ściągnie do alejki każdego znudzonego przytomnego marudera w okolicy. Zaczął właśnie debatować, czy mniej sprzątania będzie po ranie wylotowej czy z cięcia kataną, gdy umierający Khan Min Thai wydusił z siebie całe zdanie:
    - Gdzie się tak schowałeś?
    Zero zawahał się chwilę przed odpowiedzią. Miał już nieprzyjemność polować na szaleńców i w głębi duszy liczył, że tym razem nie będzie musiał wchodzić z jednym w rozmowę. Dużo z nich to lubiło. Mieszanie ludziom w głowach dawało im czystą satysfakcję, zwłaszcza tym inteligentnym. Zero natomiast bardzo nie lubił, gdy za kilka dni roboty płacono mu kryzysem egzystencjalnym. Jakimś sposobem zawsze wiedzieli, gdzie wbić tę szpilkę, by jak najbardziej zabolało.
    - Na dachu - odparł w końcu, przeładowując pistolet.
    - Czemu?
    - Lubię mieć ładny widok.
    Min Thai zaśmiał się pod nosem.
    - To była bardzo ładna noc - zgodził się, unosząc brodę do góry. - Trzeba było wracać do domu.
    - Ano - Zero odciągnął zamek. - Trzeba było.
    Zerwał mu z głowy maskę, wyglądającą jakby ją uszył z płóciennego worka. Nie zamierzał wozić do Arc całego ciała, więc musiał mieć jakiś namacalny dowód dla pani Liang, że wykonał zadanie. Miał już w kieszeni kartę-klucz identyfikacyjny mordercy, ale nie miał zielonego pojęcia czy łatwiej jest je teraz podrobić niż kilka lat temu. Talosańskie doświadczenie kazało mu zabrać więcej dowodów, byleby tylko dostać nagrodę za głowę Wisielca i uniemożliwić komuś innemu zebranie laurów. Nie wierzył, by jego pracodawczyni wysłała kogokolwiek innego (który idiota wpakowałby się do Arc tajnym wejściem by z nią porozmawiać osobiście?), ale jeśli udało mu się dać zauważyć, oberwać prosto w głowę ciężkim kalibrem i zepsuć prosty strzał w trakcie jednego zlecenia, to co jeszcze mogło pójść źle?
    Akurat gdy o tym pomyślał, pociągnął za spust. Zamek odskoczył i zatrzymał się na blokadzie. Pistolet się zaciął.
    Min Thai miał najwyraźniej na tyle przytomności umysłu, by zrozumieć co się stało, bo ramiona zatrzęsły mu się od stłumionego śmiechu. Zero zaklął, już bardziej zmęczony niż zirytowany.
    - To chyba nie twój dzień - rzucił Wisielec.
    - Powiedział człowiek z kulą w głowie - odparł łowca nagród chowając broń do kabury. Zajmie się nią potem. Zostało mu to bardziej brudne rozwiązanie.
    Ostrze katany błysnęło w ciemnym zaułku, rzucając błękitną poświatę na twarz skazańca. Ten jednak gwizdnął z podziwem.
    - Tego to na pewno w piasku nie znalazłeś - powiedział. - Wykończony przez złodzieja...
    - Nienajlepszy wybór na ostatnie słowa.
    - Ależ ja jeszcze nie skończyłem mówić, przyjacielu.
    - Jeśli wolisz, żeby cię zapamiętano jako gadułę...
    - To jak mnie zapamiętają w innym razie?
    Zero powstrzymał się od cięcia.
    - "Z boleścią informujemy, że wasz kolega z oddziału, Khan Min Thai, po miesiącach zaginięcia został znaleziony w uliczce w Cargo, z kulą w odciętej głowie." - kontynuował mężczyzna.
    - To urocze, że myślisz, że ktoś będzie za tobą tęsknił - odpowiedział szary. - Byłem w Arc. Nawet wasz system o was nie dba od chwili gdy wystawicie nogę na pustynię.
    - Masz na myśli swoich jednoimiennych kolegów z piachem w krwi? - Arkanin uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Dorwałem któregoś? 
    Łowca nagród nie odpowiadał przez chwilę.
    - Zdecydowanie lepiej dla ciebie, by zapamiętano cię jako gadułę - stwierdził w końcu i znów zebrał się do cięcia.
    - Oh, miecz! - zawołał nagle Min Thai, powstrzymując go po raz drugi. - Przypomniałem sobie gdzie taki ostatni raz widziałem.
    - Jeśli macie katany w dziale telekomunikacji to naprawdę zacznę wątpić czy wam tak daleko do Talosan - mruknął Zero.
    Uśmiech mężczyzny nabrał wyjątkowo nieprzyjemnego wyglądu.
    - Dużo rzeczy przechodzi przez mój oddział - zaczął. - Dużo... plotek, na przykład. Choćby o tym co się dzieje pod "poziomem zerowym". Czy wiesz może jak naprawdę wyglądają trzy Arki? Te wasze "piramidy"?
    Szary zacisnął mocniej dłoń na rękojeści. Po prostu go zabij. Nie baw się w to dłużej.
    - To nie piramidy - odpowiedział mimo wszystko. - To ośmiościany. Taka sama ilość identycznych pięter, co na powierzchni, sięga wgłąb planety.
    - Bra-wo! Ktoś tu odrobił zadanie domowe... albo nie musiał - Khan spojrzał ponownie na miecz. - Pod ziemią z reguły trzymamy rzeczy wymagające mniej personelu, na przykład taśmy produkcyjne.  Przez to mało Arkan kiedykolwiek tam schodzi. A jeśli czegoś nie znasz, to prościej ubarwiać o tym te rzadkie historie, które sięgają powierzchni. Słyszałeś może, co mówią o dolnych piętrach Arki Gamma?
    Umilkł, wyczekując reakcji, ale żadnej nie dostał.
    - Władze utrzymują, że mamy tam więzienie. Ale jeden ptaszek wyśpiewał mi, że kiedyś podobno pracowali tam jacyś naukowcy. Wiesz, "ściśle tajne" i te sprawy. A potem spotkało ich coś przykrego. Coś wpisanego w danych jako "uciecz-
    - Miecz - przypomniał mu Zero lodowatym tonem. - Miałeś coś do powiedzenia o moim ukradzionym mieczu.
    Wisielec prychnął. Jego uśmiech zbladł. Cała jego twarz właściwie zaczęła tracić wyraz.
    - Muszę cię przeprosić - Min Thai już tylko wydusił coś na kształt śmiechu. - Im więcej sobie tej historii przypominam... po co komu w więzieniu cokolwiek poza bronią palną... ty... ty chyba nie jesteś żadnym złodziejem... prawda?
    Łowca nagród przykucnął tuż przed nim. Mimo pozycji nadal mógł patrzeć na powoli umierającego człowieka z góry - przydługa karykatura człowieka podparta ogonem, wygięta w łuk nad półleżącym żywym trupem.
    - Trzeba było się zamknąć i dać mi odciąć ci ten pusty łeb - powiedział tym dobrze sobie znanym tonem, wypranym z jakichkolwiek emocji. - Teraz to już nie ma sensu.
    - Czyli wygrałem? Napsułem ci krwi... wyżywać się będziesz...
    - Nie. Po prostu dam ci kilka minut. Do wschodu słońca - Zero usiadł naprzeciwko i popatrzył na powoli jaśniejące niebo. - Księżyc nie musi patrzeć - wyciągnął pistolet z kabury.
    Czasu miał aż nadto - gdy zrobił porządek z zablokowaną bronią, głowa Arkanina już wisiała bezwładnie. Nie był nawet pewien, czy w ogóle słyszał co do niego powiedział. Szary sprawdził (tym razem jeszcze dokładniej) oznaki życia i westchnął, nadal w przyklęku na jednym kolanie obok zwłok. Spojrzał za siebie i spróbował nowej "sztuczki". Końcówka ogona zamiotła beton aż dwa razy, ale to zdecydowanie nie było wystarczająco żeby odreagował tę rozmowę.
    W końcu wyprostował się i wyszedł z uliczki, wpychając do kieszeni zakrwawioną maskę i arkański identyfikator. Jeśli wytrzyma jeszcze godzinę lub dwie, powinien złapać kuriera do Arc tuż przed wyjazdem z Cargo. Sam na pewno nie miał ochoty tam wracać. Jeśli Liang nie przyśle jego nagrody na adres zwrotny do Rattle Cliffs w przeciągu kilku dni, to wtedy porozmawia z nią osobiście.
    Do tego czasu chyba sobie odpocznie od zleceń.
    Chyba.

poniedziałek, 24 lutego 2020

Od Oszusta – Z wizytą w Annville


     „Hałaśliwy Kruk” był potwornym miejscem. Nawet jak na standardy Devlin. Niedoświetlona, cuchnąca bandytami i piwem spelunka leżała daleko poza zasięgiem wzroku tych bardziej porządnych obywateli miasta. Ginęła w mroku potężnej klatki schodowej wciśnięta niemalże bokiem pomiędzy szczurzo-psią arenę walk i niewielki czarnorynkowy placyk. Szyldu już dawno nie miała, strasząc jedynie starą czaszką krowy zawieszoną nad drzwiami, a mętne szyby na froncie nie ułatwiały obserwacji od strony ulicy. W zasadzie od wewnątrz lokalu także trudno było cokolwiek wypatrzeć. Całość nie przedstawiała się jako porządny bar. Co najwyżej jako zapadła dziura, która wbrew wszystkiemu jeszcze nie zbankrutowała. Nic więc dziwnego, że Kruk przyciągał do siebie najdziwniejsze męty, jakie wydać na świat mogły tylko czeluści samego Talosu. Z pewnością właśnie dlatego Bezimienny uwielbiał w nim przesiadywać całymi godzinami, jeśli tylko znalazł się wewnątrz ktoś chętny, by grać w karty.
     Dwuskrzydłowe drzwiczki skrzypnęły efektownie, gdy pchnął je, otwierając sobie drogę do środka. Powitała go jakaś klimatyczna, gitarowa muzyka odtwarzana na starym radiu. Przynajmniej tak mu się wydawało – trudno było usłyszeć dokładnie przez szum nagrania niskiej jakości. Właściciel robił wszystko, by wprowadzić gości w nastrój, który co bardziej skrzywieni Ziemianie – w tym właśnie sam właściciel ­­­­­– nazywali „westernem”. Czy rodowity Talosańczyk rozumiał w czym jest ten cały „western”? Żyjąc w nim na co dzień? Jakby ktokolwiek potrzebował jeszcze więcej pustkowi i bezprawia…
     Zaledwie dwóch ludzi siedzących najbliżej wejścia zwróciło na niego uwagę. Podnieśli głowy, rzucając mu obojętne spojrzenie i czym prędzej wrócili do swoich spraw. Było to typowe dla Kruka powitanie, co Zmorze nie przeszkadzało ani trochę. Przeciął niewielką salę najkrótszą drogą prowadzącą do kontuaru i oparł się o niego z cichym westchnięciem. Barman nie zainteresował się nim od razu, zdecydowanie więcej uwagi poświęcając przeliczaniu pieniędzy niż swoim potencjalnym klientom. W końcu jednak zdecydował się spojrzeć na Złodzieja.
     – Co podać, kolego? – spytał zgrzytliwie.
     Zmorze na dźwięk jego głosu przeszedł po kręgosłupie nieprzyjemny dreszcz. Zastanowił się nad pytaniem, decydując się na wybranie czegoś droższego niż zwykle. Tym razem zasłużył sobie na odrobinę luksusu.
     – Whisky… – odparł – i nie jesteśmy kolegami.
     – Jasne – parsknął barman, wyciągając z szafki pod barem zdumiewająco czystą szklankę. Zgrabnym ruchem wypełnił ją do połowy, po czym wrzucił do niej dwie kostki lodu. – Proszę, kolego.
     Zmora położył na odrapanej, pokrytej starannie wyżłobionymi pionowymi kreseczkami ladzie odpowiednią kwotę i wziął do ręki swoją szklankę. Podniósł ją, oglądając pod światło bursztynowy alkohol. Zbliżył szklankę do komina zasłaniającego mu twarz, uchylił dolną część i upił jeden, niewielki łyk.
    Zupełnie jakbym się na tym znał, co?
    Cóż… Może i chciał się przed kimś popisać, a może tylko próbował należycie docenić chwilę spokoju. Faktem pozostawało jednak, iż już od chwili przekroczenia progu Kruka wyraźnie czuł na sobie czyjś wzrok. Dalsze ukrywanie tego faktu nie miało najmniejszego sensu. Ktoś, kto przypatrywał mu się aż tak natarczywie najwyraźniej również wcale się nie krył i chciał zostać zauważony.
     Koszmar, wciąż trzymając w dłoni swoją szklankę, odwrócił się tyłem do baru i oparł o niego łokciem. W ten sposób zyskał widok na wszystkie stoliki w pomieszczeniu. Powiódł wzrokiem po sali, szukając tej jednej osoby, która odwzajemni jego spojrzenie. Hałaśliwy Kruk nie był o tej porze szczególnie zatłoczony.
     Trzęsący się w kącie przy oknie wychudły dzieciak z kapturem naciągniętym na oczy i wyleniałym kotem skulonym tuż obok zdawał się nie dostrzegać nikogo ani niczego. Dwie rozmawiające przyciszonymi głosami kobiety o twarzach wymalowanych do granic możliwości także nie poświęcały Złodziejowi zbytniej uwagi. Jedna z nich co prawda zerkała czasem na niego spod rzęs, ale raczej z czysto zawodowej potrzeby przyciągnięcia uwagi niźli prawdziwej fascynacji. Czterech mężczyzn siedzących każdy samotnie przy stolikach rozsianych po całym lokalu też zdawało się mieć znacznie większe problemy na głowie niż kolejny przybłęda w zasięgu wzroku. Jeden wyglądał jakby na kogoś czekał, ale doczekać się nie mógł – zerkał tylko przez okno, nie dbając o nic, co działo się w środku. Inny wyglądał tylko dna swojego kufla i spokojnie dopalał cygaro, którego dym rysował w powietrzu fantazyjne wzory.
     Jednakże z najciemniejszego kąta pomieszczenia na Zmorę patrzył najbardziej podejrzany ze wszystkich członek tej jakże przypadkowej zbieraniny. Miał kaptur, spod którego połyskiwały żółte… Jakby szkiełka maski? Zmora widział już w swoim życiu kilka masek i każda była wymyślniejsza od poprzednich. Jednakże przy tym obcym chowała się nawet maska Dela. Bezimienny nie był nawet pewien tego czy faktycznie patrzył na żywego człowieka, element dekoracji czy rannego pechowca, który usiadł w tym miejscu i został na znacznie dłużej niż powinien.
     Nieznajomy nieznacznie skinął mu głową. Wobec tego w jakiejś części musiał naprawdę żyć… A Koszmarowi z jakiegoś powodu bardzo się to nie spodobało. Coś z obcym w masce było bardzo nie tak. Zmora miał jednak na tyle przyzwoitości, by odpowiedzieć zdawkowym skinięciem. Zaraz potem w głowie zaświtała mu myśl: Czy myśmy się już czasem gdzieś nie spotkali? Jednakże zmrużenie podejrzliwie oczu i przyjrzenie się uważnie nieznajomemu w masce nie przyniosło oczekiwanej odpowiedzi. Obcy nadal niewzruszenie przypatrywał mu się w absolutnym bezruchu, a cel i powód takiego zachowania stanowił dla Zmory nierozwiązywalną zagadkę. Nie miał jednak ochoty podchodzić. Zaczynanie rozmowy z przypadkowymi, zapewne niebezpiecznymi, osobami nie leżało w jego stylu.
     Odwrócił głowę, wracając wzrokiem do drzwi wejściowych. Jednym łykiem upił połowę zawartości swojej szklanki, rozkoszując się przyjemnym ciepłem, które spłynęło w dół jego gardła. Zdecydował się nie zajmować myśli obcym w masce. Nie było czym się przejmować, jeśli obcy nie zamierzał wykonywać żadnych ruchów i siedział tak daleko. Zresztą Koszmar miał znacznie bardziej interesujące kwestie do zajęcia myśli. I przynajmniej jeden problem do rozwiązania.
     Muszę jakoś dostać się do Annville.
     Na samo wspomnienie o tym nieświadomie musnął palcami kieszeń. Wyczuł przez materiał szeroki, nieco nadgryziony zębem czasu pierścień. Prawdziwy, przeklęty skarb, którego należało się jak najszybciej pozbyć.
     Nie żeby Bezimienny wierzył w jakiekolwiek przekleństwa, przepowiednie czy wyjątkowo szczęśliwe zbiegi okoliczności. Bezimienny wierzył przede wszystkim w siebie i bogactwo, którego miał się dorobić wcześniej czy później. Owszem, pozwalał czasem otoczyć się aurą pewnego mistycyzmu i tajemniczości, bo czym byłby Koszmar bez odrobiny magii, pozwalającej mu dokonywać cudów? Ale dla takich jak on magia nie istniała. Były tylko trenowane długimi tygodniami umiejętności i absolutna pewność co do swoich możliwości. Magia w całym swoim pojęciu istniała może dla Delacroixa i jego osobliwych cieni, na które Zmora do tej pory nie znalazł sensownego wyjaśnienia. Nie wątpił jednak, iż dałoby się je jakoś wytłumaczyć. W końcu  w s z y s t k o  dało się wytłumaczyć w taki czy inny sposób.
     Nie dało się jednak zaprzeczyć, że stara obrączka była w pewien bardzo dosłowny sposób przeklęta. Jakby nie spojrzeć tylko przeklęte przedmioty sprowadzały na posiadającego je pechowca same nieszczęścia. Zmora nawet przez sekundę nie wątpił w fakt, iż Del zapewne chciałby ją odzyskać jak najszybciej. I był pewien, że spotkanie się z Żelaznym było tylko kwestią czasu. Do tego czasu wolał pozbyć się nieswojej obrączki.
     Ale Koszmar nie bał się Dela. W żadnym wypadku, chociaż powinien był, bo miał za co. Wiedział, że Delacroix go dopadnie. Spodziewał się tego i był gotowy. Chodziło tylko o to, by zabawić się nieco cudzym kosztem. Gdyby Del znalazł Zmorę razem z obrączką, gra w kotka i myszkę skończyła się szybciej niż powinna. Gdyby jednak znalazł go bez obrączki, musiałby jakoś przetrawić fakt, że uganiając się za Zmorą jedynie stracił czas.
     A idealnie byłoby, gdyby trafił w miejsce ukrycia tej cholernej obrączki i nie miał o tym zielonego pojęcia.
     Dopił whisky i odstawił szklankę na kontuar.
     – Jeszcze? – zapytał barman, sięgając już po odpowiednią butelkę.
     Zmora w tym czasie odepchnął się od baru, nie kłopocząc się odpowiadaniem. W jego przypadku czyny zwykle mówiły o wiele więcej niż słowa. Ruszył w stronę wyjścia swobodnym krokiem. Nie poświęcił nikomu nawet sekundy spojrzenia, chociaż na potylicy wciąż czuł palący wzrok tamtego podejrzanego obcego. Opuścił Hałaśliwego Kruka tak samo bezbarwnie jak zwykle. Jakby był jedynie cieniem, który na moment zatrzymał się w miejscu, by zaraz wrócić do swoich niesamowicie ważnych, niedostępnych nikomu spraw.
     Dlatego właśnie lubił Devlin. Było o wiele lepsze niż Cargo w praktycznie wszystkim. W szczególności cenił sobie wszystkie te nierówne kondygnacje i domy wyrastające jedne z drugich. W ten sposób zyskiwał o wiele więcej możliwości niż gdyby chciał chodzić wyłącznie przygotowanymi chodnikami i kładkami. Poza tym Devlin było doskonale osłonięte od słońca. A przy tym też głośne i zatłoczone. Takie miejsca, gdzie łatwo było zniknąć, Zmora lubił najbardziej.
     Skierował się prosto w kierunku głównej bramy wyjazdowej. W końcu tam najłatwiej było o transport. Wystarczyło jedynie znaleźć stosunkowo mało wymagającego kierowcę. Takiego, który nie żądał złotych gór i arkańskich piramid w zamian za podwiezienie przypadkowej przybłędy. Idealnie byłoby, gdyby zadowolił się ochroną swojej ciężarówki i nie chciał niczego więcej.
~ * * * ~
     Do Annville zawitał niedługo po zachodzie słońca. Wyskoczył z paki jadącej ciężarówki jeszcze przed przekroczeniem granicy miasta. Przetoczył się, starając się wylądować w piasku w miarę bezboleśnie. Gdy wstał, światła maszyny śmierci, która go tu przywiozła, właśnie znikały za zakrętem. Zmora przeciągnął się i niespiesznie ruszył w stronę pierwszych budynków.
     Transport znalazł wręcz idealny – kierowca pojęcia nie miał, że kogokolwiek podwiózł. Złodziej najzwyczajniej w świecie zauważył jedną z ciężarówek, która powoli toczyła się w stronę bramy Devlin, a potem wskoczył do niej, uznając, że woli uroki podróży przecierpieć w samotności. I tak też się stało, bo nikt inny nie wpadł na pomysł podróżowania na gapę wśród złomu i żelastwa. Oczywiście miało to oczywiste wady – nie sposób było ułożyć się wygodnie, co w połączeniu z ciągłym ryzykiem przygniecenia złożyło się na cholernie niewygodną, dłużącą się trasę.
     Ale teraz był już z powrotem na stałym lądzie. I wciąż pamiętał, którędy należało iść do domu. Dlatego też skierował się w kompletnie inną stronę i obrał kurs na pewien dobrze znany mu hangar. Przecież stara rudera, którą miał przerobić na swoją norę w Annville mogła poczekać. Ostatecznie wcale go do niej nie ciągnęło.
     W drodze czuł na sobie spojrzenia obcych. Oczywiste, że zwracali na niego uwagę – był w końcu w Annville. Jednak on wcale nie był o wiele lepszy od nich. Na podejrzliwe spojrzenia odpowiadał podobną podejrzliwością. Był intruzem, więc musiał się zachowywać jak na intruza przystało. Na szczęście na ulicach pozostało niewielu ludzi. Minęło go zaledwie paru spóźnionych ludzi, wracających po pracy do domu. Usłyszał jedną matkę, wołającą do domu swoje dzieci. Jej głos nie wróżył niczego dobrego.
     A potem poczuł zapach jedzenia dolatujący z pobliskiej jadłodajni i żołądek skręcił mu się boleśnie. Oblizał się bezwiednie i zatrzymał. Postał tak chwilę, wpatrując się w przeszkloną witrynę. Widział ludzi. Całe mnóstwo ludzi, siedzących przy gęsto ustawionych stolikach. Śmiali się i rozmawiali głośno nad talerzami z przeróżnymi potrawami. Było tam wszystko. Od pełnych obiadów do ciastek czy kanapek. Z czego każda kolejna rzeczy wyglądała lepiej od poprzedniej.
     Zrobił parę kroków w stronę drzwi, ale rozmyślił się. Zamknął oczy, odetchnął głęboko przez nos i wrócił na chodnik. Przekonał go widok kobiety obsługującej za szeroką ladą klientów. Dojrzała go przez szybę i zacisnęła usta w wąską kreskę, marszcząc przy tym brwi. W środku było też zbyt wielu ludzi, których mogłaby poprosić o pomoc. Zresztą pewnie i tak nie znalazłby tam miejsca. Uznał więc, że wcale nie chciał tam wchodzić, wcisnął ręce w kieszenie i skręcił w ciemną, wąską uliczkę odchodzącą od głównej drogi. Oazę na środku pustyni zostawił za plecami.
     Powiem jej tylko cześć… A potem tu wrócę. No przecież nie zjedzą wszystkiego i coś na pewno wyrzucą.
     Uśmiechnął się krzywo do siebie, nazwał w myślach żałosną łajzą i przyspieszył kroku. Nie miał przecież czasu na słabości, a to, na co właśnie sobie pozwolił, niewątpliwie nią było. Teraz musiał przypilnować, by zdusić wszystko w zarodku i zapomnieć. W końcu był Zmorą, a to już coś znaczyło.
     Przy hangarze nie było już żywego ducha. Wspiął się na klatkę schodową prowadzącą do gabinetu lekarskiego w absolutnej ciszy i ciemności. Doktor Eva prawdopodobnie zakończyła swój dzień pracy, a w gabinecie nie paliło się żadne światło. Znaczyło to mniej więcej tyle, że przebywać mogła albo w pokoju za gabinetem, albo daleko od domu, gdzie zaniosło ją zlecenie. I szczerze mówiąc, Złodziej nie wiedział, która wersja odpowiadałaby mu bardziej.
     Przywarł plecami do ściany i dyskretnie wyjrzał przez szybę do wnętrza gabinetu. Była u siebie. W słabej poświacie lampy odnotował jeszcze, że sam gabinet nie zmienił się nic, a nic. Nawet sterta papierów na biurku zdawała się być niemalże identyczna.
     Skończył oględziny i oderwał plecy od ściany. Ostatnie stopnie pokonał wolniej i jeszcze ostrożniej niż poprzednie, a potem przyklęknął przed drzwiami. Ostrożnie spróbował nacisnąć klamkę, nie spodziewając się, że drzwi w ogóle będą otwarte. Eva zamykała je każdej nocy, chociaż w Annville raczej nie spodziewano się złodziei. I bynajmniej nie robiła tego z obawy przed tym jednym konkretnym Złodziejem.
     Wsunął wytrychy w zamek i bardzo delikatnie przestawił zapadki. Pilnował, by żadna nie obsunęła się i nie spadła. Nie chciał, by go usłyszała. Jeszcze nie wiedział co dokładnie robić, a myśl o tym, by zapukać po ludzku oświeciła go dopiero, gdy drzwi stanęły przed nim otworem.
     Wzruszył więc w duchu ramionami i wszedł do środka, cicho zamykając za sobą drzwi. Na kołku tuż przy futrynie wisiał klucz, którego nie było widać z zewnątrz. Zdjął go i z jego pomocą zamknął drzwi od środka.
     Teraz już nie ma odwrotu…
     Najpierw jednak, pilnując, żeby nie wejść w światło, przekradł się do szafki z jakimiś lekarskimi przyborami, których nazwy nie próbował zgadywać. Uklęknął i wyjął z kieszeni przeklęty pierścionek Dela. Obrócił go jeszcze w palcach, zastanawiając się, czy aby na pewno powinien tak zrobić. W końcu jednak położył obrączkę na ziemi i szybkim ruchem wsunął ją niemalże pod ścianę.
     To nie tak, że mu zależało. Ale byłoby przykro, gdyby Annville straciło swojego anioła. Pewnie mieszkańcy byliby smutni. Może nawet czuliby pewnego rodzaju pustkę? Kto wie? Zmora wątpił, by Del posunął się aż tak daleko. W każdym razie Delacroix, którego Złodziej znał, w życiu by tego nie zrobił. W końcu Eva niczym mu nie zawiniła. Tak naprawdę zależało mu tylko na Bezimiennym.
     Zmora wstał, otrzepując ręce o materiał spodni. Poprawił zakrywający mu twarz komin i wyłonił się z ciemności, by stanąć w progu pokoju. Evie siedziała na krześle dostawionym do stołu, przy którym jedli ostatnio śniadanie, pochylając się nad jakąś książką. Musiała zobaczyć go na skraju pola widzenia, bo gdy tylko pojawił się w zasięgu wzroku podskoczyła lekko i odwróciła się w jego stronę. Przez jej twarz przemknął wyraz najczystszego zdziwienia jakie Zmora mógł sobie wyobrazić.
     – Co za cicha i spokojna noc.
     – Nie za późno na wizytę…? – odpowiedziała pytaniem, szybko odzyskując rezon.      
     – Jest wcześnie – stwierdził Zmora. – Do rana jeszcze daleko…
     Eva ziewnęła. Wyglądała na nieco zmęczoną. Być może nawet zaraz, gdyby nie przyszedł, miała kłaść się spać. Zmora westchnął krótko i postanowił dodać coś jeszcze:
     – Uprzedzając twoje pytania, a bez wątpienia będzie ich sporo… Przyszedłem tylko się przywitać. Cześć, Evie – rzucił i zaczął zbierać się do wyjścia.


Evie? Epoka Jazza?

sobota, 19 października 2019

Kojot - samotny rewolwerowiec

Gilles Vranckx
Nadal mam resztki przyzwoitości, tylko nie pamiętam, gdzie je schowałem.
Pseudonim: Talosanie to bardzo pomysłowa zbiorowość - potrafią wymyślać tysiące określeń na ludzi, których nie lubią. Niesławny Kojot z Rattle Cliffs jest perfekcyjnym przykładem, bo chociaż ma własny ustalony przydomek, słyszy często inne określenia, mniej lub bardziej kreatywne. Samo ,,Bliznowaty Kojot" z początku było najzwyklejszą obelgą, mającą nawiązywać do faktu, że ojciec rewolwerowca nosił imię ,,Wilk", a jego dzieciakowi rzekomo daleko do osiągnięć taty. Kojot, będący zwierzęciem uważanym za podlejsze i mniej dumne od wilka, wydawał się perfekcyjnym określeniem. Jednakże mężczyzna po latach starań zaczął nosić to miano z dumą. Wtedy trzeba było wymyślić nowe przezwiska. Tak między innymi powstały ,,Pies", ,,Kundel" i ,,Szczeniak". To ostatnie ze względu na wiek Kojota zaczęło powoli wychodzić z użytku, ale ludzie działający jeszcze za czasów Wilka nadal tak go nazywają.
Imię: Lubi mówić, że ,,spłonęło z matczynym majątkiem". Tani chwyt, ale na niepewnych rozmówców działa. Stanowcza większość innych łowców nagród jednak nie kupuje tego przesadzonego wizerunku ponurego, zniszczonego życiem samotnika. Tym więc po prostu przedstawia się jako Kojot, tonem świadczącym o zakończeniu tematu.
Nazwisko: Nosi nazwisko matki - Wheeler - bo ojciec własnym nigdy się nie pochwalił. Kiedyś pilnował swojej całkowitej anonimowości właśnie ze względu na nią, gdyż, nie ukrywajmy, szybko znajdywał sobie wrogów i nie chciał ściągać ich na nią. Gdy jednak dowiedział się o jej śmierci, przestał się tak starać. Od tamtej pory wszystko mu jedno, czy ludzie mówią do niego po nazwisku czy którymś z przezwisk. Mimo to nadal chyba tylko jego dawni sąsiedzi z Rattle Cliffs wołają na niego per „Wheeler”. Kojot po prostu nie widzi sensu w używaniu nazwiska, więc poszedł w ślady ojca. Tak jak on był po prostu Wilkiem, tak samo jego szczeniak jest po prostu Kojotem. Wyciąganie z niego jakichkolwiek konkretnych informacji o domu rodzinnym to strata czasu. Nikomu i tak nie jest ta wiedza do niczego potrzebna.
Płeć: Mężczyzna
Wiek: 35 lat. Nie jest więc ani żółtodziobem, ani starcem, a już dorobił się reputacji niemal równej ojcu. Bardzo mieszanej, ale zawsze to jakieś osiągnięcie.
Rasa: Człowiek, urodzony i wychowany na Talosie. Doskonale to po nim widać.
Rodzina: O ojcu już było wspomniane; Szary Wilk z Rattle Cliffs był swego rodzaju lokalną legendą. Krążyły o nim przeróżne historie, czasem nawet chwalebne. Kojot jednak doskonale zdawał sobie sprawę, że stary był po prostu bandytą, któremu się poszczęściło w życiu. Miał sławę, pieniądze, oddanych mu ludzi i prawdziwe terytorium, którego zajadle bronił przed innymi drapieżnikami. Za to Caroline Wheeler była zwyczajną kobietą i miała jedynie pecha polecieć na skończonego dupka. Wybył zanim poznał syna i wrócił dopiero paręnaście lat później, by go ,,wyszkolić". Nie podobało się to ani matce, ani ,,Wilkowi Juniorowi". Niektórzy mówią nawet, że to właśnie młody posłał ojca w piach, gdy tylko nauczył się od niego strzelać i zabrał ze sobą jego broń, Różę Wiatrów. Bliznowatemu wcale ta bajka nie przeszkadza. Chciałby być odpowiedzialny za śmierć Wilka - to byłby nie lada wyczyn na koncie ,,bezwartościowego szczeniaka" i debiutującego łowcy nagród. Ba, może nawet poplecznicy starego uznaliby go wtedy za godnego następcę (nie żeby interesowało go przewodzenie bandzie idiotów, oczywiście). Prawda jest jednak nudniejsza: rewolwer chłopak po prostu ukradł, a Wilk pół roku później niefortunnie skręcił kark wypadając z pędzącego samochodu. W tym czasie jego syn już pracował dla mało znaczącego watażki spod Annville, nie mógł więc mieć niczego wspólnego ze zgonem ojca. Za śmierć matki, niestety, trochę odpowiedzialności wziął.
Miłość: Kojot nie bez powodu nazywa samego siebie paskudą i brzydalem, którego kobiety omijają szerokim łukiem, nie wspominając o mężczyznach. W kwestii niektórych pań co prawda racji nie ma - każdy ma swoje gusta, a na Talos faceci jego pokroju bywają w niektórych zakątkach planety nawet rozchwytywani, niezależnie od wyglądu. Nie da się jednak ukryć, że tak oszpeconej twarzy jak Kojota nie widuje się na co dzień i samo sugestywne zsunięcie bandany często wystarcza, by nawet dziwki zostawiły go w spokoju. Bliznowaty potrafi jasno dać do zrozumienia, iż nie jest czymkolwiek zainteresowany, najczęściej mówiąc to wprost, bez owijania w bawełnę, i zacząć inny temat, by pozbyć się niewygodnej ciszy, jakby nigdy nic się nie stało. Miłości nie szuka, ale od towarzystwa aż tak nie stroni i nikogo nie zamierza na siłę przeganiać.
Aparycja, cechy szczególne: Słysząc przezwisko ,,Bliznowaty Kojot" każdy spodziewa się zobaczyć u jego właściciela jakiejś blizny, na tyle widocznej, że stała się znakiem rozpoznawczym. W przypadku tego psa nazwanie śladów po oparzeniach charakterystycznymi to zgoła niedopowiedzenie. Twarz Wheelera naprawdę ciężko zapomnieć, jeśli przyszło ci zobaczyć ją w całości: jej lewa strona, od połowy szyi aż po dolną powiekę, jest zdeformowana przez stare blizny, miejscami ciemne, gdzie indziej jaśniejsze od karnacji mężczyzny. W kilku miejscach wyraźnie widać ubytki, a przez dziurę w policzku czasem nawet błysną zęby, jeśli rewolwerowiec spróbuje się uśmiechnąć. Nigdy mu się to całkowicie nie udaje, bo niektóre mięśnie zostały permanentnie uszkodzone. Nawet gdyby chciał, nie może zdobyć się na więcej niż uniesienie jednego kącika ust, co często jest odczytywane jako złośliwe i nieszczere. Kojota nawet ten fakt bawi - najwyraźniej został skazany na los wiecznego cwaniaka, który na innych ludzi może patrzeć tylko krzywo. Logicznie rzecz biorąc, z charakterystyczną twarzą w parze z taką reputacją prościej jest podróżować incognito. Dlatego nosi czerwoną bandanę, równocześnie służącą mu za niejaką ochronę przed swoiskim pustynnym klimatem. Gorące piaski i suche powietrze towarzyszyły mu przez życie tak długo, że trwale się na nim odcisnęły. Ma opaloną skórę - można by powiedzieć, że wręcz zniszczoną - i sporo zmarszczek wokół oczu, przez co ciężko poprawnie ocenić jego wiek, a jego włosy są suche jak słoma. Dodatkowo głos Kojota zawsze brzmi tak, jakby ostatni raz pił cokolwiek tydzień temu. Czasami nawet miewa poważne problemy z mową, ale jedno czy dwa odkaszlnięcia (od których ludzie obok aż się krzywią) z reguły załatwiają sprawę. Facet bez wątpienia ma problemy zdrowotne, nie trzeba być lekarzem, by to zauważyć, ale zbywa wszystko machnięciem ręki. Nie obchodzi go, co by się stało, gdyby pewnego dnia obudził się jako niemowa. Sam twierdzi, że nie umie zliczyć ile osób na Talosie marzy, by się w końcu zamknął na dobre. Ze swoją ,,szpetną mordką", chrapliwym głosem i leniwymi ruchami na pierwszy rzut oka przypomina wrak człowieka i ciężko z miejsca uwierzyć we wszystko, co się o nim mówi. W przypadku Bliznowatego wygląd jest jak najbardziej zwodniczy, bo mimo pozorów mężczyzna trzyma się świetnie i wcale nie zamierza umrzeć następnego dnia przez coś równie głupiego jak talosański klimat. Tutaj się urodził i wychował, a okazjonalny świst w płucach traktuje jak coś zupełnie normalnego. Stwierdzenie, że jego mózg już dawno temu ugotował się w tym zakutym łbie, może wcale nie być przesadzone. Głupi na pewno nie jest, bo przynajmniej ubrania nosi porządne: wysokie buty (na tyle grube, by się nic jadowitego przez nie nie przegryzło), proste spodnie, kaftan, długi do połowy uda płaszcz i, jakżeby inaczej, kowbojski kapelusz. Bez niego i bandany Kojot z Rattle Cliffs po prostu nie wyglądałby jak powinien, pomijając oczywiście rozległe blizny zdradzające jego tożsamość szybciej niżby chciał.
Charakter: Wheeler to zdecydowanie łowca nagród bliższy bandytom niż rangerom. Pod tym względem plotki o nim nie są przekoloryzowane - Kojot nie jest dobrym człowiekiem. I to nie w rozumieniu ogólnym, bo na tej planecie nawet żywa maszyna do zabijania może mieć dobre serce. Kojot jest paskudny w standardach talosańskich, brakuje mu tego, co ma stanowcza większość przedstawicieli jego profesji: własnego kodeksu moralnego. Nie należy do tego sortu, który przez wzgląd na prostą ludzką przyzwoitość ruszyłby na pomoc zupełnie obcej osobie, jeśli ta mu za to nie zapłaci. Unika współpracy z innymi, bo w jego mniemaniu głębsze znajomości to jedynie pretekst do wciągania innych w swoje kłopoty. Ba, nawet jeśli jesteś jedną z tych nielicznych osób, które miały pecha się z nim „zaprzyjaźnić”, jeśli ktoś wpadnie przez drzwi baru i zacznie do ciebie strzelać, Bliznowaty jedynie wzruszy ramionami i powoli się wycofa, składając swoje najszczersze kondolencje na odchodnym. Mówiąc w skrócie, jest jednym z powodów, dlaczego rangerzy uważają się za lepszych od łowców nagród. Wychował się w całkowitej obojętności wobec reszty talosańskiego społeczeństwa, martwiąc się wyłącznie o siebie, a że nigdy wiele nie miał, to nie miał też czym pomóc. Z taką mentalnością dożył tych trzech dekad i chociaż nie jest już głodującym dzieciakiem nieumiejącym trzymać w dłoni noża, ani myśli cokolwiek zmieniać. Z całkowitym przekonaniem powie ci, że jego życie ułożyło się doskonale, nawet jeśli połowa jego twarzy przypomina roztopioną gumę, w każdym mieście znajdzie się choć jedna osoba chcąca go zastrzelić z tych czy innych powodów, a w płucach czuje podejrzany świst przy dłuższych wypowiedziach. Chcąc czy nie, z takim uporem faktycznie czasem przypomina swojego skretyniałego ojca, który sądził, że cały Talos do niego należy. Najwyraźniej wszystkie psowate mają to po prostu we krwi. Nic dziwnego, iż facet całkowicie zgorzkniał pomimo skończenia dopiero połowy życia. Nierzadko życie wydaje mu się po prostu nudne. Często też zadaje sobie pytanie, czy w ogóle jest jeszcze jakiś sens w stawianiu następnego kroku naprzód, ale szybko od siebie takie myśli odrzuca - gdyby wpakował sobie kulkę w łeb na środku pustyni i, znając jego parszywe szczęście, ktoś by go znalazł, szybko stałby się pożywką dla dowcipów i barowych anegdot. Wolałby już odejść z hukiem, byle nie równie idiotycznie co jego staruszek. I to chyba jedyna motywacja, jaka jeszcze może go zmusić do jakiegoś działania: zostawić po sobie coś więcej niż tylko powód do śmiechu, wypracować sobie własne imię i własną historię (choćby i nudną). To był powód, dla którego zrezygnował z zostania następnym Wilkiem. Woli już być brudnym, zapchlonym Kojotem, bo to imię przynajmniej należy do niego. Stąd też  i niechęć do dzielenia się zasługami - duma Wheelera po prostu nie pozwala mu stać w czyimś cieniu.  Woli, by to inni współpracowali z nim, nie na odwrót. Tak więc może być... „ciężki w obyciu”, jeśli nie dasz mu działać na własną rękę, a im dłużej siedzicie w tej samej drużynie, tym bardziej Kundel może działać reszcie na nerwy. Spędzając z nim więcej niż kilka godzin łatwo można dojść do wniosku, dlaczego tak wiele osób życzy mu, by się kiedyś udławił własnym językiem. Facet zbiera wrogów hobbystycznie, co można brać wręcz dosłownie. Jako rewolwerowiec-tradycjonalista, zawsze ma przy sobie w osobnej sakiewce kolekcję specjalnych kul, na których wyżłobił imiona, nazwiska lub pseudonimy ludzi, którzy zaszli mu za skórę. Z reguły podobny zabieg ma znaczenie raczej symboliczne, bo prościej kogoś ustrzelić w akcji, gdy masz do dyspozycji bęben załadowany do ostatniego naboju. Z historii o Kojocie Wheelerze wynika jednak, że zaskakująco duży procent ludzi z jego „listy” faktycznie zginęło od podpisanej kuli, wbitej w czoło, w iście egzekucyjnym stylu. Bliznowaty nie rzuca słów na wiatr i zwłoki bandyckich watażków, rangerów oraz innych łowców nagród są tego dosadnym dowodem. W okolicach Armadillo i Rattle Cliffs mówi się, że oszpecona przez ogień twarz nie odstrasza ze względu na wygląd, tylko przez fakt, do jakiego potwora należy. Oczywiście nie wszyscy biorą to na poważnie i chociaż Wheeler usilnie stara się ludzi od siebie przeganiać, zawsze zdarzy się ten jeden koleś, który się do niego przysiądzie z czystej ciekawości. Co fascynujące, pomimo swej rzekomej niechęci do obcowania z innymi ludźmi, Kojot wcale tak bardzo nie stroni od towarzystwa jeśli takowe samo go znajdzie. I wtedy okazuje się, że tak naprawdę można z nim normalnie pogadać, a nawet lepiej - spędzić ciekawie czas. Przede wszystkim wychodzi na jaw smykałka Wheelera do gawędziarstwa. Nie tylko zna każdą możliwą talosańską bajkę czy legendę, ale także potrafi je dobrze opowiedzieć. To jedna z niewielu z tych normalnych, niedestrukcyjnych rzeczy, które lubi robić. Może to po prostu jego złośliwe skłonności do mieszania ludziom w głowach, ale naprawdę podobają mu się wyrazy niedowierzania, pobłażliwości, czy nawet uśmiechy na twarzach słuchaczy. Nigdy by się nie przyznał do tego na głos, jednakże odczuwa pewną satysfakcję z robienia wrażenia na innych czymś więcej niż tylko paskudną twarzą i jeszcze gorszą reputacją. Jest jednak przekonany, że najlepiej najlepiej opowiada się tylko we dwójkę, chociaż do tego skłaniać go może zwykła niechęć do siedzenia w większej grupie.  W taki więc sposób zrzędliwy i zbyt stary jak na swój faktyczny wiek rewolwerowiec jest w stanie zostawić po sobie milsze wspomnienia temu jednemu człowiekowi, którego będzie miał nadzieję nigdy więcej nie spotkać. Wiem, jak dziwnie może to brzmieć, ale nie jest to jego jedyna dobra cecha. Chociaż na takiego nie wygląda, Kundel jest niezwykle inteligentnym człowiekiem. Dodatkowo, pomimo wychowania w biedzie, ma zaskakujące obeznanie w literaturze z obcych planet i kolonii. Ten fakt akurat raczej rzadko wychodzi na jaw, bo na Talosie trudno jest mu trafić na kogoś z podobnymi zainteresowaniami. Zawsze był pod tym względem ewenementem, ale pod każdym innym przypomina typowego człowieka wychowanego przez twardy klimat planety. Bliznowaty ma wrażenie, że zna już każdą możliwą sztuczkę, każdy przekręt i trik jaki ktoś mógłby na nim spróbować (co by wyjaśniało, dlaczego jest takim dobrym hazardzistą), nie straszne jest mu też nic co choćby w połowie talosańskie. Nigdzie nie czuje się tak swojsko jak na środku pustyni, otoczony piaskowymi wydmami i żłobionymi wiatrem skałami, w oddali słysząc ryki skagów lub Wandali. Prawdę mówiąc, w takim otoczeniu, całkowicie samotny, czuje się bezpieczniej niż w środku miasta. Niektórzy uważają, iż w taki sposób już dawno temu musiał zwariować i prawdopodobnie mają absolutną rację. Z Kojotem nigdy nie było całkowicie w porządku, stan ten spokojnie trzyma się do dnia dzisiejszego, nie zapowiadając poprawy. Podobno starych psów nie da się nauczyć nowych sztuczek. Wheeler jest zdania, że tych w sile wieku również, jeśli są tak beznadziejnie uparte jak on.
Częste miejsca pobytu: Nie ma konkretnego miejsca, do którego Kojot często wraca. Nie cierpi miast, to pewne, dlatego Devlin i Cargo raczej unika, zatrzymując się jedynie na ich obrzeżach i tylko w razie konieczności zbliżając się do centrum. Całe szczęście zapasy amunicji, jedzenia i wody da się także spokojnie uzupełniać w mniejszych miejscowościach i to w takich prędzej mógłbyś na niego trafić. Gdy jednak opuszcza ich granice, ciężko go odnaleźć. Bliznowaty na tym etapie jest już naturalnym elementem pustynnej fauny.
Song Theme: Life of Sin - Nick Nolan | Born Bold - Valley of Wolves
Stopień rozgłosu: 1 (0/500)
Sojusznicy: Współczuję wszystkim ludziom, którzy myślą, że przyjaźń z tą wredną szują coś im da. No ale, to Talos - tu nie takie cuda się dzieją i nawet najwredniejsza menda może znaleźć sobie kumpli.
Wrogowie: Wśród łowców nagród? Nie lubi Flinta. Nie na tyle, by go zastrzelić na miejscu, ale na wszelki wypadek przygotował kulę. Nie pamięta dokładnie dlaczego. Chyba był wtedy naprawdę wściekły, skoro się do tego posunął.
Broń: Niesławna w Rattle Cliffs „Róża Wiatrów” - rewolwer, który przeżył już pięciu właścicieli. Dla przesądnych Talosan historyjki o niezwykle dobrej broni, której każdy właściciel zginął przedwcześnie byłyby wystarczającym powodem, by jej nie ruszać. Całe szczęście Kojot nie wierzy ani w przesądy, ani w to, że dożyje słusznego wieku, dlatego cieszy się posiadaniem dobrego sprzętu, którego nikt w małych miasteczkach nie odważy się ukraść. Ponadto ma także prosty nóż myśliwski, ale ten przydaje się bardziej do przeżycia w terenie niż do walki wręcz.
Umiejętności: Jak się można domyślić, Wheeler nie byłby słynnym rewolwerowcem, gdyby nie potrafił dobrze strzelać. A trzeba przyznać, jego zdolności w posługiwaniu się bronią nie powinno się lekceważyć. Od małego lubił strzelanie do celu i przez trzy dekady życia miał w ręku sporo rodzajów broni palnej: pistolety, karabiny zwykłe i wyborowe, raz nawet arkański blaster (o czym z jakiegoś powodu woli nie wspominać). Prawdziwą miłością pała jednak do rewolwerów, które w jego rodzinie z jednej i z drugiej strony krążyły od pokoleń. Matka pokazując mu podstawy mawiała, że w jego wieku tego samego uczyła się od świętej pamięci dziadka, a Wilk - jakkolwiek nieudolny by nie był we wszystkim innym - podpiłował umiejętności syna do takiego stopnia, że zaczęły być dla innych poważnym problemem. Obsługi innych rodzajów broni chłopak uczył się już na własną rękę, głównie pracując dla różnych bandyckich dowódców. Od nich też (a przynajmniej od tych lepszych w swoim fachu) poznał tajniki przeżycia z dala od względnej talosańskiej cywilizacji. Dzięki temu jest także nie najgorszym tropicielem i przewodnikiem, aczkolwiek do mistrzów w tej dziedzinie mu daleko - w jego interesie z reguły leży samo przeżycie podróży, a nie odnajdywanie najlepszej drogi do celu. Szybko też doceniono jego zdolności przywódcze, chociaż Kojot osobiście nie cierpi jakiegokolwiek udziału „osób trzecich” w jego sprawach. Tak Bliznowaty zapracował sobie na renomę profesjonalisty oraz najszybszego strzelca na wschodnim Talosie. Ma także niezłą wiedzę w, wydawałoby się, bezużytecznych w tych czasach dziedzinach, jak historia i literatura, oraz drobny talent do linorytu i rzeźby. Gdy już szykuje dla kogoś podpisany nabój, woli przynajmniej postarać się, by napis był na tyle czytelny, by wciskanie go adresatowi w łeb miało jakikolwiek sens. Gdyby dano mu jednak do ręki więcej pola do popisu, potrafiłby zrobić coś całkiem ładnego. Czasami z nudów rzeźbi w klockach drewna, piaskowca lub innego miękkiego materiału proste figurki zwierząt. Nie przywiązuje do nich większej wagi. Kto wie, ile z nich przysypał piasek razem z pozostałościami prowizorycznego obozowiska.
Towarzysz: Gdy ktoś mówi „zwierzęta”, Kundlowi na myśl przychodzą dwie rzeczy: „te do jedzenia” i „te, które z głodu zamordowałyby cię bez namysłu”. Robotów za to po prostu nie lubi. Teraz już chyba wszystkie na Talosie śmierdzą Arkańską technologią.
Autor: Nyan Cat