czwartek, 3 maja 2018

Jazz - Futrzak z zasadami

Pewien człowiek powiedział kiedyś, że dwie rzeczy są nieskończone: wszechświat i ludzka głupota. Może więc jest jeszcze dla tego gatunku jakaś nadzieja, skoro jest świadomy własnego kretynizmu...
Pseudonim: Na pewno nikogo nie zdziwi, że na kota woła się ,,futrzak", ,,pchlarz" czy innym wyzwiskiem nawiązującym do faktu bycia miejskim czworonogiem. Jednak ten niezwykły dachowiec zdobył kilka nieco bardziej ambitnych przezwisk. Jeśli ktoś go szuka (co zdarza się rzadko - częściej sam prosi o robotę) wystarczy popytać o Złośnika lub Przedrzeźniacza. Jak się można domyślić, oba tytułu są wyjątkowo adekwatne do charakteru. Niektórzy wołają też na niego po prostu Czarny, od koloru sierści.
Imię: Jazz. Dostał je od swojego pierwszego właściciela i pomimo sporej niechęci do jego osoby, nie zdecydował się na zmianę. Skoro ludzie statystycznie nie zmieniają imion z tak idiotycznego powodu, po co on miałby to robić?
Nazwisko: Kot z nazwiskiem. Powtórz to sobie kilka razy. Głupio brzmi, prawda? Jazzowi wystarczy być Jazzem - już i tak ciężko go w jakikolwiek sposób podrobić.
Płeć: Samiec
Wiek: Nikt nie jest tego pewien, łącznie z samym Złośnikiem. Na pewno ma więcej niż dziesięć lat, może i nawet dobija dwudziestki. U normalnego kota byłby to już czas na ,,emeryturę", ale po Jazzie nie widać ani śladu starości. Pozostaje jedynie się domyślać, że jeszcze sporo pożyje (o ile nie będzie się prosił o śmierć w męczarniach).
Rasa: Kot. Widać, słychać i czuć. Jednakże już po samym fakcie, że mówi można się domyślać, iż ktoś przy tym kocie grzebał, i to na poważną skalę. Widać to choćby i w budowie ciała Przedrzeźniacza, a jego możliwości intelektualne dorównujące człowiekowi tylko ten fakt potwierdzają. Można chyba uznać, że jest na równi ze zmutowanymi ludźmi, oczywiście jeśli mutantów można uznać za osobną rasę. Nie jemu oceniać.
Rodzina: Z tego co słyszał, to własna matka go odrzuciła. Najwyraźniej był wyjątkowo słabym dzieciakiem i nie widziała sensu w próbie utrzymania go przy życiu. Ironicznie, dzięki temu stał się tym, czym jest teraz i już zdążył przeżyć własne rodzeństwo.
Miłość: Na brak towarzystwa nie narzeka - sporo kobiet i dziewcząt uwielbia koty, ale w żadnym innym znaczeniu. Minusem bycia jedynym w swoim rodzaju jest... no właśnie brak innych twojego rodzaju. Nie interesuje się własnym gatunkiem i nie widzi sensu w zniżaniu się do jego poziomu. Pozostaje mu robić za ,,skrzydłowego". Nawet nie jest w tym taki zły, w końcu gadający kot może robić za świetną przynętę.
Aparycja, cechy szczególne: Na pewno kiedyś zdarzyło ci się pomyśleć ,,Teraz to widziałem już wszystko". Nie był to pierwszy raz, co tylko utrzymuje cię w przekonaniu, że nigdy nie zobaczysz dosłownie wszystkiego. Świat jest dziwny, a zamieszkujący go ludzie, zwierzęta i rośliny jeszcze dziwniejsze. Mieszkańcy Talosu niby już od dawna są uodpornieni na wszelakie dziwactwa jakimi raczy ich rodzinna planeta, jednakże i ich można zaskoczyć. Wśród wandali, girallonów, płatokolców, wszelakiej maści cyborgów i mutantów, to właśnie kot (odrobinę większy od przeciętnego dachowca) wydaje się najdziwniejszy i najbardziej wyróżniający się z tłumu. Przedrzeźniacz jednakże nie ma zamiaru być traktowanym jak wybryk natury na własnej planecie, szybko przypominając, iż pomimo w miarę ,,normalnego" wyglądu jest częścią tej planety, równie charakterystyczną jak byle skag. Ku jego zaskoczeniu nadal potrafi zaskakiwać obcych tylko otwierając pysk - ludzie mają do czynienia z coraz gorszymi paskudztwami, a widok gadającego kota to nadal coś niesamowitego. Kolejny niezbity dowód na ludzką przewidywalność. Ale podobno to nie fakt, że umie mówić jest w tym wszystkim najdziwniejszy. W końcu ile razy dziennie widzisz kota w spodniach i kamizelce kuloodpornej? Nie wspominając już o dopasowanej do kociej głowy masce balistycznej, zasłaniającej pysk aż po nos, zostawiając szczęki wolne (,,To nie miał być kaganiec, jasne?"). Służy tylko i wyłącznie celom obronnym - jest w stanie zatrzymać kulę, czy dwie zanim trzeba będzie załatwić nową. Nikomu się jeszcze nie chwalił z czego ją zrobił i jak, za to z zadowolonym uśmiechem opowiada, że to już nie pierwsza w jego karierze. Jako wyjątkowo dumny kocur, nie wstydzi się w sobie niczego, a już zwłaszcza kilku wyraźnych na ciemnym futrze blizn przecinających jego czoło. Fakt, że nie są w żaden sposób symetryczne ani równoległe wskazywałby, iż powstały w kompletnie innych okolicznościach. Dokładnej historii nikt nie zna, bo nawet sam Jazz ich nie pamięta. Zapytany ze wzruszeniem ramion stwierdza tylko, że jakiś bydlak go podrapał przy tej czy innej okazji, nic wielkiego ani godnego pochwały. Kot ma jeszcze sporo innych blizn na całym ciele, o których już nie za bardzo chciałby rozmawiać. Całe szczęście futro prawie całkowicie je kryje, a spod ubrań i tak ich nie widać. Właśnie, ubrania - Złośnik, wzorem normalnego człowieka, zawsze chodzi ubrany, rozbierając się najdalej do samych spodni i samodzielnie uszytego oliwkowego podkoszulka. Każdemu, komu wydaje się to śmieszne, z miejsca wytyka, że skoro człowiek ma prawo do intymności, to i on jako istota rozumna może czuć się zgorszony przymusem pokazywania się nago publicznie. Czarny jest bardziej ludzki niż się wydaje, zwłaszcza gdy stanie na dwóch łapach. Wiem, to brzmi irracjonalnie, ale Jazz NAPRAWDĘ jest w stanie poruszać się bez problemu na tylnych łapach. Żeby było jeszcze ciekawiej, posiada przeciwstawne kciuki. No dobra, nie przez cały czas - to by było niewygodne przy poruszaniu się na czterech kończynach. Jak można się domyślić z samego początku, kot jest mutantem, ale wykształcenie strun głosowych to nie jedyny efekt prowadzonych na nim eksperymentów. Szkielet Jazza jest jakby bardziej zdeformowaną wersją kociego, co można zauważyć nawet gołym okiem, jeśli odpowiednio się przyjrzysz. Jest to kolejny powód do noszenia ubrań, zwłaszcza spodni przykrywających wynaturzoną miednicę. Złośnik jest w stanie wyprostować się za pomocą przestawiania całych kości ud i ramienia. Daje mu to nieosiągalny dla normalnego czworonoga środek ciężkości, podobny do ludzkiego. Najbardziej widocznym elementem wskazującym na zdeformowanie Jazza są przednie łapy. Już na pierwszy rzut oka byle właściciel zwykłego dachowca zwróciłby uwagę, że ma większy kciuk, umiejscowiony na wysokości pozostałych palców, prawie jakby był pięciopalczastym kotem. Po prawdzie, to wszystkie jego palce są dłuższe od tych u typowych przedstawicieli jego gatunku, czego nie widać dopóki nie porównasz sobie dwóch czworonogów obok siebie. Tak samo jak z większymi kośćmi, Przedrzeźniacz potrafi przestawić swój kciuk tak, by mógł chwytać przedmioty jak człowiek. Cóż, PRAWIE jak człowiek, bo jego łapy mimo wszystko są raczej małe. Chociaż jest wyjątkowo podobny do człowieka, Jazz nadal pozostaje kotem, co widać po jego zachowaniu. Przez większość czasu porusza się na czterech łapach, bo wydaje mu się to wygodniejsze i bardziej naturalne (a przy okazji przegoni każdego człowieka). Jego uszy i wąsy drgają wychwytując nowe bodźce. Zdarza mu się też zachowywać zupełnie po kociemu: przeciąga się ziewając szeroko, ma słabość do drzemek, zdarza mu się syczeć ostrzegawczo oraz mruczeć (rzadko i szybko się tego wyrzeka), a czasem nawet ogląda się za małymi stworzonkami. Nie ma też żadnych oporów przed zjedzeniem takowego na miejscu, nie przejmując się obrzydzeniem towarzyszy.
Charakter: Jazza od zawsze bawiło marudzenie na stan Talosu. Ludzie wokół niego w kółko powtarzają, że to zadupie galaktyki z masą zmarnowanego potencjału, razem z przereklamowanym już powiedzonkiem ,,Kiedyś to było lepiej". Dla tego kota nigdy nie było tu lepiej niż obecnie. Mógłby wręcz stwierdzić, iż ta planeta powstała i stoczyła się z myślą o osobach takich, jak on sam. Charakter Jazza wydaje się perfekcyjnie odzwierciedlać prawdziwą naturę Talosu. Raczej nikt by się nie kłócił ze stwierdzeniem, że mutant takiego sortu mógł powstać tylko w jednym miejscu w całym wszechświecie. Mówiąc w skrócie, Złośnik jest tak zepsuty jak cała ta planeta. Nawet jeśli z reguły każdy następny talosańczyk wydaje ci się wredniejszy od poprzedniego, po spotkaniu z Jazzem będziesz już pewien, że gorzej być nie może. Czarny nie dorobił się swoich przezwisk sypiąc komplementami - ciężko znaleźć lepszą osobę do krytykowania każdego twojego kroku. Kot uwielbia patrzeć na ludzkie błędy, by móc się ich otwarcie czepiać, gdy tylko nadarzy się okazja. Jest jednak tylko jednostronnym sędzią, któremu pochwały najwyraźniej utykają w gardle, o ile w ogóle miał zamiar powiedzieć ci coś miłego. Opryskliwość Przedrzeźniacza zdaje się nie mieć granic, reguł ani ogólnego sensu. Często przyczepia się do czegoś dla samej potrzeby bycia upierdliwym, zwłaszcza, jeśli zbyt długo jego obecnym kompanom nie zdarza się żadna pomyłka. Uparcie szuka dziury w całym, byleby tylko mieć jakieś ostatnie słowo. Zaostrza się to tym bardziej w towarzystwie homo sapiens, których - jakby nie było - jest na tej planecie najwięcej. Nie da się jasno określić dlaczego, ale Jazz najwyraźniej po prostu nie lubi gatunku ludzkiego. Żeby nie było, nie uważa każdego człowieka z miejsca za potwora/snoba/idiotę/skreślić niepotrzebne. Po prostu bezpiecznie zakłada, że stanowcza większość ludzkości taka jest, z reguły zbyt szybko stwierdzając z kim ma do czynienia. Ma ten paskudny zwyczaj szufladkowania wszystkich po pierwszym wywartym wrażeniu. Ciężko mu zaimponować, a już zwłaszcza sprawić, by Czarny przyznał to na głos. Dotarcie na ,,dobrą listę" Jazza zajmuje raczej długo i większości wydaje się to po prostu nieopłacalne. Przy okazji o wiele łatwiej wychodzi to kobietom niż mężczyznom, co tym bardziej utrzymuje w przekonaniu, że kot jest po prostu uprzedzony do czterech piątych populacji Talosu na bazie często powtarzanych stereotypów. Co ciekawe, istnieją osoby, które go naprawdę lubią. Pomimo wszelkich starań, by jasno przekazać światu co o nim myśli, Jazz nadal trafia na ludzi bardziej nim zafascynowanych niż on nimi, a to nierzadko po prostu go irytuje. Cóż, na fakt, że jest gadającym kotem (dodałabym nawet, że klnącym jak szewc kotem) nic nie poradzi - to zawsze będzie ściągało uwagę, a niektórych nawet bawiło. Ale dlaczego, do cholery jasnej, tyle ludzi wspomina go z uśmiechem? Takim szczerym, niewymuszonym. Złośnik nie rozumie połowy ludzkich zachowań i nie wkłada żadnego wysiłku, by to zmienić. Nie wierzy w to, że ma jakieś pozytywne cechy, za które można by go polubić. Nie dostrzega nawet tego, że nie ma w nim tak wiele samouwielbienia, jak mogło by się wydawać. Krytyka Jazza sięga także jego własnej osoby i jest równie bezlitosna. Bezsprzecznie uważa siebie za najpaskudniejszą kreaturę z jaką miał kiedykolwiek do czynienia, chociaż w niektórych kwestiach zdecydowanie przesadza. W końcu nawet on potrafi pokazać się z dobrej strony, częściej nieumyślnie niż z intencji. Na pochwałę zasługuje choćby naturalnie przychodząca mu dyscyplina. Do wszelkich swoich zadań podchodzi z największym skupieniem, zdeterminowany, by osiągnąć swój cel i zgarnąć za niego należną nagrodę. Profesjonalizm rzadko uchodzi cudzej uwadze, zbierając pozytywne noty u stanowczej większości ludzi z jego fachu. Każdy lubi pracować z kimś, kto zna się na swojej robocie i nie będzie sprawiał problemów. A Jazz, chociaż wydaje się pierwszy do każdej bitki, zdecydowanie nie lubi psucia planów, czy to własnych, czy też cudzych. Pod tym względem wykazuje niejakie zrozumienie i szacunek. Nie otwarte, oczywiście, ale pracując z nim bez wątpienia zauważysz, że kot nawet nie kichnie bez twojego polecenia. Wszystko ma chodzić jak w zegarku? Będzie chodziło. Improwizacja? Nie musisz dwa razy prosić. I tu Czarny przejawia swój największy talent: kreatywność, czyli najbardziej destrukcyjną broń w całym wszechświecie. Chyba tylko ona i niesamowite szczęście trzymają tego kota w jednym kawałku, bo z takim charakterem oraz ambicjami musi często pakować się w kłopoty. Niejednokrotnie utykając w podobnych scenariuszach, Jazz nauczył się je sprawnie rozwiązywać. Przedrzeźniacz może mijać się z rozsądkiem bez mrugnięcia okiem, ale w sytuacjach kryzysowych momentalnie trzeźwieje i bierze się do roboty. W końcu obecnie jedynym co ma do stracenia jest jego dziewięć parszywych żywotów, a mimo wszystko ma nadzieję jeszcze trochę pożyć. Na pewno nie widać tego po nim na co dzień. Ba, kot wydaje się prosić o łomot, zaczynając do ludzi i zwierząt większych od niego nawet i dziesięć razy. Czasem przydaje ktoś, kto dla jego własnego dobra chwyci Jazza za skórę na karku i odniesie poza zasięg niebezpieczeństwa, zanim rozpocznie istne piekło swoim niewyparzonym językiem. Jak na futerkowego, Złośnik ma naprawdę ognisty temperament, który (ku jego zaskoczeniu i niezadowoleniu) także znajduje mu równie nieogarniętych przyjaciół. Jak powszechnie wiadomo, wspólne cele zbliżają i Jazz nie jest wyjątkiem. Złośnika da się polubić, gdy już przywykniesz do ciągłych przytyków, syczącego przez kocie kiełki śmiechu (który słychać w jego towarzystwie dosyć często) oraz dołującego realistycznego poglądu, zahaczającego nierzadko o pesymizm. Przedrzeźniacz potrafi zepsuć budującą atmosferę jednym trafnym komentarzem, co z dwojga złego jest chyba lepsze od teatralnego wybuchu śmiechu. Takowy również mu się zdarza i zdecydowanie częściej będzie śmiał się z ciebie niż z tobą. W tym jednym Jazz musi niestety przyznać humanoidom punkt - są niesamowicie zabawni i nie grożą nudą, której z całego serca nienawidzi. Z tego powodu chociaż do ludzi ma oczywisty wstręt, a pozostałym gatunkom nie ufa, rzadko odmawia przyłączenia się do towarzystwa. Od zawsze był przekonany, że w jego wypadku wszystko może przyjąć tylko gorszy obrót, tak więc banda zidiociałych dwunogów na ogonie nie zrobi większej różnicy.
Częste miejsca pobytu: Myśli o zagnieżdżeniu się gdzieś na stałe. Dobrze by było mieć jedno miejsce, do którego może bezpiecznie wracać. Może nawet przekonałby się do zamieszkania u jakiegoś człowieka. Na razie pląta się po miastach, często pchając się na gapę do kursujących po tych samych trasach ciężarówek. Samotne podróże przez pustynie to dla niego samobójstwo.
Song Theme: The Wild Ones - All Good Things | Firestarter - Torre Florim
Stopień rozgłosu: 1 (0/500 PD)
Sojusznicy: Brak
Wrogowie: Póki co nikt. Może i nie cierpi gatunku ludzkiego, ale nie na tyle, by uważać któregokolwiek człowieka za wroga. Owszem, w większości to idioci, ale nie będzie kogoś nienawidził za głupotę.
Broń: Standardowo pełen komplet pazurów, zęby i umysł, ale jest w stanie poradzić sobie z mniejszą bronią palną. Takie uzi to dla niego prawie jak karabin, ale noszenie jednego przy sobie przez cały czas byłoby męczące. Dlatego złożył sobie własną broń: SMG ładowane energią. Wyjątkowo szybkostrzelne i nie wymaga zmiany magazynka. Może mu się za to zdarzyć przegrzanie przy zbyt długim ogniu bez przerw.
Umiejętności: Niektórym ludziom fraza ,,kot z przeciwstawnymi kciukami i głową pełną pomysłów" brzmi jak koniec świata. Jazz osobiście nie uważa się za oznakę nadchodzącej apokalipsy, ale zgadza się z jednym: potrafi zrobić sporo i zepsuć jeszcze więcej. Zwykły dachowiec (lub ktoś uznawany za zwykłego dachowca) nie ma wiele do roboty w ludzkim świecie, dopóki sam się za coś nie weźmie i nie zwróci na siebie uwagi. Tak więc ma całkiem sporo wolnego czasu, nie musząc się przejmować tym, że ktoś mu zaraz przeszkodzi. Może spędzać go na czymkolwiek, co w tej chwili uzna za interesujące. A najbardziej fascynuje go elektronika, mechanika i broń palna. Złośnik jest wielkim fanem postępowych technologii i stara się na bieżąco nadrabiać zaległości, o które nie trudno żyjąc na takim zadupiu. Pomimo łap całkiem dobrze radzi sobie ze składaniem różnych ustrojstw do kupy. W połączeniu z faktem, jak łatwo go wszędzie ze sobą zabrać, Czarny jest niemal kieszonkowym mechanikiem, zdolnym do pracy w prawie każdych warunkach. Przez swój rozmiar ciężko mu posługiwać się normalną bronią palną, ale nie przeszkadza mu to w fascynowaniu się kunsztem ulubionych marek i krytykowaniem topornej roboty. Jeśli zdarzy ci się z nim pracować, na pewno niejednokrotnie zaproponuje, że podrasuje ci giwerę za darmo, ale ciężko stwierdzić co dostałbyś z powrotem. Przedrzeźniacz nigdy nie marudzi na swój wzrost, radząc sobie świetnie ze sprzętami nie zbudowanymi z myślą o kotach. Doskonale wie, że bycie futrzakiem w byciu łowcą nagród bardziej pomaga, niż szkodzi. Ma po swojej stronie przede wszystkim spory element zaskoczenia. Sporo osób nawet wiedząc, że nie jest zwykłym kotem z miejsca uznaje go za niewielką przeszkodę, co Złośnikowi jak najbardziej odpowiada. Jest o wiele szybszy od człowieka (chyba nigdy nie biega na dwóch łapach) i zdecydowanie łatwiej porusza się w mieście - zamiast przepychać się przez tłum może po prostu prześlizgnąć się między nogami przechodniów, a w razie czego łatwo dostanie się na dachy. Bez problemu przeciska się przez ciasne kanały, łatwo też może się ukryć. Opracował też do perfekcji przestawianie kości, dzięki czemu może szybko przeskakiwać z dwóch łap na cztery i odwrotnie. Ta umiejętność wypracowała też w nim wysoką odporność na ból. Kiedyś zmiana układu miednicy i barków była dosyć bolesna, ale po latach ćwiczeń jego ciało się na to uodporniło. Nieumyślnie więc podniósł własny próg bólu, co czasem nawet mu pomaga.
Towarzysz: Spójrzmy prawdzie w oczy: prędzej on zostanie czyimś zwierzakiem, niż załatwi sobie własnego.
Autor: Nyan Cat

Od Oszusta (CD Kaina) - Do sądu po wyrok

      Oszust wyprostował palce i uważnie przyjrzał się zaciskanemu w dłoni grotowi włóczni. Dziwny metal połyskiwał nienaturalnie i nie przypomniał żadnego znanego Bezimiennemu stopu. Był też trochę cięższy niż wskazywał na o to jego rozmiar. Co to jest? Skąd w ogóle wzięło się w łapach wandali? I jak oni właściwie to obrobili? Pierwszy raz widział coś takiego na oczy, ale jeśli ten grot bez trudu wbijał się w podobno pancerną karoserię, Zmora miał już plan na co najmniej cztery inne zastosowania. Żałował, że sam nie wpadł na pomysł, by zabrać tego więcej. Miał przeczucie, że zapasy wcześniej czy później staną się mu niezbędne. Musiał tylko odkryć sposób łatwej obróbki, która nie wymagałaby dużej straty w materiale i pozwalałaby z jednego dużego kawałka zrobić kilka lub kilkanaście mniejszych. Strzały z grotami z tego metalu mogły stać się kolejną z wielu części jego podstawowego ekwipunku. Do tej pory nie potrafił jeszcze przebijać się przez grubsze blachy, ale gdyby tylko miał je wtedy w kanionie, gdy razem z Maddison pozbywali się ciężarówek ścigających ich transport, na pewno nie zmarnowałby aż tylu strzał.
     Od bardzo dawna nie miał okazji odwiedzić Arc. Ściślej rzecz ujmując: od swojego ostatniego sądowego procesu. Jaki dostał wyrok? Oczywiście dożywocie, bo Arkanie nie zamierzali się z nim bawić w chowanego nigdy więcej. Jak się wywinął? Adwokat Diabła zaproponował wydalenie oskarżonego poza obręb stacji z zakazem powrotu pod groźbą wykonania odroczonej kary. Od tego czasu Zmora nie mógł już swobodnie przekraczać granicy między Arc i Talos. Udało mu się dotrzymać warunków wyroku tylko dlatego, że każdy napotkany funkcjonariusz mógł bez rozkazu go aresztować, bo jego zamaskowana twarz widniała swego czasu w każdym podanym do wglądu publicznego rejestrze kryminalistów. Nawet cywilni ludzie byli dla niego niebezpieczni, jeśli zauważyli dopisek, by bezzwłocznie poinformować o jego obecności. Jednym zdaniem: Złodziej w Arc był więcej niż spalony. Chociaż nikt nie próbuje mnie z miejsca zastrzelić, odezwał mu się w głowie pojedynczy głosik – wątła, optymistyczna myśl w morzu coraz bardziej pesymistycznego podejścia do czekającego go zadania.
     Wcale nie spieszyło mu się do Arc. Nie tęsknił za piramidami arkańskich statków i skłamałby mówiąc, że ucieszył się na myśl o ponownym wmieszaniu się w labirynty korytarzy wewnątrz. Nie potrafił zmusić się do odnalezienia przyjemności w wizycie w domu. Czy może jeszcze trafniej – w miejscu, które dawniej uważał za dom, a które ostatecznie porzucił. Daleko mu było do Arkan i uświadamiano go o tym na każdym kroku, nawet wtedy, gdy jeszcze niczym konkretnym się nie naraził. Mimo to znał Arc na wylot i żaden korytarz nie był mu obcy. Nadal pamiętał mapę poszczególnych segmentów, chociaż od czasu jego ostatniego pobytu tam minęły długie lata błądzenia po talosańskich pustkowiach upstrzonych gdzieniegdzie miastami. Niektórych rzeczy po prostu się nie zapominało, a schematycznie doskonałe budowle Arkan z pewnością należały do tej grupy. Podobnie jak niechęć mieszkających w nich ludzi do podejrzanego, nastoletniego łachmaniarza z pustyni.
     – Na prawo – polecił cicho, kiedy samochód zbliżał się do wysuniętej najdalej w Talos piramidy. Nie mógł odezwać się ani trochę głośniej, bo nie ufał sobie na tyle, by wiedzieć, że nie zadrży mu głos. Zwłaszcza, że już od Cargo brakowało mu powietrza i tylko ogromnym wysiłkiem woli narzucił sobie głębokie, ale spokojne wdechy i wydechy. Nienawidził swojej fobii z całego serca.
     Kain drgnął zauważalnie, po raz drugi zapominając o obecności Widma za plecami.
     – A drzwi nie są w lewo? – spytał, odwracając się w stronę Złodzieja.
     Plaga wcisnął się głębiej w fotel, uświadamiając sobie, że nikt nie pilnuje drogi przed maską. I nic nie obchodził go fakt, że pustynia dookoła była niemalże zupełnie opustoszała, więc bardzo trudno było o jakiś wypadek. Z jego szczęściem wszystko mogło się wydarzyć.
     – Główne drzwi może i są... Ale my nie chcemy z nich korzystać – wyjaśnił krótko, starając się skupić na czymkolwiek poza prowadzonym na oślep mustangiem.
     – Z powodu? – zainteresował się Zero.
     Zmora spojrzał w stronę hełmu, mrużąc w półmroku oczy. Przez chwilę wpatrywał się w niego bez słowa wyjaśnienia, a potem wyciągnął się nad fotelem kierowcy i skręcił kierownicą w odpowiednią stronę. Kim był, żeby musiał się tłumaczyć? Z tej trójki to on znał Arc najlepiej, a reszta musiała się dostosować.
     – Hej! Mój samochód! JA prowadzę! – zaprotestował Flint, ściągając samochód na wcześniejszy kurs.
     – To prowadź bardziej na prawo, póki jeszcze masz co prowadzić. Gwarantuję, że Arkanie nie są głusi i usłyszą jak trójka łowców szturmem próbuje zdobyć ich fortecę...
     Marcus spojrzał na Zero w poszukiwaniu rady. Ten w odpowiedzi wzruszył obojętnie ramionami, wyraźnie nie chcąc brać udziału w wojnie. Widmo wykorzystał okazję i znowu szarpnął kierownicą, ale tym razem Kain się tego spodziewał. Nie przewidział jednak, że Widmo opuści swoje miejsce z tyłu, bo będąc najniższym i najdrobniejszym z całej trójki, nie miał większych problemów ze swobodnym przemieszczaniem się po samochodzie. Przecisnął się na fotel pasażera... i od razu tego pożałował. Marcus zahamował bez ostrzeżenia. Złodziej wpadł na deskę rozdzielczą, boleśnie zderzając się z nią łokciem. Nie zdążył jeszcze dobrze się pozbierać, a już samochód wyrwał do przodu, ciskając Koszmarem na oparcie fotela do wtóru jego własnych, wyszukanych przekleństw. Jak ja nienawidzę samochodów...
     – Dobrze ci radzę – warknął. – Zabierz ręce z kierownicy.
     – Mowy nie ma!
     – Zabijesz nas.
     Żaden nie zamierzał pozwolić drugiemu ustalić kierunku. Kain z zasady, Zmora –  z obawy przed podjechaniem pod same bramy Arc. Nie mógł pozwolić Marcusowi dotrzeć do pierwotnego celu, bo ich przygoda skończyłaby się na długo przed jej rozpoczęciem. I o ile Zero z Kainem pewnie trafiliby do aresztu na parę miesięcy za próbę przemytu jego osoby – co Zmorze prawdę mówiąc nie przeszkadzało; zawsze to mniej konkurencji na rynku – o tyle samego Diabła potraktowano by gorzej. On z więzienia już by pewnie nie wyszedł. W każdym razie nie tak łatwo jak pozostali.
     – Skręć, idioto – Bezimienny brzmiał coraz paskudniej. Każdemu normalnemu człowiekowi dałoby to pewnie do myślenia, ale nie Marcusowi Flintowi. Kain był ponad tym.
     – Uspokójcie się obaj.
     Zarówno Plaga jak i Marcus odwrócili głowy w stronę trzeciego pasażera. Zero nie podniósł głosu. Nawet nie zadał sobie trudu nadania mu konkretnej barwy, a jednak przykuł uwagę obu. Zmora zmarszczył brwi, ale nie zabrał dłoni z kierownicy. Nie cierpiał być taktowany jak dziecko. A już na pewno nie podobało mu się zwracanie do niego jak do Marcusa Flinta.
     – Ale on zaczął! – usprawiedliwił się Kain.
     – A ja kończę – odparł Zero. – Skręcaj, Flint.
     – Ale...
     – Skręcaj. Nie mam ochoty dzisiaj umrzeć.
     – Ale...
     – Nie dyskutuj. Nasz przewodnik powiedział, że masz skręcić.
     Oszust po raz ostatni skręcił kierownicą i upewniwszy się, że mustang kieruje się we właściwą stronę, wypuścił ją z rąk. Marcus zerknął na niego spode łba i mruknął coś pod nosem. Zmora nie chciał wiedzieć czym właśnie stał się w oczach wariata.
     Opadł na fotel i odwrócił się w stronę szyby, w milczeniu świętując swój triumf. W końcu nikt nie kazał mu wysiąść z wozu i pokonać reszty drogi pieszo, więc było co świętować. Zapatrzył się na ogrom piramidy wyrastającej mu przed oczami i z braku lepszego zajęcia pozwolił, by odżyły zatarte przez czas wspomnienia. Takie, których istnienia był pewien, ale nie potrzebował szukać w pamięci szczegółów oraz takie, o których nawet nie zdawał sobie sprawy. Wróciły wszystkie co do jednego jako przypomnienie lepszych, bardziej obfitych czasów. Jakby nie patrzeć w Arc ludzie byli bardziej bogaci. W Arc po prostu żyło się lepiej. Po cichu liczył na to, że podczas tak długiej nieobecności zdążono zapomnieć o wszystkich próbach schwytania go. Byłoby mu więcej niż na rękę, gdyby pozostał nierozpoznany. Nie chciał przykrywać starych wspomnień świeżymi.
     – No. To jesteśmy! – oznajmił wkrótce potem Kain nielogicznie entuzjastycznym tonem. Zupełnie nie pasowało to do okoliczności.
     Koszmar wyskoczył z samochodu, nie czekając aż zatrzyma się do końca. Rozciągnął się szybko po podróży, bo nie znosił uczucia odrętwienia. Wolał czuć, że może sobie ufać; że nie spadnie znikąd, bo zdrętwiałe mięśnie odmówią posłuszeństwa. Natychmiast ruszył na poszukiwania tylnego wejścia, wyciągając z odpowiedniej kieszeni wymyślne narzędzie, dzięki któremu mógł naruszyć nienaruszalne na co dzień piramidy. Pamiętał, że jego własne drzwi były gdzieś w pobliżu, ale gdzie dokładnie? Od środka zawsze było łatwiej je znaleźć.
~ * * * ~
     – Gdzie my, do cholery, jesteśmy? – spytał Kain, przełażąc przez rozkręcony panel w ścianie. Dziura znajdowała się nieco powyżej pasa Złodzieja. On sam nie miał żadnych problemów z opuszczeniem jej głową do przodu chwilę wcześniej. Po prostu odepchnął się lekko i pewnie wylądował na rękach. Przeszedł tak kilka drobnych kroczków, zanim wysunął się na tyle, żeby móc wygodnie opaść na nogi. Kain zrobił to dużo mniej zgrabnie, wieńcząc swoje popisy głuchym gruchnięciem o podłogę, a Zero nadal czekał przed otworem. Nie planował razem z Marcusem zablokować się w zewnętrznym poszyciu piramidy ani utknąć w ciasnym dukcie technicznym izolującym wewnętrzne ściany. Najwyraźniej, jeśli już miał się zaklinować, wolał to zrobić sam.
           Złodziej przymrużył oczy, kładąc dłoń na skośnej ścianie korytarza. Przywołał z pamięci widok tego samego miejsca, ale skąpanego w ostrym świetle dziennym. Arkanie nie znosili ciemności na swoich statkach. W chwili, gdy słońce chowało się za horyzontem sztuczne światło dzienne wygasało, zastąpione milszą dla oczu i znacznie łagodniejszą wersją. Jednak nigdy nie gasło zupełnie, sprawiając, że żadna pora nie była dobrą dla popełnienia przestępstwa. Twórcy takiego stanu rzeczy znali się na porządku jak nikt inny.
     Oszust zrobił kilka kroków, nasłuchując uważnie, ale nie zdjął ręki ze ściany. Metal pod palcami nie był aż tak ciepły jak to zapamiętał. A może tylko wydawało mu się, że wcześniej taki był? Może to dotyk nagrzanych blach dachów Rattle Cliffs sfałszował tamto wspomnienie? Nie było to ważne. Nie liczyło się nic, bo dwaj łowcy nagród pokonali już pierwszą przeszkodę. Plaga, upewniwszy się, że w okolicy nie ma żywego ducha, zawrócił i wszedł z powrotem do przejścia. Ideą tajnych drzwi było to, że nikt niepowołany nie powinien się o nich dowiedzieć, a ziejąca dziura z pewnością zwracała uwagę. Drogę należało zamknąć, żeby nadal mogła uchodzić za bezpieczną.
     – Jesteśmy w miejscu, gdzie nawet trzymana w klatce mysz ma swój numer identyfikacji i podlega ścisłej kontroli. Znalezienie odpowiedniej kwatery to formalność, jeśli mamy nazwisko. – oznajmił wreszcie, kiedy już wyszedł na korytarz i przykręcił panel na swoje miejsce.
      – Szukamy Lin Xio Zhu.
     Do tej pory Zmora jeszcze nie słyszał ani razu nazwiska swojego celu. Nic dziwnego, bo wyuczony profesjonalizm jasno mówił mu, że czasem lepiej nie wiedzieć wszystkiego. Dlatego nie pytał, a Zero nie spieszył się ze zdradzeniem mu tajemnicy. Tak było po prostu bezpieczniej dla powodzenia zlecenia. Żaden z nich nie chciał być wyprzedzony, bo żadnemu nie podobała się wizja nagrody znikającej w cudzej kieszeni. Na szczęście byli sami w niemonitorowanej odnodze korytarza, kilkanaście metrów od jednej z głównych i największych ulic w Arc.
     Bezimienny powtórzył sobie w myślach nazwisko i zerknął w stronę wylotu korytarza, mrużąc oczy. Nieświadomie lekko przechylił przy tym głowę, przyciskając pięść do maski na wysokości ust. Zamyślił się na krótką chwilę, rozbijając sobie imię i nazwisko celu na pojedyncze człony. Nie miał żadnych dodatkowych informacji i musiało mu to wystarczyć. Prawdę mówiąc od lat nie korzystał z arkańskich planów, więc siłą rzeczy wypadł z wprawy w przerabianiu nazwisk na numery kwater. Musiał sobie na nowo przypomnieć niektóre szyfrowania. Co gorsza nie miał stuprocentowej pewności, że mu się uda za pierwszym razem.
     – To będzie gdzieś za piątą grodzią... – stwierdził ostrożnie.
     – Wiesz gdzie dokładnie?
     – Z dokładnością do piętra i segmentu. Ufam, że znajdziecie dobre drzwi sami.
      I to musiało im wystarczyć.
      – A skąd wiesz, gdzie to będzie? Arc jest ogromne – stwierdził Marcus, szczerząc się szeroko. Zmora już jakiś czas temu uznał ten wyraz twarzy za naturalny u Kaina, ale od tego czasu wiele znaczący i jeszcze więcej obiecujący uśmiech nie spodobał mu się ani odrobinę bardziej. Wariaci wyjątkowo źle mu się kojarzyli...
       – Wiem na jakiej zasadzie kwaterują ludzi... 
      Zmora machnął ręką, każąc iść za sobą i wyszedł ze ślepego zaułka, od razu znajdując sobie miejsce między dwiema grupkami ludzi. Schemat budowy arkańskiej ulicy wewnątrz statku łudząco przypomniał miejsce, którym mogłoby się stać Devlin, w lepszej, bardziej świetlanej przyszłości Talosu. Z poziomu ziemi dało się zauważyć tylko kilka kondygnacji zagospodarowanych pomieszczeń gęsto połączonych ze sobą kładkami i tunelami. Zmora wiedział jednak, że nawet i ponad głowami ludzi, tam, gdzie każdy widział sufit, znajdowały się kolejne kompleksy pomieszczeń. Arc było ogromne, przeraźliwie dobrze zorganizowane i nieskazitelnie czyste. Na ulicy nie zalegały śmieci i złom, a szyldy utrzymane były w tym samym pedantycznym tonie i różniły się tylko precyzyjnie nakreślonym opisem asortymentu sklepu. Miejsce jawiło się jako pomnik ładu i porządku – esencji akańskiego duchu postępu. Było też okropnie tłoczne. Całe rzeki ludzi przepływały po obu stronach ulicy. Tylko przeorany dwoma prostymi torami środek był zupełnie wolny od ruchu pieszego, jakby ludzie woleli maszerować w ścisku pod ścianami.
     Kain wyprzedził Zmorę, kierując się prosto ku wolnej przestrzeni.
     – W życiu bym się nie spodziewał, że te snoby będą próbować podrobić nasze stare, dobre Devlin – stwierdził prowokująco głośnym tonem. – Hej! Puść mnie!
     Plaga nie zamierzał spełniać tej prośby. Zamiast tego szarpnął Marcusa w tył, ściągając go ze środka i wciskając się w tłum. Zaledwie sekundy później przed twarzami łowców nagród ze świstem przemknął długi na kilkanaście wagonów transportowiec po brzegi wyładowany brudnym, żółtawym kruszcem. Ktoś popchnął Złodzieja, próbując sforsować stworzoną przez łowców blokadę na środku chodnika. Cała reszta tłumu łagodnie przepływała dookoła, mijając ich bez choćby jednego, pobieżnego zerknięcia.
     – Nie ma za co.
     – Troski to się po tobie nie spodziewałem, wiesz, Widmo? Przecież sam bym go zauważył i...
     – Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby selekcja naturalna sprzątnęła mi kierowcę.
     – Zabawne, że tropimy Wisielca – wtrącił się Zero i wskazał głową w stronę ściany – kiedy za niejakiego Banitę też dobrze płacą.
     – Co? Jaki Banita? – Flint wspiął się na palce, próbując dojrzeć coś pomiędzy ludźmi.
     Bezimienny poczuł dokładnie jak dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Odwrócił się w stronę karykaturalnego najemnika, próbując ocenić czy żartował, czy nie. Zero nie wyglądał jakby miał zaraz go obezwładnić, skrępować i zaciągnąć na najbliższy posterunek, ale Koszmar nie mógł być tego pewien. Zdążył zauważyć do czego zdolni są jego towarzysze.
      Dopiero po chwili, kiedy Zero nadal nie dawał wyraźnych znaków, że ma zamiar zaatakować, Zmora przeniósł wzrok na ścianę. Doskonale wiedział czego się spodziewać. Wyraźnie szumiący pomimo zgiełku ulicy holoprojektor wyświetlał podobiznę człowieka obserwującego przestrzeń przed sobą spode łba. Na Diabła z pełnym pogardy wyzwaniem patrzyły zielono-brązowe oczy. Rzeczywiście mam podłe spojrzenie... Ale człowiek na ścianie różnił się od tego stojącego przed nią. Bo przecież Banita i Widmo nie byli dokładnie tymi samymi osobami.  Holoprojektor wyświetlał człowieka bez kaptura, ale za to z dokładnie wygolonymi bokami głowy. Ścięte przy samej skórze włosy nadawały jej szarej barwy. Cała reszta była długa, niedbale zaczesana do tyłu i zebrana gumką wysoko z tyłu głowy, żeby nie sięgała niżej niż do podstawy karku. Na czoło Banity opadało kilka czarnych kosmyków, których nigdy nie chciało mu się odgarniać. Dolną połowę twarzy zasłaniała jednak ta sama maska w jaśniejsze, pionowe pasy, która teraz ściemniała nieco i stała się jakby bardziej brązowa od lat użytkowania. Byli do siebie bardzo podobni, ale Widmo nigdy nie pojawił się na liście gończym. Banita był dzieckiem niesłusznie przekonanym o własnej niezniszczalności i popełniał głupie błędy. Nawet pomimo ponad dekady zbierania doświadczeń w swoim fachu.
     Pod twarzą widniało fałszywe, niemalże doskonale arkańskie nazwisko ,,Dhau Hu Jiang", informacja o tym, że poszukiwany na zdjęciu jest osiemnastolatkiem i jego pseudonim. Jeszcze niżej zapisano obietnicę słusznej wedle wszelkich miar nagrody za pomoc w złapaniu przestępcy.
     Nieco nieaktualne dane. Czas z tym wreszcie skończyć.
     – Fajna fryzura – stwierdził z rozbawieniem Marcus, kiedy już przyjrzał się krytycznie listowi gończemu. – Dhau Hu Jiang?
     Bezimienny odruchowo naciągnął swój kaptur niżej na czoło i cofnął o krok. Potrzebował przestrzeni dookoła, bo coś mówiło mu, że zdrada wisi w powietrzu. Wolał mieć jak najszersze pole do manewru.
     – ,,Daa Ha Dzii" – poprawił go, lekko krzywiąc się na sam dźwięk tego nazwiska.
~ * * * ~
     – Dalej was nie poprowadzę – oświadczył, nagle zatrzymując się na podwieszonym kilka pięter nad poziomem właściwej ulicy skrzyżowaniu dwóch chodników. – Mam swoje sprawy do załatwienia.
     – W porządku. Którędy? – spytał Zero swoim zwyczajowo spokojnym głosem. Trudno było tak określić jego nastrój, a innych wyraźnych sygnałów Złodziej nie wypatrzył.
     – Prosto. Przez jakieś piętnaście metrów, nie więcej... Do czwartej odnogi, a potem w prawo i dwa piętra w dół. Łatwa droga bez niespodzianek. Myślę, że do półtorej godziny zrobi się w tej okolicy gorąco, więc weźcie to pod uwagę – ostrzegł jeszcze, siląc się na odrobinę lojalności względem towarzyszy. Potrzebował pewnej i szybkiej drogi ewakuacji z Arc. Drogi, która wyglądała jak podrasowany mustang Flinta.
      Po tych słowach odwrócił się w stronę barierki i przeskoczył na drugą stronę, zgrabnie lądując na dachu budynku sądu. Od razu rzucił się w tył i schował za wystającym ujściem wentylacji, żeby uciec przed odwracającym się w jego stronę monitoringiem. Na szczęście dach obserwowała tylko jedna kamera. Wyjątkowo niearkańskie podejście, chociaż nie pozbawione sensu. Po co ochraniać budynek sądu jeszcze dokładniej? Przecież nikt normalny nie miałby interesu włamywać się do budynku, który nie dość, że funkcjonował jako ostoja sprawiedliwości, to jeszcze nie mógł mieścić w sobie niczego dostatecznie cennego, by skok miał się opłacić. Zmora lubił pojawiać się tam, gdzie nikt się go nie spodziewał. Podniósł rękę, żegnając się z dwójką łowców. Kain odpowiedział identycznym gestem i poszli w swoją stronę. Koszmar został sam ze swoją robotą. Nareszcie.
      Wyciągnął stary, rozgięty w każdą z czterech stron hak i przywiązał do niego linę. Szarpnął kilka razy dla pewności, że węzeł mocno trzyma, a potem przerzucił hak do lewej ręki i wbił go w poszycie dachu. Blacha zajęczała żałośnie w proteście, ale wszystko wskazywało na to, że wytrzyma. A przynajmniej Widmo miał taką nadzieję, kiedy, ciągnąc za sobą linę, podchodził do krawędzi. Przyklęknął i zerknął w dół. Tuż przed gmachem stało czterech uzbrojonych Arkan. Kolejni dwaj pilnowali budynku na rogach, żeby upewnić się, że nikt nie wydostanie się tyłem i nie zaryzykuje ucieczki na ulicę. Dookoła sądu nie było innej drogi ucieczki niż ta prowadząca przed budynek.
     Co za szczęście, że moim problemem jest wejście, a nie wyjście...
    Zmora nie lubił korzystać z drzwi. Zwłaszcza nie lubił tych głównych wejściowych, bo wchodząc przez nie natychmiast traciło się całą przewagę zaskoczenia. Nie znał szybszego sposobu na zniszczenie roboty niż pokazanie się w niewłaściwym momencie, a sam początek skoku zdecydowanie był najgorszym czasem na poinformowanie o swojej obecności. Zerknął w stronę z wolna obracającej się kamery, żeby upewnić się, że ma jeszcze chwilę czasu. Nie mógł pozwolić sobie na głupi błąd. Ostatni taki w Arc skazał go na coś o wiele gorszego niż śmierć. Kamera była jednak daleko. Może nawet zbyt daleko by dostrzec wystający odrobinę kawałek liny, ale Bezimienny był dokładny. Pociągnął ją nieco bardziej w bok, żeby zniknęła z pola widzenia monitoringu. Dopiero potem zrobił kilka kroków dla rozpędu i zeskoczył z dachu.
      Lina trzasnęła nieprzyjemnie, kiedy zawisł na niej całym ciężarem. Coś się poluzowało i Plaga opadł jeszcze niżej niż zamierzał, ale nie spadł. Mimo że było blisko. A okienko, którym miał zamiar przedostać się do środka po raz pierwszy w swojej historii było na głucho zamknięte. Diabeł bywał już w arkańskim sądzie nie raz. Co prawda tylko jedna z tych wizyt została odnotowana, ale wtedy pierwszy i ostatni raz użył nieszczęsnych drzwi wejściowych. W każdym innym przypadku po prostu przeciskał się okienkiem pod sufitem w staromodnym, bo zapełnionym segregatorami z papierowymi aktami, mniejszym archiwum. Coś się jednak zmieniło przez te kilka lat. Okno przestało być mu sojusznikiem, a więc musiało zginąć.
       Na podłogę archiwum posypał się grad szklanych odłamków, a dźwięk stłuczonej szyby natychmiast zaalarmował jedynego pracownika w pomieszczeniu. Nie czekał aż intruz dostanie się do środka i od razu rzucił się ku drzwiom wyjściowym, gdzie – o czym Diabeł doskonale wiedział – czekał ochroniarz. Archiwista jednak zdołał pokonać zaledwie pół drogi do wyjścia i upadł na ziemię. Pod martwym ciałem szybko rozlała się kałuża krwi. Z jego przebitego na wylot karku sterczała długa strzała z czarnymi, postrzępionymi lotkami.
      Koszmar zdjął z cięciwy drugą przygotowaną strzałę, złożył łuk i wyćwiczonym ruchem odwiesił go na swoje miejsce na plecach. Dopiero wtedy niespiesznie przeszedł przez okno i opuścił się na podłogę. Nie był zachwycony śmiercią archiwisty, ale nie czuł się niczemu winien. Naprawdę rzadko zabijał innych ludzi. W zasadzie wolał swoich przeciwników ogłuszać i robił to w większości przypadków. Czasem jednak nie miał wyjścia. Niektórzy ludzie rzucali się do ucieczki na jego widok, ponieważ chcieli umrzeć. Tak to sobie tłumaczył.
     Podszedł do trupa i zmierzył go zrezygnowanym wzrokiem. Nie możesz tutaj zostać, stwierdził w myślach i oparł stopę na głowie byłego archiwisty. Rozejrzał się jeszcze dookoła w poszukiwaniu ewentualnej kryjówki, a potem złapał za zaklinowaną pomiędzy kręgami szyjnymi strzałę. Ostatecznie udało mu się ją wyciągnąć, nie uszkadzając jej przy tym. Dokładnie wytarł grot o uniform swojej ofiary i wsunął strzałę do kołczanu.
      Przekroczył archiwistę, wycierając dłonie w spodnie i skierował się ku drzwiom na korytarz. Przecież nie mógł przenieść bezwładnego, dorosłego mężczyzny, nie brudząc się przy tym jego krwią. Zmora nienawidził cudzej krwi na swoim stroju. Zresztą i tak nie zdobyłby się na to, żeby trupa podnieść. To było stanowczo zbyt obrzydliwe dla kogoś jego pokroju i bez powodu nie decydował się na tak drastyczne środki. No i plama krwi na środku korytarza też zapewne by została, bo czym miałby ją zetrzeć? A tak ktoś, kto zajrzy do archiwum zauważy od razu i ciało, i krew. Widmo swoją niechęcią do zadawania się z martwymi zwyczajnie ułatwiał komuś życie.
~ * * * ~
     Złodziej nigdy nie przepadał za piwnicami. Były nisko i w większości pod ziemią, a on gardził poziomem gruntu. Nie było tajemnicą, że Plaga znacznie lepiej czuł się wysoko ponad głowami niczego nieświadomych ludzi, bo wtedy nie mógł zostać zdeptany i w zasadzie niewiele mu zagrażało. Ale nie tylko dlatego nie lubił piwnic. Oszust nigdy nie miał jednego tylko powodu przemawiającego za swoim poglądem. Był Widmem – za wszystkim musiało się kryć coś więcej niż było powierzchownie widać. Bo przecież na pierwszy rzut oka nie było widać niemal nic. Wobec tego piwnice nie dość, że były nisko, to jeszcze cholernie ograniczały przestrzeń i odcinały większość ulubionych dróg ucieczki. Mając do wyboru tylko jedno wejście trzeba było się było liczyć z faktem, że nie można popełnić absolutnie żadnego błędu. W tak zamkniętym pomieszczeniu nawet wyłapany kątem oka ruch peleryny albo zdradliwy cień pojawiający się na ścianie na ułamek sekundy mógł przesądzić o wszystkim. I bynajmniej kwestia przeżycia nie była najważniejsza, bo ważyły się zarówno losy reputacji jak i możliwość trwałego kalectwa. Cudze piwnice zdecydowanie były stresujące. Tylko czy to albo cokolwiek innego mogło powstrzymać zdeterminowanego zawodowego złodzieja? Raczej nie. Każdy profesjonalista miał swoje przetestowane taktyki. I teoretycznie przerobił chociaż raz co najmniej kilkanaście możliwych scenariuszy każdego wymyślonego przez siebie rozwiązania problemu. Zmora nie był w tym wyjątkiem. Co więcej nawet lubił czasami nad ranem siadać gdzieś wysoko w spokojnej okolicy, najlepiej tak, żeby widzieć wschodzące nad pustynią słońce i po prostu myśleć.Właśnie wtedy planował co robić dalej, obmyślał nowe sztuczki i dopracowywał te istniejące. Czasami też ćwiczył. Było coś przyjemnego w odrobinie fizycznego wysiłku, kiedy dookoła wszystko spało. Diabeł nie miał wbrew pozorom zbyt wielu zainteresowań, a wszystko co robił zwykle sprowadzało się do tego, żeby pracowało mu się lepiej i łatwiej. Dlatego szlifował swoje i tak wyszlifowane zdolności i dużo myślał, nawet na dokładnie przemyślane tematy.
     Przykucnął i oparł plecy o obudowę jakiejś wymyślnej maszynerii. Napis sugerował chłodzenie reaktora, więc cel był naprawdę blisko. Niestety trójka ochroniarzy była jeszcze bliżej.
     – Bez sensu ta robota... – poskarżył się jeden z nich.
     – Zamknij się – syknął na niego drugi.
     – Codziennie powtarzam wam, że nikt nie jest na tyle głupi, żeby przychodzić tu bez zezwolenia. Nikt nie zdoła tutaj przyjść, bo rozbije się na pierwszych drzwiach i pierwszej kontroli. To, że stoimy akurat tutaj jest zupełnie zbędne. Po prostu nie mają dla nas nigdzie miejsca i trzymają nas tutaj na siłę.
     – Rozpraszasz się, talosański psie – warknął ten sam ochroniarz co przed chwilą. Trzeci zdawał się niewzruszony i nie zdobył się nawet na ciężkie westchnięcie.
      Zmora przewrócił oczami. Arkanie... Nigdy się nie zmieniają. Powoli, żeby nie zdradzić się z szelestem grotu na kołczanie, wyciągnął kolejną ze strzał. Tym razem jednak w ogóle nie zaostrzoną, bo zwieńczoną nieco grubszym niż palec walcem. Wcisnął niewielki przycisk i uzbroił strzałę. Od tego momentu stała się niemożliwie wrażliwa na dotyk. Widmo zamknął oczy na krótką chwilę i odetchnął głęboko, szykując się do kolejnego zadania. Musiał być naprawdę szybki, jeśli jego sztuczka miała zadziałać.W końcu, jeśli przeciwnicy byli w polu rażenia rzuconej strzały, on też był. Jego przewagą było wyłącznie to, że on eksplozji się spodziewał.
     Ułamał strzałę tuż pod grotem i wyrzucił pocisk za siebie – prosto pod nogi trójki ochroniarzy. Ten, którego nazwano ,,talosańskim psem" zdążył tylko wyrzucić z siebie zdławione przekleństwo. Jednak ostatnia sylaba zginęła w głuchym pyknięciu. Widmo zerwał się z ziemi i przeskoczył obudowę chłodnicy. Oślepieni ochroniarze tarli oczy, przeklinając siarczyście i próbując po omacku ustalić co się dzieje. Pierwszy z nich zgiął się w pół uderzony w żołądek. Chwilę później kopnięcie kolanem w twarz posłało go na ziemię. Drugi widział już więcej, więc się obronił. Zmora cofnął się poza zasięg ciosu wyszkolonego ochroniarza i opuścił gardę niżej niż powinien w takiej sytuacji. Czekał na atak. Nawet jeśli był sam przeciwko trzem. Ostatecznie przecież nie zamierzał nikogo zabić, więc sam atakować nie musiał. Wystarczyło nie dać się trafić.
      Pierwszy cios miał sięgnąć jego twarzy, bo tak byłoby go najłatwiej znokautować. Oczywiście, gdyby uderzenie rzeczywiście dotarło do celu. Diabeł uniknął go zupełnie naturalnym odchyleniem do tyłu, które równie naturalnie przeszło w salto zwieńczone uderzeniem przeciwnika w twarz. Tymczasem drugi z ochroniarzy zdecydował się wykorzystać chwilę nieuwagi i nisko kopnął, żeby Złodzieja podciąć. Zmora i tym razem uniknął ciosu. Walka przypominała taniec, bo Widmo decydował się na wyprowadzenie własnego ataku tylko wtedy, gdy miał pewność, że trafi. Bez przerwy był w ruchu, skacząc i uchylając się, ale sprawiał wrażenie jakby poszczególne ewolucje zupełnie go nie męczyły. To była właśnie jego taktyka. Nie miał złudzeń i wiedział, że mistrzem walki na pięści nie był. Nie miał szansy pokonać całej trójki na raz. Każdego z osobna pewnie tak z większym lub mniejszym trudem, ale nie wszystkich w tym samym czasie. To wykraczało poza kwalifikacje Złodzieja. Dlatego uciekł od otwartej konfrontacji. Był w końcu zwinniejszy niż ludzie, których zwykło się obsadzać w roli wiarygodnej i godnej zaufania ochrony.
     Ostatni ochroniarz jeszcze wierzgał, gdy Plaga go kneblował. Pozostali, wykazując znacznie mniejszą wolę walki, leżeli posłusznie w kącie pokoju perfekcyjnie ukryci za obudową przed niepożądanym wzrokiem. Jeden chyba jeszcze się nie ocknął, drugi natomiast obserwował podłogę mętnym wzrokiem. Z jego skroni powoli ciekła krew. Widmo upewnił się, że prowizoryczne liny i kneble nie puszczą zupełnie od razu. Wstał, otrzepując z obrzydzeniem dłonie, a potem wytarł je szybko o spodnie. Przywłaszczoną sobie plakietką otworzył magnetyczny zamek w drzwiach i jak gdyby nigdy nic wszedł do pomieszczenia z generatorem zasilania całego budynku, już na wstępie dobierając się do jednej z wszechobecnych kamer.
     Koszmar nie potrzebował żadnej wiedzy z dziedziny inżynierii i elektryki, żeby wiedzieć, że jeśli chce się na dłużej wyłączyć absolutnie wszystkie urządzenia w okolicy należy uderzyć u źródła. Tak wynikało z jego logiki i doświadczenia. One też podpowiadały mu, że wyłączenie to czasami za mało. Dlatego arkański generator należało bezwzględnie zniszczyć. Ale nie tak zupełnie zwyczajnie, bo to nie rozwiązałoby sprawy. Zmora chciał unicestwić nie tylko głównie źródło zasilania, ale również pozbyć się całej sieci. A przede wszystkim spalić serwery z rejestrami kryminalistów. Bo chwilowe pozbycie się dowodów nijak nie mogło go usatysfakcjonować. Widmo, tropiąc wszystkie swoje błędy wczesnej młodości, starał się dopilnować, by wszelki słuch o nim zaginął. Wobec tego musiał raz na zawsze wymazać z arkańskich baz danych wszystkie wzmianki o jego osobie. W szczególności swój wyrok.
     Generator na przekór wszystkiemu wydawał się być odporny na wandalizm. W całości obudowany był grubą blachą, a wychodzące od niego rury zdawały się na trwałe przymocowane do konstrukcji ogromnymi śrubami. Zmora w zewnętrznej powłoce nie znalazł żadnych słabych punktów, a obszedł całe pomieszczenie kilka razy. Wobec tego ręczne uszkodzenie maszyny zupełnie nie wchodziło w grę. Najprostsze wyjście zawsze okazuje się być zaminowane... Na szczęście Koszmar był mistrzem skutecznej improwizacji. I już jakiś czas wcześniej uzbroił się w śrubokręt z prawdziwego zdarzenia.
     Kompletnie nie znał się na wysokiej technice. Plątanina kabli powpinana do dziwnych płytek i innego nieprzypominającego niczego przydatnego złomu mówiła mu równie wiele co bełkoczący wandal – za żadne skarby świata nie mógł odróżnić poszczególnych elementów składowych i wywnioskować o co chodzi. Widmo rzadko przyznawał się do tego, że czegoś nie wiedział. Nawet przed sobą samym starał się uchodzić za osobę obeznaną w jakimś stopniu z wieloma dziedzinami nauki i życia, bo właśnie tego od siebie oczekiwał. Jednak wątpliwe, w dużej mierze zdobyte zupełnie samodzielnie, wykształcenie stanowczo nie przewidywało nazbyt skomplikowanych, naukowo-technicznych tematów. Na Talosie nie stanowiło to większego problemu – technologicznie Talos wpasowywał się w poziom wiedzy Złodzieja i raczej nie zwykł go zaskakiwać. Arc było jednak zupełnie innym światem. Zmieniło się nawet w perspektywie niecałej dekady nieobecności Widma.
     Pierwszy kabel wypiął z gniazda z wyraźnym wahaniem. Następny już nieco pewniej. Po chwili namysłu wpiął oba kable z powrotem, ale tym razem zupełnie na odwrót niż pierwotnie były. Generator nie zareagował na tę zmianę w żadnej sposób, więc Plaga pozwolił sobie na następne eksperymenty. Co złego może mi się stać? Przecież nie wybuchnie... Tak od razu, chyba.  Widmo wyrwał i przepiął dość kabli, żeby zwątpić w swój genialny plan do czasu aż z wyrwaniem najwyraźniej decydującego przewodu zgasły wszystkie światła. Po paru sekundach włączyła się syrena alarmowa, światło nad drzwiami zapłonęło na pomarańczowo. Od generatora dobiegł przeciągły syk i odgłos, jakby ktoś wrzucił kamień do bębna jakiegoś wirującego ustrojstwa. Diabeł, wiedziony impulsem, odwrócił się błyskawicznie w stronę maszyny. Przymocowane na stałe rury wcale nie były nie do ruszenia. Jedna z nich dygotała przerażająco, jakby za chwilę miała wystrzelić. Inna wyraźnie się obluzowała i wystarczyło tylko porządnie kopnąć, żeby wypadła całkowicie. Zmora nie zamierzał sobie tego odmawiać, nieważnie jak głupim nie byłoby to posunięciem. Musiał jakoś doprowadzić do eksplozji, a im poważniej zniszczyłby generator, tym dłużej zajęłaby jego naprawa. Wspaniały finał długo dojrzewającej zemsty mógł właśnie się dopełnić. Z wyrwanej rury wystrzelił kłąb parzącej pary i wylał się wrzątek. Bezimienny był przygotowany na taką ewentualność i odskoczył.
     – Chłodzenie padło... – stwierdził z satysfakcją znawcy i rzucił szybko okiem na resztę pomieszczenia. Jego słowa zagłuszył wyjący coraz szybciej alarm. Zaczynało się robić nieznośnie gorąco. Generator napęczniał, a blacha zafalowała, jakby sekundy dzieliły ją od rozerwania się na strzępy. Wystrzelił pierwszy nit, trafiając w ścianę tuż przy głowie Oszusta. Ten, nie czekając na dalszą zachętę, rzucił się do ucieczki. Już kilkanaście metrów za progiem korytarzami wstrząsnął potężny wybuch. Fala uderzeniowa poniosła Złodzieja w głąb korytarza i grzmotnęła nim o ścianę. Pozbierał się szybko, roztarł bolące ramię i nie zwalniając dotychczasowego kroku pognał dalej ku wyjściu. Pozostało mu tylko dostać się w miarę szybko i zupełnie niezauważenie do ślepej uliczki skąd prowadziło przejście do czekającego na zewnątrz mustanga. Łatwizna...

Kain? Zero? (Niekoniecznie w tej właśnie kolejności, ale cii...) Nie bijcie, nie umiem dialogów, ale przynajmniej nie blokuję już wątku > < Co tam w czasie równoległym?