sobota, 19 października 2019

Kojot - samotny rewolwerowiec

Gilles Vranckx
Nadal mam resztki przyzwoitości, tylko nie pamiętam, gdzie je schowałem.
Pseudonim: Talosanie to bardzo pomysłowa zbiorowość - potrafią wymyślać tysiące określeń na ludzi, których nie lubią. Niesławny Kojot z Rattle Cliffs jest perfekcyjnym przykładem, bo chociaż ma własny ustalony przydomek, słyszy często inne określenia, mniej lub bardziej kreatywne. Samo ,,Bliznowaty Kojot" z początku było najzwyklejszą obelgą, mającą nawiązywać do faktu, że ojciec rewolwerowca nosił imię ,,Wilk", a jego dzieciakowi rzekomo daleko do osiągnięć taty. Kojot, będący zwierzęciem uważanym za podlejsze i mniej dumne od wilka, wydawał się perfekcyjnym określeniem. Jednakże mężczyzna po latach starań zaczął nosić to miano z dumą. Wtedy trzeba było wymyślić nowe przezwiska. Tak między innymi powstały ,,Pies", ,,Kundel" i ,,Szczeniak". To ostatnie ze względu na wiek Kojota zaczęło powoli wychodzić z użytku, ale ludzie działający jeszcze za czasów Wilka nadal tak go nazywają.
Imię: Lubi mówić, że ,,spłonęło z matczynym majątkiem". Tani chwyt, ale na niepewnych rozmówców działa. Stanowcza większość innych łowców nagród jednak nie kupuje tego przesadzonego wizerunku ponurego, zniszczonego życiem samotnika. Tym więc po prostu przedstawia się jako Kojot, tonem świadczącym o zakończeniu tematu.
Nazwisko: Nosi nazwisko matki - Wheeler - bo ojciec własnym nigdy się nie pochwalił. Kiedyś pilnował swojej całkowitej anonimowości właśnie ze względu na nią, gdyż, nie ukrywajmy, szybko znajdywał sobie wrogów i nie chciał ściągać ich na nią. Gdy jednak dowiedział się o jej śmierci, przestał się tak starać. Od tamtej pory wszystko mu jedno, czy ludzie mówią do niego po nazwisku czy którymś z przezwisk. Mimo to nadal chyba tylko jego dawni sąsiedzi z Rattle Cliffs wołają na niego per „Wheeler”. Kojot po prostu nie widzi sensu w używaniu nazwiska, więc poszedł w ślady ojca. Tak jak on był po prostu Wilkiem, tak samo jego szczeniak jest po prostu Kojotem. Wyciąganie z niego jakichkolwiek konkretnych informacji o domu rodzinnym to strata czasu. Nikomu i tak nie jest ta wiedza do niczego potrzebna.
Płeć: Mężczyzna
Wiek: 35 lat. Nie jest więc ani żółtodziobem, ani starcem, a już dorobił się reputacji niemal równej ojcu. Bardzo mieszanej, ale zawsze to jakieś osiągnięcie.
Rasa: Człowiek, urodzony i wychowany na Talosie. Doskonale to po nim widać.
Rodzina: O ojcu już było wspomniane; Szary Wilk z Rattle Cliffs był swego rodzaju lokalną legendą. Krążyły o nim przeróżne historie, czasem nawet chwalebne. Kojot jednak doskonale zdawał sobie sprawę, że stary był po prostu bandytą, któremu się poszczęściło w życiu. Miał sławę, pieniądze, oddanych mu ludzi i prawdziwe terytorium, którego zajadle bronił przed innymi drapieżnikami. Za to Caroline Wheeler była zwyczajną kobietą i miała jedynie pecha polecieć na skończonego dupka. Wybył zanim poznał syna i wrócił dopiero paręnaście lat później, by go ,,wyszkolić". Nie podobało się to ani matce, ani ,,Wilkowi Juniorowi". Niektórzy mówią nawet, że to właśnie młody posłał ojca w piach, gdy tylko nauczył się od niego strzelać i zabrał ze sobą jego broń, Różę Wiatrów. Bliznowatemu wcale ta bajka nie przeszkadza. Chciałby być odpowiedzialny za śmierć Wilka - to byłby nie lada wyczyn na koncie ,,bezwartościowego szczeniaka" i debiutującego łowcy nagród. Ba, może nawet poplecznicy starego uznaliby go wtedy za godnego następcę (nie żeby interesowało go przewodzenie bandzie idiotów, oczywiście). Prawda jest jednak nudniejsza: rewolwer chłopak po prostu ukradł, a Wilk pół roku później niefortunnie skręcił kark wypadając z pędzącego samochodu. W tym czasie jego syn już pracował dla mało znaczącego watażki spod Annville, nie mógł więc mieć niczego wspólnego ze zgonem ojca. Za śmierć matki, niestety, trochę odpowiedzialności wziął.
Miłość: Kojot nie bez powodu nazywa samego siebie paskudą i brzydalem, którego kobiety omijają szerokim łukiem, nie wspominając o mężczyznach. W kwestii niektórych pań co prawda racji nie ma - każdy ma swoje gusta, a na Talos faceci jego pokroju bywają w niektórych zakątkach planety nawet rozchwytywani, niezależnie od wyglądu. Nie da się jednak ukryć, że tak oszpeconej twarzy jak Kojota nie widuje się na co dzień i samo sugestywne zsunięcie bandany często wystarcza, by nawet dziwki zostawiły go w spokoju. Bliznowaty potrafi jasno dać do zrozumienia, iż nie jest czymkolwiek zainteresowany, najczęściej mówiąc to wprost, bez owijania w bawełnę, i zacząć inny temat, by pozbyć się niewygodnej ciszy, jakby nigdy nic się nie stało. Miłości nie szuka, ale od towarzystwa aż tak nie stroni i nikogo nie zamierza na siłę przeganiać.
Aparycja, cechy szczególne: Słysząc przezwisko ,,Bliznowaty Kojot" każdy spodziewa się zobaczyć u jego właściciela jakiejś blizny, na tyle widocznej, że stała się znakiem rozpoznawczym. W przypadku tego psa nazwanie śladów po oparzeniach charakterystycznymi to zgoła niedopowiedzenie. Twarz Wheelera naprawdę ciężko zapomnieć, jeśli przyszło ci zobaczyć ją w całości: jej lewa strona, od połowy szyi aż po dolną powiekę, jest zdeformowana przez stare blizny, miejscami ciemne, gdzie indziej jaśniejsze od karnacji mężczyzny. W kilku miejscach wyraźnie widać ubytki, a przez dziurę w policzku czasem nawet błysną zęby, jeśli rewolwerowiec spróbuje się uśmiechnąć. Nigdy mu się to całkowicie nie udaje, bo niektóre mięśnie zostały permanentnie uszkodzone. Nawet gdyby chciał, nie może zdobyć się na więcej niż uniesienie jednego kącika ust, co często jest odczytywane jako złośliwe i nieszczere. Kojota nawet ten fakt bawi - najwyraźniej został skazany na los wiecznego cwaniaka, który na innych ludzi może patrzeć tylko krzywo. Logicznie rzecz biorąc, z charakterystyczną twarzą w parze z taką reputacją prościej jest podróżować incognito. Dlatego nosi czerwoną bandanę, równocześnie służącą mu za niejaką ochronę przed swoiskim pustynnym klimatem. Gorące piaski i suche powietrze towarzyszyły mu przez życie tak długo, że trwale się na nim odcisnęły. Ma opaloną skórę - można by powiedzieć, że wręcz zniszczoną - i sporo zmarszczek wokół oczu, przez co ciężko poprawnie ocenić jego wiek, a jego włosy są suche jak słoma. Dodatkowo głos Kojota zawsze brzmi tak, jakby ostatni raz pił cokolwiek tydzień temu. Czasami nawet miewa poważne problemy z mową, ale jedno czy dwa odkaszlnięcia (od których ludzie obok aż się krzywią) z reguły załatwiają sprawę. Facet bez wątpienia ma problemy zdrowotne, nie trzeba być lekarzem, by to zauważyć, ale zbywa wszystko machnięciem ręki. Nie obchodzi go, co by się stało, gdyby pewnego dnia obudził się jako niemowa. Sam twierdzi, że nie umie zliczyć ile osób na Talosie marzy, by się w końcu zamknął na dobre. Ze swoją ,,szpetną mordką", chrapliwym głosem i leniwymi ruchami na pierwszy rzut oka przypomina wrak człowieka i ciężko z miejsca uwierzyć we wszystko, co się o nim mówi. W przypadku Bliznowatego wygląd jest jak najbardziej zwodniczy, bo mimo pozorów mężczyzna trzyma się świetnie i wcale nie zamierza umrzeć następnego dnia przez coś równie głupiego jak talosański klimat. Tutaj się urodził i wychował, a okazjonalny świst w płucach traktuje jak coś zupełnie normalnego. Stwierdzenie, że jego mózg już dawno temu ugotował się w tym zakutym łbie, może wcale nie być przesadzone. Głupi na pewno nie jest, bo przynajmniej ubrania nosi porządne: wysokie buty (na tyle grube, by się nic jadowitego przez nie nie przegryzło), proste spodnie, kaftan, długi do połowy uda płaszcz i, jakżeby inaczej, kowbojski kapelusz. Bez niego i bandany Kojot z Rattle Cliffs po prostu nie wyglądałby jak powinien, pomijając oczywiście rozległe blizny zdradzające jego tożsamość szybciej niżby chciał.
Charakter: Wheeler to zdecydowanie łowca nagród bliższy bandytom niż rangerom. Pod tym względem plotki o nim nie są przekoloryzowane - Kojot nie jest dobrym człowiekiem. I to nie w rozumieniu ogólnym, bo na tej planecie nawet żywa maszyna do zabijania może mieć dobre serce. Kojot jest paskudny w standardach talosańskich, brakuje mu tego, co ma stanowcza większość przedstawicieli jego profesji: własnego kodeksu moralnego. Nie należy do tego sortu, który przez wzgląd na prostą ludzką przyzwoitość ruszyłby na pomoc zupełnie obcej osobie, jeśli ta mu za to nie zapłaci. Unika współpracy z innymi, bo w jego mniemaniu głębsze znajomości to jedynie pretekst do wciągania innych w swoje kłopoty. Ba, nawet jeśli jesteś jedną z tych nielicznych osób, które miały pecha się z nim „zaprzyjaźnić”, jeśli ktoś wpadnie przez drzwi baru i zacznie do ciebie strzelać, Bliznowaty jedynie wzruszy ramionami i powoli się wycofa, składając swoje najszczersze kondolencje na odchodnym. Mówiąc w skrócie, jest jednym z powodów, dlaczego rangerzy uważają się za lepszych od łowców nagród. Wychował się w całkowitej obojętności wobec reszty talosańskiego społeczeństwa, martwiąc się wyłącznie o siebie, a że nigdy wiele nie miał, to nie miał też czym pomóc. Z taką mentalnością dożył tych trzech dekad i chociaż nie jest już głodującym dzieciakiem nieumiejącym trzymać w dłoni noża, ani myśli cokolwiek zmieniać. Z całkowitym przekonaniem powie ci, że jego życie ułożyło się doskonale, nawet jeśli połowa jego twarzy przypomina roztopioną gumę, w każdym mieście znajdzie się choć jedna osoba chcąca go zastrzelić z tych czy innych powodów, a w płucach czuje podejrzany świst przy dłuższych wypowiedziach. Chcąc czy nie, z takim uporem faktycznie czasem przypomina swojego skretyniałego ojca, który sądził, że cały Talos do niego należy. Najwyraźniej wszystkie psowate mają to po prostu we krwi. Nic dziwnego, iż facet całkowicie zgorzkniał pomimo skończenia dopiero połowy życia. Nierzadko życie wydaje mu się po prostu nudne. Często też zadaje sobie pytanie, czy w ogóle jest jeszcze jakiś sens w stawianiu następnego kroku naprzód, ale szybko od siebie takie myśli odrzuca - gdyby wpakował sobie kulkę w łeb na środku pustyni i, znając jego parszywe szczęście, ktoś by go znalazł, szybko stałby się pożywką dla dowcipów i barowych anegdot. Wolałby już odejść z hukiem, byle nie równie idiotycznie co jego staruszek. I to chyba jedyna motywacja, jaka jeszcze może go zmusić do jakiegoś działania: zostawić po sobie coś więcej niż tylko powód do śmiechu, wypracować sobie własne imię i własną historię (choćby i nudną). To był powód, dla którego zrezygnował z zostania następnym Wilkiem. Woli już być brudnym, zapchlonym Kojotem, bo to imię przynajmniej należy do niego. Stąd też  i niechęć do dzielenia się zasługami - duma Wheelera po prostu nie pozwala mu stać w czyimś cieniu.  Woli, by to inni współpracowali z nim, nie na odwrót. Tak więc może być... „ciężki w obyciu”, jeśli nie dasz mu działać na własną rękę, a im dłużej siedzicie w tej samej drużynie, tym bardziej Kundel może działać reszcie na nerwy. Spędzając z nim więcej niż kilka godzin łatwo można dojść do wniosku, dlaczego tak wiele osób życzy mu, by się kiedyś udławił własnym językiem. Facet zbiera wrogów hobbystycznie, co można brać wręcz dosłownie. Jako rewolwerowiec-tradycjonalista, zawsze ma przy sobie w osobnej sakiewce kolekcję specjalnych kul, na których wyżłobił imiona, nazwiska lub pseudonimy ludzi, którzy zaszli mu za skórę. Z reguły podobny zabieg ma znaczenie raczej symboliczne, bo prościej kogoś ustrzelić w akcji, gdy masz do dyspozycji bęben załadowany do ostatniego naboju. Z historii o Kojocie Wheelerze wynika jednak, że zaskakująco duży procent ludzi z jego „listy” faktycznie zginęło od podpisanej kuli, wbitej w czoło, w iście egzekucyjnym stylu. Bliznowaty nie rzuca słów na wiatr i zwłoki bandyckich watażków, rangerów oraz innych łowców nagród są tego dosadnym dowodem. W okolicach Armadillo i Rattle Cliffs mówi się, że oszpecona przez ogień twarz nie odstrasza ze względu na wygląd, tylko przez fakt, do jakiego potwora należy. Oczywiście nie wszyscy biorą to na poważnie i chociaż Wheeler usilnie stara się ludzi od siebie przeganiać, zawsze zdarzy się ten jeden koleś, który się do niego przysiądzie z czystej ciekawości. Co fascynujące, pomimo swej rzekomej niechęci do obcowania z innymi ludźmi, Kojot wcale tak bardzo nie stroni od towarzystwa jeśli takowe samo go znajdzie. I wtedy okazuje się, że tak naprawdę można z nim normalnie pogadać, a nawet lepiej - spędzić ciekawie czas. Przede wszystkim wychodzi na jaw smykałka Wheelera do gawędziarstwa. Nie tylko zna każdą możliwą talosańską bajkę czy legendę, ale także potrafi je dobrze opowiedzieć. To jedna z niewielu z tych normalnych, niedestrukcyjnych rzeczy, które lubi robić. Może to po prostu jego złośliwe skłonności do mieszania ludziom w głowach, ale naprawdę podobają mu się wyrazy niedowierzania, pobłażliwości, czy nawet uśmiechy na twarzach słuchaczy. Nigdy by się nie przyznał do tego na głos, jednakże odczuwa pewną satysfakcję z robienia wrażenia na innych czymś więcej niż tylko paskudną twarzą i jeszcze gorszą reputacją. Jest jednak przekonany, że najlepiej najlepiej opowiada się tylko we dwójkę, chociaż do tego skłaniać go może zwykła niechęć do siedzenia w większej grupie.  W taki więc sposób zrzędliwy i zbyt stary jak na swój faktyczny wiek rewolwerowiec jest w stanie zostawić po sobie milsze wspomnienia temu jednemu człowiekowi, którego będzie miał nadzieję nigdy więcej nie spotkać. Wiem, jak dziwnie może to brzmieć, ale nie jest to jego jedyna dobra cecha. Chociaż na takiego nie wygląda, Kundel jest niezwykle inteligentnym człowiekiem. Dodatkowo, pomimo wychowania w biedzie, ma zaskakujące obeznanie w literaturze z obcych planet i kolonii. Ten fakt akurat raczej rzadko wychodzi na jaw, bo na Talosie trudno jest mu trafić na kogoś z podobnymi zainteresowaniami. Zawsze był pod tym względem ewenementem, ale pod każdym innym przypomina typowego człowieka wychowanego przez twardy klimat planety. Bliznowaty ma wrażenie, że zna już każdą możliwą sztuczkę, każdy przekręt i trik jaki ktoś mógłby na nim spróbować (co by wyjaśniało, dlaczego jest takim dobrym hazardzistą), nie straszne jest mu też nic co choćby w połowie talosańskie. Nigdzie nie czuje się tak swojsko jak na środku pustyni, otoczony piaskowymi wydmami i żłobionymi wiatrem skałami, w oddali słysząc ryki skagów lub Wandali. Prawdę mówiąc, w takim otoczeniu, całkowicie samotny, czuje się bezpieczniej niż w środku miasta. Niektórzy uważają, iż w taki sposób już dawno temu musiał zwariować i prawdopodobnie mają absolutną rację. Z Kojotem nigdy nie było całkowicie w porządku, stan ten spokojnie trzyma się do dnia dzisiejszego, nie zapowiadając poprawy. Podobno starych psów nie da się nauczyć nowych sztuczek. Wheeler jest zdania, że tych w sile wieku również, jeśli są tak beznadziejnie uparte jak on.
Częste miejsca pobytu: Nie ma konkretnego miejsca, do którego Kojot często wraca. Nie cierpi miast, to pewne, dlatego Devlin i Cargo raczej unika, zatrzymując się jedynie na ich obrzeżach i tylko w razie konieczności zbliżając się do centrum. Całe szczęście zapasy amunicji, jedzenia i wody da się także spokojnie uzupełniać w mniejszych miejscowościach i to w takich prędzej mógłbyś na niego trafić. Gdy jednak opuszcza ich granice, ciężko go odnaleźć. Bliznowaty na tym etapie jest już naturalnym elementem pustynnej fauny.
Song Theme: Life of Sin - Nick Nolan | Born Bold - Valley of Wolves
Stopień rozgłosu: 1 (0/500)
Sojusznicy: Współczuję wszystkim ludziom, którzy myślą, że przyjaźń z tą wredną szują coś im da. No ale, to Talos - tu nie takie cuda się dzieją i nawet najwredniejsza menda może znaleźć sobie kumpli.
Wrogowie: Wśród łowców nagród? Nie lubi Flinta. Nie na tyle, by go zastrzelić na miejscu, ale na wszelki wypadek przygotował kulę. Nie pamięta dokładnie dlaczego. Chyba był wtedy naprawdę wściekły, skoro się do tego posunął.
Broń: Niesławna w Rattle Cliffs „Róża Wiatrów” - rewolwer, który przeżył już pięciu właścicieli. Dla przesądnych Talosan historyjki o niezwykle dobrej broni, której każdy właściciel zginął przedwcześnie byłyby wystarczającym powodem, by jej nie ruszać. Całe szczęście Kojot nie wierzy ani w przesądy, ani w to, że dożyje słusznego wieku, dlatego cieszy się posiadaniem dobrego sprzętu, którego nikt w małych miasteczkach nie odważy się ukraść. Ponadto ma także prosty nóż myśliwski, ale ten przydaje się bardziej do przeżycia w terenie niż do walki wręcz.
Umiejętności: Jak się można domyślić, Wheeler nie byłby słynnym rewolwerowcem, gdyby nie potrafił dobrze strzelać. A trzeba przyznać, jego zdolności w posługiwaniu się bronią nie powinno się lekceważyć. Od małego lubił strzelanie do celu i przez trzy dekady życia miał w ręku sporo rodzajów broni palnej: pistolety, karabiny zwykłe i wyborowe, raz nawet arkański blaster (o czym z jakiegoś powodu woli nie wspominać). Prawdziwą miłością pała jednak do rewolwerów, które w jego rodzinie z jednej i z drugiej strony krążyły od pokoleń. Matka pokazując mu podstawy mawiała, że w jego wieku tego samego uczyła się od świętej pamięci dziadka, a Wilk - jakkolwiek nieudolny by nie był we wszystkim innym - podpiłował umiejętności syna do takiego stopnia, że zaczęły być dla innych poważnym problemem. Obsługi innych rodzajów broni chłopak uczył się już na własną rękę, głównie pracując dla różnych bandyckich dowódców. Od nich też (a przynajmniej od tych lepszych w swoim fachu) poznał tajniki przeżycia z dala od względnej talosańskiej cywilizacji. Dzięki temu jest także nie najgorszym tropicielem i przewodnikiem, aczkolwiek do mistrzów w tej dziedzinie mu daleko - w jego interesie z reguły leży samo przeżycie podróży, a nie odnajdywanie najlepszej drogi do celu. Szybko też doceniono jego zdolności przywódcze, chociaż Kojot osobiście nie cierpi jakiegokolwiek udziału „osób trzecich” w jego sprawach. Tak Bliznowaty zapracował sobie na renomę profesjonalisty oraz najszybszego strzelca na wschodnim Talosie. Ma także niezłą wiedzę w, wydawałoby się, bezużytecznych w tych czasach dziedzinach, jak historia i literatura, oraz drobny talent do linorytu i rzeźby. Gdy już szykuje dla kogoś podpisany nabój, woli przynajmniej postarać się, by napis był na tyle czytelny, by wciskanie go adresatowi w łeb miało jakikolwiek sens. Gdyby dano mu jednak do ręki więcej pola do popisu, potrafiłby zrobić coś całkiem ładnego. Czasami z nudów rzeźbi w klockach drewna, piaskowca lub innego miękkiego materiału proste figurki zwierząt. Nie przywiązuje do nich większej wagi. Kto wie, ile z nich przysypał piasek razem z pozostałościami prowizorycznego obozowiska.
Towarzysz: Gdy ktoś mówi „zwierzęta”, Kundlowi na myśl przychodzą dwie rzeczy: „te do jedzenia” i „te, które z głodu zamordowałyby cię bez namysłu”. Robotów za to po prostu nie lubi. Teraz już chyba wszystkie na Talosie śmierdzą Arkańską technologią.
Autor: Nyan Cat

środa, 18 września 2019

Strzał, Chwyt, Spust i Lufa – Piekielna sfora

John Park

Imię: Strzał, Chwyt, Spust i Lufa – są identyczne, nie ma sensu tego rozbijać na osobne metryczki.
Gatunek/Typ robota: Mechaniczne ogary
Opis: Strzał różni się od Chwyta, Spustu i Lufy tylko jednym – imieniem, na które reaguje. No… Może jeszcze indywidualnym zestawem rys, ale poza tym różnic nie ma żadnych. Ogary pokrywa w pełni kuloodporny pancerz, który chroni najważniejsze części maszyn. Z tego samego stopu metali wykonane zostały niektóre zewnętrzne ruchome części. Wszystko po to, by psów, o piekielnych, czerwonych ślepiach nie dało się zatrzymać. Potrafią przy tym w pełnym pędzie osiągnąć prędkość terenówki i nigdy nie zmęczą się pościgiem. Warto odnotować, iż bestie te są jedynie w połowie autonomiczne. Nie pchają się z gracją czołgu pod karabiny. Potrafią same usiąść, jeśli od dłuższego czasu przebywają bezrobotnie w jednym miejscu, a na komendę „Leżeć” reagują różny sposób i przybierając różne pozycje. Nie zachowują się jednak jak prawdziwe żywe psy, bo nigdy nimi nie były i nie miały być. To maszyny projektowane z myślą o zabijaniu – nie będą bawić się z nowopoznanym człowiekiem. Nie da się ich przekupić, by uśpić ich czujność. Za to bez wahania wskoczyłyby dla swojego właściciela pod pędzącą ciężarówkę, gdyby tylko wydał im taką komendę. Są przerażająco lojalne jak każdej nieobdarzonej wolną wolą maszynie przystało, a we łbie zakodowane mają reagowanie tylko i wyłącznie na brzmienie głosu Hardego – to zbyt potężna broń, by Morkaar mógł ryzykować, że ktokolwiek się nią posłuży.
Właściciel: Morkaar „Hardy” Oberon

Hardy – Łowca starej daty

John Park
Moje blizny opowiadają historię. Przypominają o tym, jak życie próbowało mnie złamać i zawiodło. Bo na tej przeklętej planecie są tylko zwycięzcy albo przegrani… I nikt inny pomiędzy.
Pseudonim: Miał za dzieciaka takie głupie marzenie, by wszyscy uciekali na sam dźwięk jego niewątpliwie przerażającej ksywki. Wymyślał więc sobie przeróżne tytuły; od „Łowcy Głów” przez „Skaga” i aż na „Devlińskim Wichrzycielu” kończąc. Żadna z nich nie była poważna i nie wywoływała na twarzach starszych stażem kolegów niczego poza pobłażliwym uśmiechem. Z perspektywy czasu też by takiego szczeniaka wyśmiał za zbyt wybujałą fantazję. Na szczęście Talos zna go pod znacznie prostszym pseudonimem. Wystarczy spytać o Hardego – człowieka tak upartego, że nie wie nawet kiedy umrzeć. Miałby wyświadczyć komukolwiek przysługę i odejść? A niech się Talos męczy… 
Imię: Czasami człowiek – jeżeli ma szczęście – dożywa takiego wieku, że nawet w profesji łowcy nagród ukrywanie informacji o sobie przestaje mieć sens. Wtedy trzeba dać sobie spokój ze sztucznymi tajemnicami, bo inaczej łatwo można się ośmieszyć. Morkaar osiągnął ten wiek już jakiś czas temu. I dobrze. Pilnowanie się byłoby okropnie męczące, gdyby chciał nadal się w to bawić. Poza tym i tak wszyscy już dawno wszystko wiedzą.
Nazwisko: Oberon – czasem używa nazwiska w zastępstwie za imię. W sumie nie mija się za bardzo z prawdą. Poznał w życiu kilku Oberonów i każdy jeden miał inne nazwisko.
Płeć: Mężczyzna

Wiek: Ma 97 lat. To zdumiewające i nieprawdopodobne jak na standard jego życia, ale trzyma się przy tym doskonale i wszystko wskazuje na to, że nadal ma przed sobą przynajmniej kilkanaście albo nawet i kilkadziesiąt lat. Takie to już uroki i przekleństwa metalowego ciała.
Rasa: Generalnie nadal jest człowiekiem w pewnym niewielkim procencie. Cóż… Przynajmniej Morkaar  c z u j e  s i ę  człowiekiem i to powinno zupełnie wystarczyć.

Rodzina: Miał takową, ale niestety wszystkich przeżył i na starość został zupełnie sam. Rodziców i teściów naturalną koleją rzeczy. Syna przez najzwyklejszy wypadek – dzieciak miał czternaście lat i uparł się, że pojedzie z ojcem na zlecenie. Morkaar nie mógł przewidzieć, że syn wdał się w niego aż za bardzo i pomimo zakazu zakradnie się do półciężarówki. Przygniotła go skrzynia złomu, bo źle zabezpieczony ładunek przemieścił się na zakręcie. Innych dzieci Hardy już nie zdążył mieć. I chyba nie zdecydowałby się drugi raz na ten sam błąd – wychowanie dziecka na Talosie bywa bardziej niebezpieczne niż życie ze zleceń.
Miłość: W jego wieku? Chyba nic by z tego nie wyszło. Nie wspominając już o tym, że Hardego nie posądza się o umiejętność życia z kobietą. Tym ciekawszy wydaje się więc fakt, iż Morkaar w rzeczywistości jest wdowcem. Adelaida Oberon musiała odejść z przyczyn naturalnych w wieku siedemdziesięciu czterech lat. Jej grób znajduje się w pewnym malowniczym kanionie niedaleko Armadillo, gdzie się poznali. Hardy jeździł z karawanami, służąc za kolejną spluwę w razie napadu i kolejną parę rąk przy załadunku i rozładunku, a Adel była córką jego szefa. Staruszek nie miał chyba niczego do zarzucenia usługom Hardego, skoro udzielił im błogosławieństwa.  
Aparycja, cechy szczególne: Niewiele zostało z niego człowieka. Morkaar Oberon, gdyby przyszło o ścisłość, składa się teraz wyłącznie z zachrypniętego dźwięcznego głosu, głowy i smutnych szczątków śladowych ilości organów wewnętrznych. Ale jego twarz o pomarszczonej, zniszczonej słońcem i pokrytej brązowymi plamami skórze świadczy o nim najbardziej. I dowodzi temu, że życia nie spędził w bezpiecznych, wygodnych murach. Zachował się nawet ślad po dawnej urodzie – ostre kości policzkowe widać nadal bardzo wyraźnie, chociaż skóra dawno temu straciła swoją elastyczność i powinna zmienić rysy twarzy. Tak jak zmieniła kształt oczu, sprawiając, że wydają się głębiej osadzone niż kiedyś. Nadal jednak są tak samo ciemne jak dawniej – sprawiają niepokojące wrażenie niemalże czarnych. Morkaar ma czujne oczy drapieżnika jak każdy szanujący się łowca nagród i zdaje się, że nic nie jest w stanie zatrzeć tego wrażenia. Surowości spojrzenia dodają mu krzaczaste, białe brwi. Morkaar nie może narzekać w kwestii braku włosów. Nigdy nie dane mu było wyłysieć, więc nadal szczyci się gęstą, sztywną, chociaż siwą czupryną. I podobnież gęstym, zadbanym wąsem wystrzyżonym półkoliście pod wydatnym, prostym nosem. Spod wąsa wystaje szeroka dolna warga i jest to ostatnia widoczna naturalna część w ciele Hardego – poza zębami – żuchwę ma już w pełni metalową i wszczepioną w kości czaszki na trwałe.
     Cała reszta ciała stanowi już coś na wzór bardzo zaawansowanej, sterowanej z głowy i – co najważniejsze – bezpłciowej protezy. Tors, gdzie jeszcze zachowały się fragmenty tkanek pokrywa kuloodporny, jednolity pancerz, którego nie sposób przebić. Kończynom natomiast bliżej do metalowego szkieletu. Zdecydowano się na taki krok, by zmniejszyć ciężar poszczególnych części, dzięki czemu poruszanie się przychodzi Hardemu z młodzieńczą wręcz łatwością. To bardzo praktyczny, chociaż lekko karykaturalny i przestarzały krok – cienkie kości rąk i nóg wyglądają nieco zbyt mizernie przy masywnych zawiasach stawów. Gdyby ktoś przerabiał go teraz z pewnością pokryłby wszystko syntetykiem i zatarł nienaturalne wrażenie. Ale Morkaar przywykł już na tyle do swojej małej osobliwości, że wcale mu ona nie przeszkadza. Jego sąsiadom chyba też nie, więc nie ma powodów do zmartwień.
     Hardy ma swoje ścisłe przyzwyczajenia względem ubioru. Przede wszystkim musi być czysty i w miarę możliwości niewygnieciony. Morkaar nie byłby w stanie pozwolić sobie, by pokazać się światu, wyglądając jakby czasowniki myć się i prać były mu obce. Ma też swój ulubiony jasny kapelusz z szerokim, wywiniętym rondem i nieco wystrzępioną kamizelkę. Gdyby przyszło o ścisłość każde ubranie Hardego jest w jakimś stopniu uszkodzone – musiał wydrzeć dziury w miejscach stawów, by mogły poruszać się bez oporów. Z większości ubrań z rękawami także zrezygnował, bo metalowe ciało nie czuje ani zimna, ani gorąca, więc ubieranie się stosownie do warunków dawno przestało mieć sens. Hardy ubiera się tylko z powodu ludzkiej przyzwoitości. Czułby się fatalnie, gdyby wyszedł na ulicę nago, chociaż z logicznego punktu widzenia już od dawna nie ma warunków do bycia nagim. 
Charakter: Morkaar Oberon nigdy nie uważał ani za ofiarę losu, ani za szczęściarza. A ma mnóstwo powodów do obu. Przeżył śmiertelny postrzał, miał kochającą go mimo wszystko żonę, dożył prawie stu lat i przez większość tego czasu trudnił się jedną z niebezpieczniejszych profesji na planecie – wspaniałe osiągnięcia, patrząc przez pryzmat tego, że jego ojciec nie dożył nawet połowy obecnego wieku syna i nigdy nie kochał kobiety, z którą musiał żyć. Jednakże za wszystko to zapłacić musiał zbyt wysoką cenę, a w ostatecznym rozrachunku i tak niewiele mu zostało. Życie uśmiechnęło się do niego łaskawie. Niestety był to uśmiech drapieżnika, który wyszczerzył się do ataku i czekał przyczajony na okazję. Tak oto Morkaar stracił wszystko, co czyniło go tym człowiekiem, którego pokochała Adel. Ze swoim normalnym, zresztą wcale nie najgorszym ciałem włącznie. Stracił rodzinę, stracił dziecko, a nie mogąc znieść współczucia sąsiadów, w otoczeniu których mieszkał przez ponad czterdzieści lat, stracił również dom i własny kąt na tej niegościnnej planecie.
     Na szczęście Hardego niewiele to obeszło. Zbył swoją małą, prywatną katastrofę wzruszeniem ramion i stwierdzeniem, iż byłoby bardzo niesprawiedliwym, gdyby wiodło mu się wyłącznie dobrze. Ponoć życie najlepiej smakuje wtedy, gdy przyjmuje się je na słodko-gorzko. Już w młodości znany był ze swojego chłodnego, obojętnego dystansu do wszystkiego i niewielkich oczekiwań względem samego siebie, więc było mu zdecydowanie łatwiej przywyknąć. Jedynie absolutna samotność mocno dała mu się we znaki, gdy mieszkał jeszcze w Armadillo, a to zaowocowało wykształceniem w sobie bardzo zrzędliwej i niechętnej strony charakteru. Chociaż ona chyba także gdzieś się w nim czaiła od samego początku – długie, ciągnące się w nieskończoność dni pozbawione śladów kogokolwiek bliskiego jedynie wydobyły nieprzyjemne cechy i pozwoliły im rozkwitnąć w pełnej okazałości. I udowodniły, że pomimo całej swojej ciężkiej pracy, którą codziennie wykonywał, Hardy tak naprawdę jest całkiem leniwym człowiekiem, któremu chce się jedynie absolutnego minimum.
     Przy czym faktem pozostaje, że z Hardym od pewnego czasu bardzo trudno porozmawiać i nie czuć się przy tym jak dziecko. I to nie za sprawą samego wieku Hardego chociaż bez wątpienia jest to jeden z powodów takiego stanu rzeczy. Większą rolę odgrywa jednak pewna ponura satysfakcja z jaką Morkaar wytyka innym nawet najdrobniejsze błędy. I zaciętość z jaką to robi, nie oszczędzając przy tym swojej ofierze mnóstwa złośliwości. A odpowiedzieć mu na równym poziomie nie sposób, chyba że ktoś gustuje w wykładach na temat szacunku dla starszych i ich dziwactw. Mimo wszystko przez Morkaara i tak przemawia mądrość i dawno osiągnięta dojrzałość. W końcu swoje już w życiu widział i miał okazję popełnić mnóstwo błędów, z których jakoś udało mu się wyjść obronną ręką. Poza tym nie pała nienawiścią do wszystkich, więc nie ma nic przeciwko temu, by podzielić się swoją wiedzą z kimś, kto chciałby go posłuchać. Większość ludzi i tak jest mu najzwyczajniej na świecie obojętna, więc nie darzy nikogo ani niechęcią, ani sympatią. Wszystkie zgryźliwości, których się dopuszcza są więc jedynie efektem nudy i charakteru, a nie faktycznej awersji. Morkaar nie czuje potrzeby zniechęcać do siebie ludzi, bo mało kto czuje potrzebę spędzania z nim czasu dłużej niż to konieczne. Jednakże, jeżeli ktoś zdecyduje się już przemęczyć wszystkie jego drobne niedoskonałości, okazuje się, że Hardy jest wspaniałym towarzyszem. O czym mogła przekonać się już jego ukochana Adel. Morkaar zdecydowanie jest zbyt wierny. Nie uważa tego co prawda za wadę – przeciwnie wręcz – to jedna z jego najlepszych zalet. Nie mniej w świecie tak na wskroś zepsutym jak współczesność czasem zbytnia lojalność czasem przysparza problemów.
     Hardego niemalże nie sposób wyprowadzić z równowagi ani zmusić do podjęcia zbyt szybko zbyt głupiej decyzji. W końcu porywczość jest domeną młodości, a on miał mnóstwo czasu na uspokojenie się. I szczerze mówiąc jego cierpliwość właśnie w tym ma swoje źródło. Morkaar z pewnym żalem twierdzi, iż chciałby zapomnieć jak to jest być młodym, bo wtedy miałby mniej litości dla tych wszystkich gówniarzy. Niestety pamięta aż zbyt dobrze, wobec czego nawet najgłupsze wybryki uchodzą winowajcom na sucho. A przynajmniej o wiele łagodniej niż powinny, bo Hardy ma zasadę, wedle której kara tylko za wybitne przejawy lekkomyślności i głupoty. A trzeba powiedzieć, że bywa nieludzko stanowczy i brutalny. Inną z rzeczy, których nie toleruje jest bałagan. Jakkolwiek dziwne by się to nie zdawało, patrząc na fakt, że bycie łowcą nagród uczy niejako radzenia sobie w każdych warunkach. Morkaar nigdy nie potrafił zrobić wokół siebie bałaganu i utrzymać go przez dłużej niż kilka godzin. Nawet w swojej ciasnej norze w Devlin nadal utrzymuje zdumiewający porządek. Sam tłumaczy się faktem, że najprawdopodobniej schludność odziedziczył po matce, a dodać należy, że jego mama była bardzo mądrą kobietą i jej słowo stanowiło prawo w murach domu.
Częste miejsca pobytu: Kiedyś mieszkał w uroczym domku z drewna i blachy falistej w centrum Armadillo. Jednak po śmierci żony nie mógł znieść ani tamtej atmosfery, ani wszechobecnych wspomnień.  Dlatego wyprowadził się i założył stałą kwaterę w Devlin. Mieszka w pobliżu wyjścia na złomowisko w niewielkim mieszkanku na półpiętrze klatki schodowej, bo lubi być blisko swojej sfory. Nic go jednak na siłę w Devlin nie trzyma – potrafi miesiącami nie zaglądać nawet w pobliże swojego domu. Nie mniej zawsze ostatecznie wraca na swoje miejsce.
Stopień rozgłosu: 1 (0/500 PD)

Sojusznicy: Przez większość życia unikał współpracy z innymi łowcami nagród, bo nie brał zleceń, które by wymagały dwóch głów. A z ochrony karawan nie czerpał sum, które spokojnie mogłyby wystarczyć do podziału. Zna kilku starszej daty łowców, ale połowa z nich przeszła na zasłużoną emeryturę. Nowe pokolenie nieodmiennie go unika.
Wrogowie: Nie przypomina sobie, by kiedykolwiek gardził kimś aż tak, by nazywać go swoim wrogiem. Owszem, nie lubi się z paroma ludźmi, ale żeby aż tak? Raczej nie.
Broń: Za swoją najpotężniejszą broń uważa swoje psy. W końcu co może być lepszego od czterech kuloodpornych ogarów ślepo posłusznych każdej komendzie? Morkaar, gdyby ktoś chciał go spytać o zdanie, stwierdziłby, że woli towarzystwo głupich maszyn od jakiegokolwiek myślącego czworonoga. Maszyny nie pytają za co zabijają. Po prostu to robią. Nie ma też problemu z tym, że któraś zdechnie, gdy przyjmie na siebie kilka strzałów, a przy tym robią o wiele lepsze wrażenie i znacznie prościej je kontrolować. Nie potrzebują odpoczynku; nigdy niczego się nie przestraszą; nigdy nie zakwestionują rozkazu; a przede wszystkim odpowiadają im każde warunki. Hardy znalazł dla siebie broń wprost idealną. Nie jest to jednak jego jedyne zabezpieczenie. Ma także dwa stare rewolwery. Najprostsze, wyraźnie nadgryzione zębem czasu colty, które dostał od ojca jeszcze jako nastolatek. Nigdy nie wymienił ich na nowszy czy lepszy model, bo zaufane spluwy nigdy go nie zawiodły. Wygrawerował na nich jedynie modne lata temu wzory, by na pewno odróżniały się od innych na planecie. Poza tym zwykle ma przy sobie przynajmniej jeden, a najczęściej dwa noże. Tylko dureń nie nosiłby przy sobie noża w tak podłych czasach.
Umiejętności: Ktoś, kto całe życie spędził na eskortowaniu karawan musi potrafić się bronić. Hardy opanował tę sztukę doskonale i przez pewien czas kariery nie miał sobie równych na swoim szlaku. Morkaar nadal pamięta wszystkie zasady skutecznej walki wręcz, a przez wzgląd na metalowe pięści nie obawia się już, że cios może zaboleć. Dzięki czemu siła, z którą zadaje rzeczone ciosy również uległa miłej poprawie. Świetnie radzi sobie też z użyciem noża, chociaż tutaj trzeba szczerze przyznać, że częściej używa go do bardziej przyziemnych rzeczy niż grożenie innym. Nie mniej byłby w stanie porządnie kogoś posiekać, gdyby nie zostawiono mu wyboru. Mimo wszystko w sytuacjach bez wyjścia woli sięgać po rewolwer. Broń palna jest o wiele skuteczniejsza, gdy ma się dobre oko i zaufaną spluwę, którą zna się jak starego przyjaciela, który już niczym nie może zaskoczyć. Przy tym Hardy nauczył się skutecznie improwizować, bo co innego by mu pozostało, gdyby wszystko nagle szlag trafił? Improwizacja przydaje się równie mocno co gromadzona latami rozległa wiedza. Obu Hardemu nie brakuje. Zwłaszcza, że poza drobnymi korzyściami z powodu bycia cyborgiem takimi jak nieco podbudowana wytrzymałość i siła, Morkaar nie dorobił się żadnych supermocy. Na szczęście świetnie radzi sobie bez nich. W końcu jakoś przeżył te dziewięćdziesiąt siedem lat – musi być zaradnym draniem.
Towarzysz: Strzał, Chwyt, Spust i Lufa.
Autor: Apocalyptical Deconde

wtorek, 17 września 2019

Od Stitch (CD Sierry) - Po znajomości

        Stitch obudziło szturchanie w plecy. Mruknęła coś niezrozumiałego i powoli otworzyła oczy. Daisy jednak nie przestała dżgać ją palcem dopóki łowczyni nagród nie obróciła głowy w jej stronę.
    - Co się stało, skarbie? - zapytała, siląc się, by w jej głosie nie wybrzmiała frustracja. Coś jej mówiło, że nadal było jeszcze wcześnie i wcale nie musiała się nigdzie zbierać.
    - Sierra gdzieś zniknął - odpowiedziała z przejęciem dziewczynka.
    Phaedra zmrużyła oczy podejrzliwie. Podniosła się do pozycji siedzącej i rozejrzała po małym warsztacie. Faktycznie - nigdzie nie zauważyła swojego blaszanego towarzysza. Nie zmartwiło jej to za bardzo. Prawdę mówiąc, wielokrotnie już przechodziła podobny scenariusz. Nie było w nim z reguły żadnego dziecka ani warsztatu, ale zniknięcie osoby poznanej dzień wcześniej w barze podczas, gdy Stitch spała, jak najbardziej się zgadzało. Mimo tego coś jej w tym schemacie nie pasowało. Znała się na ludziach, zwłaszcza na mężczyznach, i Vassil nie pasował do typu znikającego faceta. Owszem, nie znała go długo. Nadal jednakże wątpiła, by udawał przed nią kogoś, kim nie jest. Co by miało mu to dać? Był łowcą nagród tak jak ona i, jakikolwiek by nie był, posiadał zżyte z profesją wyczucie zysku. Bezsensowne działania po prostu nie leżały w naturze większości Talosan.
    Daisy nadal siedziała na piętach obok niej, wpatrując się w nią, jakby Falchoir wiedziała więcej niż ona. Kobieta spróbowała uśmiechnąć się uspokajająco.
    - Bez nerwów, maleńka - powiedziała. - Jestem pewna, że nie uciekł nam daleko. Zaraz wróci - ostatnie słowo przeciągnęło się w długie ziewnięcie. Przeciągnęła się, rozwierając szeroko zębatą paszczę. Dziewczynce wcale się nie podobało jej nastawienie. Zmarszczyła brwi butnie.
    - Skąd niby to wiesz? - burknęła prawie.
    - Takie mam przeczucie.
    - Czyli tak naprawdę nic nie wiesz!
    - Hej, hej, spokojnie...
    - A co, jeśli nie wróci? - Daisy zupełnie zignorowała jej prośbę.
    - A co niby mogłoby mu się przytrafić? Co mogłoby go zaatakować w Devlin? Bandyci? Rangerzy? Jest łowcą nagród. Takich jak my ciężko wykończyć - Stitch wypowiedziała to stwierdzenie z całkowitą pewnością, chociaż sama nie do końca w nie wierzyła. Z doświadczenia wiedziała, że kto jak kto, ale łowcy nagród są jak najbardziej zniszczalni. A biorąc pod uwagę charakter ich profesji, opierający się na ciągłej rywalizacji o zlecenia i znajdowaniu sobie wrogów wbrew woli, nie trudno było o trafienie na kogoś, kto najchętniej powiesiłby jednego z nich na lampie ulicznej ku przestrodze pozostałych. Przetrwanie w tym zawodzie zależało przede wszystkim od reputacji - musiałeś wmówić światu, że nie powinien z tobą zadzierać. Nie bez powodu byle ranger nie odważyłby się zaczepić takiego, przykładowo, Zero, który przyniósł do Devlin głowę Bassanovy. Kobieta mimo tej świadomości nie zamierzała powiedzieć Daisy, iż Sierra, ona i każdy inny niszowy łowca nagród pozbawiony niesamowitych zdolności mógł po prostu pechowo skręcić i paść ofiarą bandy zwykłych ludzi czających się w zaułku.
    I, szczerze mówiąc, wolałaby nie znaleźć Sierry w częściach. Nie mówienie o istnieniu takiej ewentualności było lepsze od obstawiania najgorszego scenariusza.
    Daisy - nadal będąc tylko dzieckiem - oczywiście nie była przekonana. Ale ze zgoła innego powodu, na który Stitch chybaby nie wpadła:
    - Wiem, że sobie poradzi! Ja po prostu nie chcę, żeby mnie zostawił!
    Phaedra zamrugała kilka razy, nagle uświadamiając sobie oczywistość sytuacji. Nie, Vassil nie był dupkiem lubiącym tylko tymczasowe towarzystwo. Jakie jednak miała zapewnienie, że po prostu nie uciekł? Mógł się wystraszyć. Pomimo słów Daisy wątpiła jednak, by chodziło o niechęć do opieki nad zagubionym dzieckiem. Nieumyślnie wbiła pazury w koc. Mógł się wystraszyć jej. To nie byłoby wcale takie dziwne, w końcu pokazała mu się od swojej najgorszej strony po zaledwie godzinie znajomości. To nie byłby też pierwszy raz, gdy ktoś posłuchał głosu rozsądku i od niej uciekł. Ale teraz bolało ją to trochę bardziej, bo przecież powiedział wczoraj, że ją lubi.
    Czy mógł kłamać? Oczywiście, że mógł. A jej to nie przyszło do głowy. Dała się wciągnąć w ciepło piecyka, miłą rozmowę, muzykę...
    - Stitch...? - zapytała niepewnie Daisy. Nagłe spięcie Falchoir chyba oderwało ją od tej mieszaniny troski i złości.
    Łowczyni nagród ogarnęła się i spróbowała uśmiechnąć. Przecież to też tylko jeden ze scenariuszy.  Była przewrażliwiona, nic więcej. Zamierzała się uparcie tej myśli trzymać.
    - Sierra? Uciec? - parsknęła krótko śmiechem, wkładając w to jak najwięcej przekonania, byleby poprawić dziewczynce humor. Po tym nachyliła się lekko w jej stronę i dodała konspiracyjnym szeptem: - Przede mną lepiej nie uciekać.
    Wstała, prostując zesztywniałe plecy, i jeszcze raz rozejrzała się wokół. Tym razem jednak zaczęła także węszyć, próbując podłapać trop Sierry. Problem polegał na tym, że nie pamiętała dobrze jego zapachu. Z ludźmi to było proste, ale Estes nie miał prawdziwej skóry ani włosów - te wyłapałaby od razu, w końcu spędziła obok niego kilka godzin. Nie zapomniałaby zapachu tak szybko. Niestety jedynym, czego trop mogła złapać, była kurtka, w którą się wczoraj wtulała. Ubrania nie zostawiały wyraźnej woni, jeśli nosząca ją osoba nie mogła się pocić. I tak jak się spodziewała, nie mogła w warsztacie podłapać niczego mogącego zaprowadzić ją w stronę Sierry. Fuknęła przez nos sfrustrowana.
    - Co robimy? - spytała Daisy.
    Falchoir spojrzała w jej stronę, wzruszając ramionami.
    - Chyba szukamy Sierry - uznała, chociaż wszystko nadal mówiło jej, że rozsądniej byłoby o nim zapomnieć, jeśli jej podejrzenia są prawdziwe.
    Uparcie zignorowała wewnętrzny głosik mówiący, by dała sobie spokój, i podeszła do drzwi warsztatu. Równocześnie jednak zastanawiała się nad tym, jak spokojnie przekonać potem Daisy, by pojechały do Cargo same. Na pewno jej się to nie spodoba. Ba, Stitch nie mogła obiecać, że sama się nie podłamie... Bzdura!, pomyślała momentalnie. Pierwszy raz facet cię wystawił? Ogarnij się, kobieto, musisz pomóc temu dziecku. Myślenie o jednej kłamliwej gnidzie w niczym ci...
    Uniosła do góry drzwi i stanęła twarzą w twarz z zaskoczonym Sierrą.
    - Oh, już wstałyście? - zdziwił się. - Jest dopiero po piątej...
    - SIERRA! - Daisy przebiegła obok zamarłej w bezruchu Phaedry i przytuliła się do łowcy nagród z takim impetem, że musiał cofnąć jedną nogę do tyłu, by się nie wywrócić.
    - Cześć, Daisy - parsknął śmiechem. - Skąd ten...
    Urwał, gdy spojrzał na pysk Stitch. Kobieta nadal trzymała w górze drzwi i wpatrywała się w Vassila, jakby chciała go zamordować. I rzeczywiście, nadal zastanawiała się nad tym, czy chce go przytulić, udusić, czy oba naraz. Wobec tego nie robiła nic.
    - Gdzieś ty był? - zapytała w końcu.
    - Ja... - mężczyzna zmieszał się nieco takim powitaniem. - Kupiłem coś na drogę. I przyniosłem wam śniadanie - potrząsnął trzymaną w ręce białą reklamówką. - Nie miałem co robić w nocy, więc stwierdziłem, że oszczędzę nam trochę czasu na przygotowania... znalazłem też transport! To tylko parę minut stąd - wskazał kciukiem kierunek.
    Phaedra opuściła za sobą drzwi, które opadły z głośnym hukiem. Sierra i Daisy drgnęli odruchowo. Kobieta podeszła jeszcze bliżej Vassila i ostrzegawczo wbiła mu palec w pierś.
    - Nigdy więcej mnie tak nie strasz - powiedziała, nie zamierzając sprecyzować, o co dokładnie jej chodziło. Potem spojrzała na siatkę i zapytała normalniejszym tonem: - Co to?
    - Kanapki - odpowiedział Estes.
    - Mogę jedną?
    - P-pewnie - łowca nagród podał pakunek z brązowego papieru.
    Stitch odwinęła go i, całkiem już zadowolona, wgryzła się w trójkątną kanapkę.
    - Idziemy? - zapytała, jakby nigdy nic się nie wydarzyło, chociaż Sierra nadal nie rozumiał, czym sobie zasłużył na burę.
    A Daisy słuchając tego wszystkiego ryła butem w ziemi stwierdzając, że chyba niepotrzebnie tak zdenerwowała Phaedrę i drugiemu z opiekunów należą się przeprosiny.

       Zatrzymali się przy głównym wyjściu z miasta, gdzie wszyscy szykowali się do odjazdu. Plac przypominał jeden wielki hub dla wszelkiego rodzaju pojazdów, głównie transportowych. Na załadowanie czekały pickupy, vany, średnie i większe ciężarówki, a nawet jeden tir, który wytoczył się z Devlin na tę najrówniejszą i w miarę prostą drogę przez wysypisko. Vassil rozejrzał się wokół, aż zobaczył jakiegoś jasnowłosego mężczyznę w średnim wieku rozmawiającego z dwójką tragarzy. Łowca nagród pomachał mu na powitanie z daleka. Kierowca uśmiechnął się i odmachał.
    - Widzisz żółtą ciężarówkę? - Sierra zwrócił się do Stitch.
    Kobieta rozejrzała się za czymś odpowiadającym opisowi. Najtrafniejszy wydawał się pojazd przypominający bardziej przerobiony autobus z niebieskim grafitti na boku i oknami zabitymi blachą. W pobliżu nie było ani jednej faktycznej ciężarówki w żółtym kolorze, na dodatek ich przewoźnik stał kilka metrów obok, ukradkowo trzymając oko na ludzi kręcących się zbyt blisko pojazdu. Nadal nie za bardzo pewna, czy dokładnie o to chodziło, kiwnęła głową.
    - Poczekajcie tam na mnie - poprosił Estes. - Dowiem się tylko jeszcze paru rzeczy.
    Po tych słowach ruszył w stronę rozmawiającej grupki mężczyzn. Już na pierwszy rzut oka wyglądało, jakby kierowca i Sierra już się znali - blondyn wymieniając uścisk dłoni klepnął blaszaka w plecy, na co łowca nagród zachwiał się chwilę, po czym klepnął w bok głowy, jakby coś mu przeskoczyło nie tak jak powinno. Phaedra nie mogła przez zamieszanie rozróżnić żadnych słów z ich rozmowy, ale z samej obserwacji uznała, iż jej towarzysz ma wszystko pod kontrolą.
    - Chodź, Daisy - powiedziała więc do dziewczynki i dała jej sygnał palcami, by chwyciła ją za rękę, co dziecko zrobiło od razu. - Poczekamy na chłopaków przy wozie.
    Przecięły plac, omijając plątających się wte i wewte ludzi. Nie obyło się oczywiście bez rzucanych w ich stronę ciekawskich spojrzeń, chociaż Falchoir miała wrażenie, jakby tym razem bardziej od jej uzębienia dziwił innych fakt, że prowadziła za rękę jakieś dziecko. Gdy zatrzymały się przy żółtym boku zmutowanego autobusu, kobieta czujnie rozejrzała się ukradkiem, czy nie przyciągnęły przypadkiem niechcianej uwagi. Zębata była przyzwyczajona do zaczepek, zarówno naturalnie ciekawych, jak i tych mających na celu coś gorszego. I o ile ona była w stanie je zdzierżyć, o tyle nie chciała, by czyjeś niezdrowe zainteresowanie przestraszyło Daisy. Gdy więc ktokolwiek próbował przejść zbyt blisko, kobieta ostrzegawczo unosiła wargę, wydając przy tym warkot, który człowiek bardziej wyczuwał, niż faktycznie słyszał.
    Lustrując tak ludzi przez dwie czy trzy minuty, w tłumie dostrzegła jakiegoś postawnego faceta w wojskowym sprzęcie. Nie był w żaden sposób wyjątkowy (poza możliwą ceną takiego wyposażenia) i stał po drugiej stronie placu, więc Stitch zignorowałaby go zupełnie, gdyby nie fakt, że wyraźnie w coś się wpatrywał. Phaedra znała to spojrzenie - sama patrzyła tak na ludzi, którym miała ochotę wydłubać oczy. Spojrzała więc w tym samym kierunku i momentalnie się spięła: patrzył na rozmawiających kilka metrów od niej mężczyzn. Patrzył na Sierrę.
    Teraz już nie interesował ją nikt poza tym jednym człowiekiem. Nie zamierzała od tak się na niego rzucić - miała jakieś ślady przyzwoitości i chociaż trochę rozsądku. Ostatnim, czego ona i Vassil teraz potrzebowali, było ściąganie na siebie uwagi całego placu, bo ktoś na kogoś krzywo spojrzał. Nie chciała więc robić sceny, ale jej instynkt mówił, by była gotowa zareagować. Równocześnie zastanawiała się, czego też ten koleś mógłby chcieć od jednego nieszkodliwego blaszaka. Po stanie butów, rozmiarze kabury i metalowych częściach - fragmencie czaszki, metalowej ręce i części nogi - stwierdziła, że zarabia więcej niż łowca nagród, a już na pewno nie jest byle najemnikiem. Ranger, przyszło jej na myśl. Wyjaśniałoby to niechęć do naturalnej konkurencji, ale nie mord w oczach. A Stitch ciężko przychodziło tolerowanie czegoś takiego wobec jej przyjaciół.
    W pewnym momencie olbrzym ruszył. Nie szedł prosto w kierunku grupki, trzymał się bardziej ulicy, jednakże bez wątpienia zmierzał właśnie do nich. Pomiędzy przechodzącymi obok niego ludźmi Falchoir dostrzegła rękę na kaburze. Tego było za wiele.
    - Daisy? - kobieta zawołała rysującą w piasku dziewczynkę nie odrywając wzroku od zagrożenia. - Idź do Sierry.
    Dziecko spojrzało na nią nieco zaniepokojone. Mimo to nie zamierzało kwestionować polecenia. I gdy było już poza zasięgiem niebezpieczeństwa (równocześnie odwracając na chwilę uwagę Sierry), kobieta ruszyła w stronę rangera.
    Przecięła plac na skos, nie bawiąc się w żadne podchody. Po prostu szybkim krokiem, wymijając tragarzy i przechodniów, dogoniła wpatrzonego w swój cel mężczyznę i bezpardonowo popchnęła go w stronę ściany obok której przechodził, chwytając go jedną dłonią za gardło, a drugą za sięgającą do broni rękę. Facet zdążył tylko charknąć zanim uderzył plecami w ścianę. Przypadkowi gapie odskoczyli zdziwieni, ale nikt nie miał ochoty mieszać się w nieswoje sprawy i raczej wolał udawać, że niczego nie widzi niż oglądać przedstawienie.
    Pierwsza zasada dobrego myśliwego: nie skupiaj się wyłącznie na zwierzynie i pilnuj otoczenia. To dlatego łowcy nagród żyli statystycznie dłużej od rangerów.
    - Czego od niego chcesz? - syknęła. Cyborg od razu próbował się wyrwać. Nie spodziewał się jednak, że niższa od niego mutantka miała żelazny chwyt. Pięć pazurów naciskających na jego szyję natomiast zniechęcało go od sięgnięcia w jej stronę wolną ręką.
    - Coś ty za... - wydusił, ale kobieta nie dała mu dokończyć:
    - Czego chcesz?!
    - Nie twój interes, mutancie.
    - Oooh, jak najbardziej mój - uśmiechnęła się, jeszcze bardziej eksponując kły. - Więc zacznij gadać, póki masz czym.
    - Nie będę się tłumaczył żadnej zębatej...
    - Będziesz. Rusz tą ręką jeszcze raz, a będziesz musiał sobie kupić nową - Phaedra ani na moment nie spuściła wzroku z jego twarzy. Nie poluzowała też uścisku, a na każdy widziany kątem oka ruch wolnej ręki rangera zwiększała go odrobinę bardziej.
    Osiłek - nadal nie mając zielonego pojęcia, kim jest ta wariatka ani czemu szuka problemów - oczywiście nie zamierzał jej niczego powiedzieć, tak samo jak Phaedra nie miała zamiaru puścić jego podejrzane zachowanie płazem. Pewnie staliby tak, aż jedno spróbowałoby zabić drugie, gdyby zaalarmowany przez Daisy Sierra się nie wtrącił.
    - Stitch, nie! - zawołał jeszcze z daleka. Łowczyni nagród drgnęła lekko głowa w jego stronę, ale szybko z powrotem utkwiła morderczy wzrok w rangerze czując, że ten zamierzał wykorzystać ten moment do wyrwania się. Z jej pyska wyrwał się głośniejszy warkot.
    - Mam wszystko pod kontrolą - odpowiedziała.
    - Widzę... - zgodził się Vassil, starając się mówić najspokojniej jak mógł.
    - To daj mi dokończyć - weszła mu w słowo zębata.
    - Tak, lepiej jej nie przery... - złośliwa odzywka ugrzęzła rangerowi w gardle pod krótkim, wprawnym naciskiem na krtań.
    - Nie potrzebujemy więcej kłopotów - kontynuował Estes, rozglądając się z jakiegoś powodu wokół. Starał się stać z boku, tak, by Falchoir go widziała.
    - Wiem. Dlatego właśnie trzymam jeden z nich za gardło - odpowiedziała.
    - To ranger, Stitch! Jakkolwiek bym nie chciał, byś akurat tego jednego wykończyła na miejscu - Sierra spojrzał na pseudo wojskowego, na chwilę czując tę odrobinę niezdrowej satysfakcji z położenia człowieka, którego nie lubił - ściąganie na siebie jego znajomych nie jest tego warte.
    Phaedra nie odpowiadała. Z głębi jej gardła wydobywał się jedynie niebezpieczny pomruk.
    - A przynajmniej  n i e  t e r a z, gdy mamy robotę do wykonania - dodał, mając na myśli czekającą bezpiecznie w autobusie Daisy.
    Kobieta jeszcze przez chwilę się nie odzywała.
    - Następnym razem mi nie przeszkodzisz? - zapytała w końcu.
    Wtedy jej towarzysz nagle zmienił zupełnie postawę, korzystając z tej rzadkiej okazji do skutecznego zastraszenia jakiegoś rangera. Założył ręce na piersi, spojrzał na gościa z góry (nie dosłownie, a i jego rozchwiany obiektyw trochę w tym przeszkadzał) i odpowiedział sugestywnym tonem:
    - Jeśli kiedykolwiek drugi raz któryś z nich wejdzie nam w drogę, jak najbardziej. Obiecuję - ostatnie słowo dodał po krótkiej pauzie.
    Stitch puściła rangera, odsuwając się równocześnie o krok do tyłu. Mężczyzna odruchowo pomasował dłonią gardło. Splunął na ziemię z pogardą, patrząc na Sierrę.
    - Nie dożyjesz następnego razu, blaszaku - powiedział. - A swojego ochroniarza lepiej trzymaj na smyczy.
    Ledwo wypowiedział ostatnie słowo, oberwał w twarz. Głośnemu plaśnięciu otwartej dłoni towarzyszyło wściekłe warknięcie. Kobieta nic nie mogła na to poradzić. Ten ruch był silniejszy od niej. Nie wysunęła przy tym pazurów, mimo to jednak musiała którymś przypadkiem drasnąć jego policzek - na zaczerwienionej skórze została nieplanowana cienka szrama. Vassil widząc to po prostu chwycił ją za przedramię i stanowczo odciągnął między ludzi na placu. Nie tylko nie chciał, by koleś miał okazję zareagować, ale także zwyczajnie uznał, że lepiej ten cyrk skończyć zanim wyrwie się spod kontroli.
    - Co za pierdolony buc - wyrwało się Falchoir. Prychnęła. - Cholerne rycerzyki w lśniących zbrojach, nie umieją przyjąć porażki bez komentarza...
    - Zasłużył sobie - przyznał nagle Sierra. - I może faktycznie nie powinienem był ci przerywać.
    Stitch westchnęła.
    - Nie - zaprzeczyła. - Dobrze, że to zrobiłeś. Jatka z samego rana w jednym z najruchliwszych punktów Devlin mogłaby się źle skończyć.
    - ,,Mogłaby"? - powtórzył mężczyzna z lekkim rozbawieniem.
    Kobieta wystawiła mu w odpowiedzi język w iście dziecinnym geście. Gdy zbliżali się do autobusu, przypomniała sobie nagle o Daisy. Rozejrzała się wokół zdenerwowana.
    - Jest w środku - uspokoił ją przyjaciel, odgadując, o czym myśli. - Zostawiłem ją z Rogerem.
    - Rogerem? - Stitch domyślała się, że to pewnie imię kierowcy.
    - Stary znajomy - wyjaśnił blaszak. - Zajmuje się przewozem ludzi przez pustynie.
    - Czyli... nie jedziemy do Cargo sami?
    - Zająłem nam miejsca z samego przodu. Tylko my, Daisy i Roger, a reszta pasażerów raczej nie będzie chciała nas zaczepiać - zapewnił ją. - A teraz lepiej przyspieszmy kroku, bo już wystarczająco opóźniliśmy odjazd.
    - Ej, Sierra! - rzuciła jeszcze Stitch, gdy byli kilka metrów od autobusu.
    - Tak?
    - Przepraszam.
    - Za co?
    - Chyba narobiłam ci kłopotów.
    - Nie przejmuj się...
    Zatrzymała się nagle.
    - Nie, nie będę się ,,nie przejmować" - powiedziała z determinacją w głosie. - Ten koleś ci zagroził. I mówił poważnie.
    - Oj tam, nie on pierwszy. I pewnie nie ostatni.
    - Ale to ja narobiłam ci bagna... - uparła się zębata.
    - Stitch, nie bierz tego do siebie...
    - I dopilnuję, by ten drań nie miał okazji spełnić swojej groźby - dokończyła.
    Sierra aż się zatrzymał.
    - Co masz przez to na myśli...? - zapytał.
    - Że nie dam nikomu cię skrzywdzić dopóki jestem z tobą. I nie masz prawa wycofać się z tego układu, jasne?


Sierra? Wybacz chaotyczne zakończenie, ale to powoli zaczynało się za bardzo ciągnąć i nie chciałam blokować wątku i nie wiem czemu się tłumaczę... *^*

środa, 21 sierpnia 2019

Od Oszusta – Robota dla Szakala

     Odkąd sięgał pamięcią szczerze nienawidził pustyni. Z wielu powodów. Przede wszystkim za nieprawdopodobne odległości pomiędzy miastami, które wymuszały na nim konieczność szukania sobie transportu. Nawet wtedy, gdy cel nie wynagradzał mu przeżytego stresu. Ba, wtedy nienawidził pustyni po stokroć bardziej niż zwykle. W drugiej kolejności za powód swojej niechęci podawał ogromne otwarte przestrzenie. Były niebezpieczne, gnieździło się na nich paskudne draństwo, a na dodatek mocno ograniczały możliwości. Przy tym oferowały jedynie jeden poziom, w którym dało się sensownie poruszać – o wiele za mało dla kogoś, kto przywykł do swobody, którą oferowały miasta pokroju Cargo lub Devlin. Trzecim powodem, dla którego nienawidził pustyni był piasek. Skórzany strój zdawał się chłonąć go jak gąbka. Drobne ziarenka wpadały w szwy, od czasu do czasu przecierając nitki. Poza tym piach klinował się pomiędzy licznymi sznurkami i napełniał kieszenie. Najgorszy był jednak wtedy, gdy tylko sobie znanym sposobem przenikał głębiej i drażnił jego własną skórę. Niełatwo było się go pozbyć i dawał znać o sobie jeszcze na długo po zakończeniu przymusowej wycieczki.
     Jednakże, w porównaniu do swoich przymusowych towarzyszy, Zmora wcale nie cierpiał aż tak bardzo. Oni zmuszeni do siedzenia w niemalże całkowitej ciemności drżeli od przenikliwego chłodu. Słońce schowało się za horyzontem już dawno temu, więc najbardziej drastyczny spadek temperatury mieli za sobą. Nie zmieniało to jednak faktu, iż temperatura z wolna, acz nieubłaganie zmierzała ku zeru. Zmora także czuł chłód – nie dało się tego uniknąć. Nie wyobrażał sobie jednak, co czuć musieli ci, którzy na nocną wyprawę wybrali się w spodniach kończących się jeszcze ponad kolanem. Zwłaszcza, że nie mogli rozpalić pełnoprawnego ogniska. Jego namiastka w postaci kupki żarzących się węgielków dawała minimalną ilość światła i ciepła.
     Obóz był tragicznie zorganizowany. Już na pierwszy rzut oka jasno wynikało, że bliżej mu do tymczasowego przyczółku niż faktycznej bazy wypadowej poważnej szajki napadającej na karawany. Przynajmniej leżał w dogodnym miejscu – sporych rozmiarów niecka pomiędzy wydmami dobrze chroniła przed niepożądanym wzrokiem. Od wiatru osłaniał go natomiast pojedynczy skalny ostaniec i trzy zdobyczne terenówki, każda innego rozmiaru i modelu. Dwie z nich faktycznie stały w pobliżu prowizorycznego ogniska, służąc za wygodne oparcie. Trzecia natomiast ustawiona została nieco wyżej na wydmie, by włączone reflektory – ta konkretna miała ich najwięcej – oświetliły szlak. Nigdzie jednak nikt nie rozstawił choćby pojedynczego namiotu. W ogóle nie było w nim niczego poza dwoma czy trzema kocami rzuconymi na goły piach.
     Zmora siedział najdalej od terenówek i nie brał udziału w zawodach o najlepsze miejsce przy żałosnym ognisku. W zasadzie nie brał udziału w niczym i całym sobą jasno dawał do zrozumienia, że z bandą przygłupich bandytów łączy go jedynie część wypłaty. Z satysfakcją obserwował jednak jak grupka dziesięciu najemników stopniowo traci cały zapał.
     Czekali już od paru godzin. Z początku bardzo głośno i chaotycznie, bo zdawało się, że żaden z bandytów nie potrafił usiedzieć w jednym miejscu na dłużej niż kwadrans. Później jednak zaczęło robić się zimno, a chodzenie przestało przynosić wymierne korzyści – wytoczono cięższą artylerię. Rozpalono ogień w najniższym punkcie niecki, a bandyci wygrzebali z czeluści jednej terenówki cargijską cytrynówkę. Próbowali poczęstować nią Zmorę, ale nie dał się obłaskawić. Nie chciał niczego, co pochodziło z trumny na kołach. Poza tym ktoś musiał być przecież dorosły i pilnować, żeby pozostali nie przegapili okazji. Razem z Diabłem nie pił herszt bandy i przez chwilę nawet cieszyli się swoim towarzystwem. Niezbyt długo jednak, bo Widmo szybko stracił ochotę na jakiekolwiek pogawędki. W międzyczasie skończyła się cytrynówka. Kilku co zaradniejszych postulowało o pozwolenie na schowanie się w samochodach, ale herszt kategorycznie odmówił. Wkrótce potem doszło do jawnego protestu, więc nie pozostawiono przywódcy wyboru – zgodził się na wartę w terenówce ustawionej na szlak, zaznaczając przy tym, że jedynie po dwóch na raz i przez jakieś pół godziny pod rząd. Nie sprecyzował dokładnie, ale najwyraźniej nie musiał, bo koledzy szczęśliwych wartowników i tak nie pozwalali im spędzić w cieple żadnej nadprogramowej sekundy.
     Widmo westchnął ciężko. Miał już dość tego towarzystwa.
     – Ileż można czekać… – mruknął jeden z najemników, pocierając dłońmi ramiona, żeby się rozgrzać.
     – Tyle ile będzie trzeba – uciął drugi, równie niemrawo.
     Przynajmniej zimno odebrało im ochotę na dyskusje, stwierdził w myślach, za wszelką cenę starając się brzmieć przed sobą samym jak optymista. Ale nie dał się nabrać. Ze swojego miejsca na ścianie niecki widział wyraźnie, że ludzie niżej robią się coraz bardziej nerwowi. Szczerze powiedziawszy sam miał już dość czekania. Bardzo wielu rzeczy miał dość, odkąd zgodził się na to zlecenie.
     Odchylił się do tyłu i oparł łokciami o piasek za sobą. Zapadł się w nim wygodnie, prostując przy tym nogi i zadzierając głowę do góry, by spojrzeć w gwiazdy. Nie miał niczego ciekawszego do roboty. Mógł więc poleżeć w spokoju, z nudów przypominając sobie nazwy wszystkich gwiazd i konstelacji.
     Pogoda była doskonała na nocne obserwacje. Bezchmurne niebo miało głęboką, granatową barwę. Ponad głową Zmory rozciągała się więc bezkresna przestrzeń upstrzona tysiącami gwiazd. Na wschodzie, tam, gdzie gwiazd było więcej i układały się w jasną chmurę pyłu i światła, niebo przybierało niesamowity, lekko fioletowy odcień. Zmora zapatrzył się na chwilę na odległe centrum galaktyki. Talosańskie pustynie miały jednak jedną, jedyną zaletę.
     Wypatrzył Wielkiego Psa, który ścigał się z lecącym majestatycznie Płatokolcem. Zmora nie wiedział co prawda, jak latający szczur może komuś kojarzyć się z majestatem, ale fakt pozostał faktem. Pamiętał, że człowiek, który uczył go astronomii zawsze wyrażał się o gwiazdozbiorach z wielką czcią. Jemu najwyraźniej także zaszczepił taki nawyk. Udało mu się jeszcze wypatrzeć Łucznika polującego na Jaszczurkę. Biedne, gwiezdne stworzenie nie miało najmniejszych szans – w jego stronę mknęła konstelacja Strzały. Nieco dalej na niebie na dzielnego Łucznika czekała nagroda w postaci Pucharu… Ale na Talos nic nie mogło być aż tak proste. Pucharu pilnował Kot i czteroręki Wandal. Ten drugi zamiast dzidy dzierżył co prawda Kosę, co czyniło go potencjalnie bardziej niebezpiecznym.
     – Sam siedzisz? – zaczepił go ktoś, siadając na piasku tuż obok.
     Wszystkie kształty, które znalazł, nagle zniknęły. Jak gdyby uciekły w niedostępne dla ludzkiego oka zakątki kosmosu spłoszone dźwiękiem głosu bandyty. Fantastyczne obrazy znów stały się jedynie bezładną siatką świecących punktów. Widmo niechętnie odwrócił głowę od nieba i spojrzał na nowego towarzysza.
     – Jak widzisz…
     Musiał zmrużyć oczy, by w słabym świetle gwiazd dojrzeć, kto postanowił złożyć mu wizytę. Nie spędził z tą bandą dostatecznie dużo czasu, by rozpoznawać ich wszystkich po posturze czy tonie głosu. Udało mu się dojrzeć poszarpaną bliznę w kształcie wieloramiennej gwiazdy znaczącą policzek mężczyzny i nierówno obcięte, zebrane w niechlujny, bardzo krótki kucyk włosy. Shade Varecith – szerzej znany jako Szakal – rządził na tym skrawku Złotego Szlaku. Nie cieszył się przy tym ani szacunkiem, ani lojalnością swojej bandy. Zmora w zasadzie nie wróżył mu zbyt długiej kariery.
     – Kolejna noc sam na sam z myślami? Och… Patrzysz w gwiazdy? – zainteresował się.
     Był jedynym, który odważył się zaczepiać złodzieja więcej niż dwa razy i regularnie męczył go swoją obecnością. A Diabeł musiał to znosić, bo od Szakala zależała cała jego wypłata.
     – Patrzyłem – odparł krótko, starając się nie brzmieć przy tym zbyt opryskliwie. Średnio wyszło.
     – Nie sądziłem, że ktoś twojego pokroju może patrzeć w gwiazdy…
     – „Mojego pokroju”?
     – Bez obrazy, ale nie budzisz szczególnie ciepłych uczuć.
       Przez chwilę pomiędzy bandytą i łowcą nagród zapadła trudna do zniesienia cisza przerywana jedynie pochrapywaniem jednego z najemników i szeptami stłoczonej przy żarze grupki. Shade potarł kark, wpatrując się w piasek przed nim. Wyglądał jakby nie za bardzo wiedział, jak podtrzymać rozmowę, która najwyraźniej utknęła w martwym punkcie. Widmo milczał natomiast, bo nie miał nic do powiedzenia w kwestii ludzi „jego pokroju”.  Poza tym musiałby być niemiły – a bycia niemiłym też miał już dość.
     – Ten transport już dawno powinien przejechać – wyznał w końcu Szakal przyciszonym głosem.
     – Usłyszałbym – stwierdził Zmora. – W życiu nie przegapiłbym całej karawany…
     – Wiem, ja też nie. Poza tym chłopcy z terenówki by zauważyli. Ale coś tu nie gra…
     – Może twój kontakt nas wystawił? Albo zamiast karawany odwiedzi nas mała armia szeryfa?
     – Ernie? Nie ma szans. W życiu by mi tego nie zrobił! – oburzył się Shade.
     Plaga uniósł przedramiona i dłonie w geście szeroko znanym jako: „Bez nerwów, tylko żartowałem.” i zdecydował się usiąść. Nie czuł się ani trochę komfortowo, kiedy tak wyciągnięty na piachu zerkał na herszta z dołu. Gdy usiadł odkrył, że to nie perspektywa stanowiła problem – problemem była odległość od drugiego człowieka. Odsunął się nieco, starając się przy tym nie zwrócić na siebie uwagi.
     – To Talos. Tu wszystko jest możliwe – zauważył tylko.
     Zaraz potem dźwignął się na nogi, krzywiąc się przy tym, gdy rozprostował zesztywniałe od długiego bezruchu mięśnie. Jemu też chłód dał się we znaki.
     – Przejdę się – oznajmił Szakalowi, uznając rozmowę za zakończoną.
     Shade nie podzielał jego zdania na ten temat i również zaczął się podnosić.
     – Zaczekaj, pójdę z tobą – zadeklarował.
     – To nie będzie konieczne. Daj lornetkę.
     Bandyta zamarł pokracznie na wpół klęcząc i z westchnieniem zdjął z szyi rzeczoną lornetkę. Podał ją Zmorze i opadł z powrotem na piasek.
     – Jak chcesz – mruknął niezadowolony.
     Plaga nie odpowiedział mu nic. Odwrócił się na pięcie i zapadając się w wydmie rozpoczął wspinaczkę. Drobny wysiłek powitał z ulgą, chociaż na szczyt dotarł z lekką zadyszką. Lubił uczucie, które towarzyszyło rozciąganiu się mięśni.
     Zmora postał chwilę na szczycie wydmy, wdychając zimne powietrze. I uśmiechał się pod nosem do siebie. Pomijając irytujące towarzystwo obcych mu ludzi w zasadzie wygrał na tym zleceniu. Mógł się polenić przez kilka ostatnich dni bez martwienia się o to skąd weźmie jedzenie i z której strony nadejdzie atak. Szakal objął go swoją ochroną, przysięgając, że każdy z jego ludzi ochoczo odda za Plagę życie. Czy Diabeł mu wierzył? Ani trochę. Po prostu jadł za darmo i cieszył się faktem, że kilkunastoosobowa grupa zabijaków skutecznie zniechęca ewentualnych napastników.
     Eva byłaby ze mnie dumna, pomyślał mimochodem. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio zjadłem tyle posiłków pod rząd.
     Przyłożył lornetkę do oczu, kierując ją w stronę miasta. Koczowali w pobliżu Devlin – jeśli wpatrywało się w horyzont wystarczająco długo, można było dojrzeć słabą poświatę miasta. A w ciągu dnia nawet i niewyraźny zarys wzgórz złomu. Teraz jednak nie było tam nic interesującego. Zlustrował jeszcze drogę i pustynię dookoła, w skupieniu analizując wszystko. Nie było to trudne zadanie, bo nie widział niemal zupełnie nic. Z jednej strony nadal nie zauważył żadnych świateł, które oznaczałyby, że konwój w ogóle wyruszył z miasta. Z drugiej w pełni satysfakcjonował go fakt, że w mroku nic się nie poruszyło. Czekanie, nawet nie wiadomo jak długo i tak było lepsze niż bronienie się przed watahą skagów.
     – I jak? Widzisz coś? – dobiegł go głos Szakala.
     Zmora przewrócił oczami. Jego cierpliwość nie była z gumy i kończyła się w coraz bardziej oczywisty sposób. Zwłaszcza względem Szakala, bo ten przykleił się do niego bardziej niż skag do padliny. Odwrócił się jednak, by odkryć, iż Shade pokonał już połowę drogi dzielącą go od obozu na grzbiet wzniesienia.
     – Nic, a nic. Może wyruszą dopiero rano?
     – Oby nie…
    – Szakal! – krzyknął ktoś z dołu. – Weź wreszcie przyznaj, że ten skok to niewypał!
     – I daj nam iść do domu! – zawtórował mu drugi.
     Reszta mruknęła z aprobatą. Niektórzy nawet zaczęli zbierać się do wstawania. Ktoś szarpał śpiącego kolegę, chcąc najwyraźniej, by też zabrał udział w dyskusji. Szakal przez dłuższą chwilę nie odezwał się ani słowem. Zmora zwątpił nawet czy aby na pewno został w tym samym miejscu, bo nie dobiegły go absolutnie żadne dźwięki. Herszt jakby wyparował.
     ­– Panowie – zaczął w końcu, rozważnie dobierając słowa. – Myślałem, że wziąłem na robotę najlepszych. A nie jakieś rozwydrzone baby, co to im nic nie pasuje.
     – Jak śmiesz, ty łajzo… – warknął ten obudzony na siłę jeszcze zaspanym głosem. Trudno było jednak stwierdzić, czy mówił do Szakala, czy może do tego, który śmiał go obudzić.
     – Nie robicie nic, po prostu nic, poza narzekaniem – zarzucił im Szakal. – Patrzcie na Plagę! Tylko on jeden próbuje coś zrobić, a nawet nie jest z naszej bandy!
     – Zamknij się, Shade – syknął Zmora przez zęby.
    Nie podobał mu się kierunek, w którym zmierzała ta dyskusja. Oj, cholernie mu się nie podobał. I za nic w świecie nie chciał być w nią zamieszany.
     ­– A co mamy robić?! Czekać szybciej? – warknął w odpowiedzi któryś z nich.
     – Albo pojechać do Devlin i ściągnąć ich tu siłą? – wtrącił następny.
     Do rozmowy wtrąciło się jeszcze paru innych drabów. Ale odzywali się w tym samym czasie, przegadując się coraz głośniej, więc trudno było powiedzieć o co dokładnie im chodziło. Nie było to jednak nic miłego. Shade cofnął się o krok, jakby ktoś go spoliczkował. Wszystko wskazywało na to, że został sam. I najwyraźniej nie był przyzwyczajony do radzenia sobie z buntami swoich podwładnych.
     Amator, prychnął Zmora w myślach, amator jak oni wszyscy…
     To był idealny moment, by wyparować. Banda Szakala mogła się nawet pozabijać, jeśli miała na to ochotę, ale Plaga nie chciał brać w tym najmniejszego udziału. Wycofał się więc powoli z powrotem na grzbiet wzniesienia. A potem ruszył po nim wprost ku pobliskiej skale. Obszedł ją, szukając najbardziej wygodnej drogi wspinaczki i starając się ignorować zamieszanie w dole. Nie było to łatwe, bo banda krzyczała coraz głośniej.
     W końcu znalazł najbardziej odpowiednią drogę i wspiął się na szczyt. Ostaniec był od góry niemalże płaski. Diabła od strony obozu osłaniała jednak skalna ściana. Usiadł pod nią, oparł się plecami i zdjął z szyi lornetkę Szakala. Chociaż teraz to już chyba jego własną, bo wątpił, by prawowity właściciel chciał się o nią upomnieć. Tak czy siak przysunął ją sobie do oczu i rozejrzał się. Ostaniec był dobrym punktem widokowym. Niewiele to jednak zmieniało, gdyż lornetka nie miała noktowizji i Zmora miał wrażenie, że widział nawet mniej niż z poziomu pustyni.
     Kłótnia na dole zdawała się rozkręcać na dobre. Bandyci już nie rozmawiali. Wrzeszczeli jeden przez drugiego, klnąc przy tym coraz soczyściej. Widmo zaśmiał się tylko cicho, kręcąc z niedowierzaniem głową, bo któryś z nich miał najprawdziwszy talent do rzucania gróźb.
     – Zostawmy go tu – zarządził któryś, zapewne mając na myśli Szakala.
    – Zabieramy się do Devlin czy Cargo? – pytał w tym samym czasie drugi.
    Trzasnęły zamykane drzwi terenówki. Zmora przestał dokładnie śledzić wymianę zdań. Wpatrywał się w Devlin, od czasu do czasu omiatając wzrokiem pustynię dookoła i czekał w skupieniu. Dlatego głosy szybko zaczęły mu się zlewać w jeden i brzmieć zbyt podobnie, by dało się je rozróżnić.
     – Do Devlin jest bliżej…
     – Ale w Cargo nie ma za nami listów!
     – A jedźmy w cholerę! Wszystko mi jedno, gdzie!
     – Gdzie jest ten łowca nagród?
     – Zwiał pewnie. Mówiłem, żeby mu nie ufać!
     – A ty, Szakal? Jedziesz czy zostajesz?
     – Ja z nim nie jadę!
     – Stul pysk, Crowley! Za krótko z nami jeździsz, żeby mieć głos!
     Widmo drgnął, nagle zauważając kątem oka błysk. Skierował lornetkę w tamtą stronę, nieświadomie wstając, by widzieć lepiej. Złoty Szlak został po jego prawej stronie, ale kto wie? Może konwój obrał po prostu nieco inną trasę? Z tego co wiedział ta droga łączyła się z właściwym Szlakiem, po ominięciu kilku wyjątkowo ciasnych kanionów. Była dłuższa, ale przez to nieco bezpieczniejsza. Tymczasem do pary świateł dołączyły trzy następne. Z Devlin jechały przynajmniej cztery spore samochody. Jeśli to nie była oczekiwana karawana, Diabeł nie wiedział, jak miałaby w takim razie wyglądać. A banda Szakala robiła wszystko, żeby przegapić jedyną szansę, by nie zmarnować tej nocy.
     Plaga nie zamierzał niczego marnować. A już na pewno nie łatwych pieniędzy, które, jak gdyby nigdy nic, zbliżały się do jego kryjówki. Odwiesił lornetkę na szyję i pośpiesznie zszedł po skale. Na dół było nieco trudniej niż do góry, więc nie kłopotał się zejściem aż na ziemię. Zeskoczył ze skały, kiedy od ziemi dzieliły go może dwa metry. Akurat, by zaoszczędzić kilka sekund i nie narazić się na szwank. Zsunął się w dół wydmy, zatrzymując się w połowie jej wysokości.
     – Zamknąć mordy, ścierwa – rzucił na tyle głośno, by przynajmniej niektórzy go usłyszeli.
     Nie krzyczał, bo nie był pewny, czy w ogóle potrafił. To absolutnie nie było w jego stylu. Na szczęście kilkoro ludzi w pobliżu drgnęło, słysząc irytację w jego głosie i uciszyło pozostałych.
     – Zdaję sobie sprawę, że żaden z was nie grzeszy inteligencją. I że żaden z was nie ma pojęcia co tutaj robi – zaczął ponuro. – Ale ja, w przeciwieństwie do was, znam się na swojej robocie.
     – Zabijałem takich cwaniaczków jak ty za mniejsze słowa – odpowiedział mu któryś. Był równie wściekły co Plaga.
     – Och, doprawdy…? – parsknął Zmora. – W takim razie spróbujesz mnie zabić po robocie.
     – Po jakiej robocie? – spytał go Szakal z wyrzutem. – Ernie nas olał!
     Zmora ucisnął palcami przegrodę nosa, wzdychając ciężko.
     – Za którą robotę mnie nimi pokarało – wymamrotał do siebie, zanim zwrócił się do Szakala – Po lewej od obozu mają zamiar przejechać co najmniej cztery samochody. Duże samochody.
     – Czyli wybrali inną trasę? – zdumiał się Szakal.
     Pozostali też zdawali się trawić usłyszaną informację.
     – Twoja zdolność dedukcji jest dla mnie zbyt imponująca – rzucił Zmora z tak oczywistym sarkazmem, że Shade otwarcie mu zagroził, zaciskając dłonie w pięści.
     – Grabisz sobie – rzucił ostrzegawczo.
     – Na szczęście to wy potrzebujecie mnie. Zbierać się, ale już, bando skończonych kretynów…
     Bandyci niechętnie zabrali się za zbrojenie i przestawianie terenówek, rzucając pod adresem Złodzieja mniej lub bardziej obraźliwe komentarze. Jego mocno nadwyrężona cierpliwość zniosła to nad wyraz dobrze. Wszak była to niewielka cena za chwilę umownego spokoju. Ostatecznie i tak zamierzał po tej robocie zniknąć bez śladu.
     Niecały kwadrans później terenówki zastawiały całą szerokość drogi, ustawione frontem do nadjeżdżających ciężarówek. Bandyci powyciągali chusty i zawiązali sobie na twarzach. Szczęknęły odbezpieczane karabiny. Plaga z nieopisaną ulgą powitał fakt, że nikt nie wykazywał najmniejszej ochoty na to, by się odezwać. Sam wyciągnął łuk, rozłożył go i nałożył na cięciwę strzałę.
     Ostatnia faza czekania, kiedy cel był już w zasięgu wzroku, była zawsze najtrudniejsza. Każda sekunda zdawała się trwać przynajmniej dwa razy tyle ile powinna normalnie. Plaga przestąpił z nogi na nogę, wodząc wzrokiem od zbliżających się świateł do ukrytych w terenówkach ludzi i z powrotem. Miał konkretne zadanie do wykonania, ale musiał przy tym cokolwiek widzieć. Strzała na cięciwie przeznaczona była dla innego łowcy nagród.
     Ciężarówki były już tuż-tuż, gdy w końcu padł sygnał. Terenówki bandytów na raz błysnęły światłami, skutecznie oślepiając kierowców. Ten jadący na przedzie gwałtownie skręcił kierownicą, zajeżdżając drogę koledze po prawej. Rozległ się huk gniecionej karoserii. Ciężarówka po lewej zatrzymała się gwałtownie. Ludzie powyskakiwali z ciężarówek jeszcze w czasie jazdy. Bandyci Szakala otworzyli ogień.
     Zmora czekał. Czujnie, przeskakując wzrokiem pomiędzy przeciwnikami. Na wpół naciągnięta cięciwa kierowała strzałę w ziemię. Łowcy nagród nigdzie nie było.
     Szlag. To pułapka.
     Zdjął strzałę z cięciwy i rzucił się w bok, by zniknąć w cieniu. Obiegł ciężarówki. Nie odważył się spuścić z nich wzroku nawet na sekundę. Z tyłu aż zbyt spokojnie, a jedna z ciężarówek była zachęcająco otwarta.
     Widmo zatrzymał się, mierząc uchylone skrzydło drzwi podejrzliwym wzrokiem. Mógł tylko zgadywać jaka zaraza czekała na niego w środku i jednocześnie był boleśnie świadom, że i tak nie zostawiono mu wyboru. Do niego należało pozbycie się konkurencyjnego łowcy nagród. A i do ciężarówek trzeba było wcześniej czy później zajrzeć, bo jakby inaczej je wyczyścić?
     Ostrożnie, dzierżąc w dłoni nóż, zbliżył się do uchylonych drzwi. Delikatnie pociągnął je do siebie i cofnął się szybko, żeby kupić sobie przestrzeń. Niepotrzebnie. Nikt nie wyskoczył ze środka. Diabeł zmrużył oczy i wychylił się, by spojrzeć zza drzwi. Nie spieszyło mu się pchać do środka, ale wnętrze ciężarówki wydawało się być bezpieczne. I było to najbardziej podejrzane uczucie jakie znał.
      Dobiegające z przodu hałasy skutecznie pomogły mu się odważyć. Mimo wszystko Zmora nie chciał, by któryś z jego nowych kolegów zginął. Chwilowo grali w tej samej drużynie, a śmierć któregokolwiek mogłaby uszczuplić należną mu część. W końcu zatrudnili go do ochrony. Dlatego zmusił się, by wejść do ciężarówki i sprawdzić ją dokładnie. Okazała się bezludna, chociaż pełna większych i mniejszych skrzynek.
     Więc któraś z pozostałych… Stwierdził w myślach. Na jego twarz wypłynął kwaśny uśmiech, gdy dotarło do niego, że obecna sytuacja prawie niczym nie różni się od grania w kubki z narwanym cargijczykiem. W obu przypadkach błąd mógł oznaczać niezapowiedziany odstrzał.
     Uniósł ciężką zasuwę, która blokowała drzwi kolejnej ciężarówki… i zarobił nią w czoło. Ktoś w środku kopnął w drzwi, gwałtownie je otwierając. Widmo po trosze spodziewał się czegoś podobnego, ale najwyraźniej nadal za mało. Cofnął się zamroczony, przykładając rękę do czoła.
     – Auć… – zdążył mruknąć zaskoczony, nim przeciwnik wycelował w niego pistolet.
     Złodziej zdał sobie ze wszystkiego sprawę o włos za późno. Instynktownie rzucił się więc w bok w tym samym momencie, w którym zarejestrował rozbłysk z lufy. Usłyszał trzask, który rozszedł mu się echem po czaszce. Kula przeszła przez pelerynę, rozdzierając ją. Z ledwością minęła głowę.
     Przetoczył się po piachu i poderwał na nogi tylko po to, by rzucić się znowu w drugą stronę. Przeciwnik nie pożałował mu pocisków. Zmorze wydawało się tylko jakby wszystko działo się zbyt wolno. Zbyt długo trwało celowanie, zbyt długo niósł się dźwięk strzału, zbyt długo zbierał się z ziemi, zbyt długo podejmował decyzję. Wszystko w zwolnionym tempie. A głowie huczało mu w kółko tylko jedno słowo: osłona.
     Drugi raz nie ryzykował wstania. Skulony, skoczył prosto przed siebie. Tak płasko jak mógł. I zniknął pomiędzy dwiema ciężarówkami. Poderwał się z ziemi, obejrzał za siebie, upewniając, że nowa śmierć nadejdzie za góra kilka sekund i odbijając się od koła chwycił krawędź dachu. Podciągnął się szybko i rozpłaszczył na chłodnej blasze, odsuwając od krawędzi.
     Sięgnął po łuk. Nie było go.
     Musiał go zgubić przy drzwiach, ale nie zmieniało to niczego. Zdał sobie natomiast sprawę z faktu, że nawet nie zdążył zauważyć z kim się mierzył. Żadnego szczegółu, żadnej wskazówki. Ciemna postać zaskoczyła go, chociaż przecież szukał tego przeklętego łowcy nagród.
     W uszach szumiała mu krew, ale usłyszał cichy szelest materiału niżej. Coraz mniej czasu. Sięgnął po rewolwer i upewnił się, że coś zostało mu w magazynku. Bębenek obrócił się z charakterystycznym dźwiękiem. Miał cztery pociski. Przygotował rewolwer do strzału.
     Akurat w chwili, gdy na krawędzi dachu pojawiła się dłoń w czarnej rękawicy. Cofnęła się równie szybko jak się pojawiła. Zmora, nadal leżąc na brzuchu, złożył się do strzału. Czuł się jak snajper na chwilę przed oddaniem decydującego strzału. Położył palec na spuście i lekko go wcisnął.
     Czekanie zawsze było najtrudniejsze.
     Miał wrażenie, że minęły całe wieki, gdy w końcu usłyszał jakikolwiek dźwięk. Pojedyncze piknięcie, które natychmiast przywołało paskudne skojarzenie. Przetoczył się na krawędź dachu i spadł na ziemię. Leżąc z twarzą na piachu zauważył pod podwoziem, że buty w pośpiechu oddalają się od samochodu. On też nie miał czego tu szukać. Wstał i pobiegł ku przodowi. Akurat w chwili, gdy cały tył ciężarówki uniósł się w górę, buchając płomieniami. Huk był niesamowity, a siła uderzenia powaliła przynajmniej kilku konwojentów. Zmora też dał sobą rzucić o ziemię.
     – Co to było do cholery jasnej?! – wrzasnął Szakal.
     – Też się cieszę, że żyję! – odwrzasnął mu Diabeł, przekrzykując wszechobecne piszczenie. Jednak potrafił krzyczeć.
     – Wracaj tam i żeby nic więcej nie wyleciało w powietrze!
     Jasne, przecież ewidentnie za mało się starał. Ze stęknięciem dźwignął się z powrotem. Poświęcił zaledwie kilka sekund na myśl o tym, że pomylił się okrutnie. Na otwartej przestrzeni też często dało się zmieniać wysokość, na której się było. Nawet częściej niż w mieście.
     Chwycił pewniej rewolwer i na wpół schylony ruszył ku płonącej ciężarówce. Uważał na każdy swój krok, starając się przeniknąć wzrokiem ciemność.
     Gdzie jesteś… Gdzie jesteś… Za stary jestem na granie w chowanego…
     Coś się poruszyło. Nie zastanawiał się. Wycelował i wystrzelił. Po głuchym jęku stwierdził, że trafił. Miał tylko nadzieję, że raz, a dobrze. Ale w jego stronę nie poleciała w odwecie żadna kula, więc może…? Zadecydował, że nie stwierdzi tego na pewno, póki nie znajdzie ciała.
     Nie znalazł ciała. Znalazł człowieka z nieszczęśliwie przestrzeloną ręką. Całe szczęście, bo inaczej finał tego błyskawicznego pojedynku byłby żałosnym zbiegiem okoliczności. Diabeł zatrzymał się w bezpiecznej odległości od swojego przeciwnika, ustawiając się tak, by nie zasłaniać światła, które dawał szalejący za nim pożar.
     W ciemności błyszczały szkiełka maski gazowej albo gogli. Trudno było stwierdzić w takim świetle. Przeciwnik w całości ubrany był w porządny, czarny mundur. To tłumaczyło, dlaczego tak trudno było go zauważyć. Oraz czemu nie miał żadnych charakterystycznych cech. Teraz jednak cofał się niezgrabnie, ściskając zranioną dłoń. Diabeł wyciągnął w jego stronę rewolwer i w ciszy wycelował w czoło. A potem pociągnął za spust, ostatecznie kończąc całe starcie. Bezwładne ciało osunęło się na ziemię i znieruchomiało.
     Plaga wrócił do swoich towarzyszy, którzy wyciągali z ciężarówek wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Sam również zabrał się za poszukiwania. Padł na kolana i na czterech przeczesywał piach w poszukiwaniu swojego łuku.
     – Tego szukasz? – spytał go Szakal, podając mu znajomy przedmiot.
     – Tak. Dzięki.
     Plaga złożył łuk i umieścił go z powrotem na plecach. Znajomy ciężar uświadomił go, iż w zasadzie wyszedł z całej akcji całkowicie obronną ręką.
     – I jak sytuacja?
     – Kolejny zabity. Chcesz to sam sprawdź…
     – Wierzę na słowo – W głosie Szakala zabrzmiała niechęć.
     – Zostało coś z tej wysadzonej ciężarówki?
     – Niewiele, a większość z tego pewnie i tak spłonie. Przy okazji, nikt nie zginął, skoro już pytasz.
     – Szlag by to… – mruknął Diabeł, narażając się tym samym na krzywe spojrzenie Szakala.
     – Następny napad robimy w dzień – zadecydował Shade. – Mniej problemów z tym.
     Zmora wzruszył ramionami. Szakal nie mógł wiedzieć, że żadnego kolejnego razu miało nie być. Wedle planu z pełnymi terenówkami skarbów pojechać mieli do Cargo. Potem sprzedać cały towar u jakiegoś porządnego pasera, podzielić się łupem i wrócić na Szlak.
     Tylko, że Plaga nie widział się w tych planach. Owszem, zamierzał dostać się do Cargo z bandą Szakala. Zamierzał też zabrać swoje pieniądze. Jednakże myślami był już w Annville…