Oszust
wyprostował palce i uważnie przyjrzał się zaciskanemu w dłoni grotowi włóczni.
Dziwny metal połyskiwał nienaturalnie i nie przypomniał żadnego znanego Bezimiennemu stopu. Był też trochę cięższy niż wskazywał na o to jego rozmiar. Co to jest? Skąd w ogóle wzięło się w łapach wandali? I jak oni właściwie to
obrobili? Pierwszy raz widział coś takiego na oczy, ale jeśli ten grot bez
trudu wbijał się w podobno pancerną karoserię, Zmora miał już plan na co
najmniej cztery inne zastosowania. Żałował, że sam nie wpadł na pomysł, by
zabrać tego więcej. Miał przeczucie, że zapasy wcześniej czy później staną się
mu niezbędne. Musiał tylko odkryć sposób łatwej obróbki, która nie wymagałaby
dużej straty w materiale i pozwalałaby z jednego dużego kawałka zrobić kilka
lub kilkanaście mniejszych. Strzały z grotami z tego metalu mogły stać się
kolejną z wielu części jego podstawowego ekwipunku. Do tej pory nie potrafił jeszcze przebijać się przez grubsze blachy, ale gdyby tylko miał je wtedy w
kanionie, gdy razem z Maddison pozbywali się ciężarówek ścigających ich
transport, na pewno nie zmarnowałby aż tylu strzał.
Od
bardzo dawna nie miał okazji odwiedzić Arc. Ściślej rzecz ujmując: od swojego
ostatniego sądowego procesu. Jaki dostał wyrok? Oczywiście
dożywocie, bo Arkanie nie zamierzali się z nim bawić w chowanego nigdy więcej. Jak się wywinął? Adwokat
Diabła zaproponował wydalenie oskarżonego poza obręb stacji z zakazem powrotu
pod groźbą wykonania odroczonej kary. Od tego czasu Zmora nie mógł już
swobodnie przekraczać granicy między Arc i Talos. Udało mu się dotrzymać
warunków wyroku tylko dlatego, że każdy napotkany funkcjonariusz mógł bez
rozkazu go aresztować, bo jego zamaskowana twarz widniała swego czasu w każdym
podanym do wglądu publicznego rejestrze kryminalistów. Nawet cywilni ludzie
byli dla niego niebezpieczni, jeśli zauważyli dopisek, by bezzwłocznie
poinformować o jego obecności. Jednym zdaniem: Złodziej w Arc był więcej niż
spalony. Chociaż nikt nie próbuje mnie z
miejsca zastrzelić, odezwał mu się w głowie pojedynczy głosik – wątła,
optymistyczna myśl w morzu coraz bardziej pesymistycznego podejścia do
czekającego go zadania.
Wcale nie
spieszyło mu się do Arc. Nie tęsknił za piramidami arkańskich statków i
skłamałby mówiąc, że ucieszył się na myśl o ponownym wmieszaniu się w labirynty
korytarzy wewnątrz. Nie potrafił zmusić się do odnalezienia przyjemności w
wizycie w domu. Czy może jeszcze trafniej – w miejscu, które dawniej uważał za
dom, a które ostatecznie porzucił. Daleko mu było do Arkan i uświadamiano go o
tym na każdym kroku, nawet wtedy, gdy jeszcze niczym konkretnym się nie
naraził. Mimo to znał Arc na wylot i żaden korytarz nie był mu obcy. Nadal
pamiętał mapę poszczególnych segmentów, chociaż od czasu jego
ostatniego pobytu tam minęły długie lata błądzenia po talosańskich pustkowiach
upstrzonych gdzieniegdzie miastami. Niektórych rzeczy po prostu się nie
zapominało, a schematycznie doskonałe budowle Arkan z pewnością należały do tej
grupy. Podobnie jak niechęć mieszkających w nich ludzi do podejrzanego, nastoletniego
łachmaniarza z pustyni.
– Na
prawo – polecił cicho, kiedy samochód zbliżał się do wysuniętej najdalej w
Talos piramidy. Nie mógł odezwać się ani trochę głośniej, bo nie ufał sobie na
tyle, by wiedzieć, że nie zadrży mu głos. Zwłaszcza, że już od Cargo brakowało
mu powietrza i tylko ogromnym wysiłkiem woli narzucił sobie głębokie, ale spokojne
wdechy i wydechy. Nienawidził swojej fobii z całego serca.
Kain
drgnął zauważalnie, po raz drugi zapominając o obecności Widma za plecami.
– A
drzwi nie są w lewo? – spytał, odwracając się w stronę Złodzieja.
Plaga wcisnął się głębiej w fotel, uświadamiając sobie, że nikt nie pilnuje drogi przed maską. I nic nie obchodził go fakt, że pustynia dookoła była niemalże zupełnie opustoszała, więc bardzo trudno było o jakiś wypadek. Z jego szczęściem wszystko mogło się wydarzyć.
Plaga wcisnął się głębiej w fotel, uświadamiając sobie, że nikt nie pilnuje drogi przed maską. I nic nie obchodził go fakt, że pustynia dookoła była niemalże zupełnie opustoszała, więc bardzo trudno było o jakiś wypadek. Z jego szczęściem wszystko mogło się wydarzyć.
– Główne
drzwi może i są... Ale my nie chcemy z nich korzystać – wyjaśnił krótko, starając się skupić na czymkolwiek poza prowadzonym na oślep mustangiem.
– Z powodu? –
zainteresował się Zero.
Zmora
spojrzał w stronę hełmu, mrużąc w półmroku oczy. Przez chwilę wpatrywał się w
niego bez słowa wyjaśnienia, a potem wyciągnął się nad fotelem kierowcy i skręcił
kierownicą w odpowiednią stronę. Kim był, żeby musiał się tłumaczyć? Z tej
trójki to on znał Arc najlepiej, a reszta musiała się dostosować.
– Hej!
Mój samochód! JA prowadzę! – zaprotestował Flint, ściągając samochód na
wcześniejszy kurs.
– To
prowadź bardziej na prawo, póki jeszcze masz co prowadzić. Gwarantuję, że
Arkanie nie są głusi i usłyszą jak trójka łowców szturmem próbuje zdobyć ich
fortecę...
Marcus
spojrzał na Zero w poszukiwaniu rady. Ten w odpowiedzi wzruszył obojętnie
ramionami, wyraźnie nie chcąc brać udziału w wojnie. Widmo wykorzystał okazję i
znowu szarpnął kierownicą, ale tym razem Kain się tego spodziewał. Nie
przewidział jednak, że Widmo opuści swoje miejsce z tyłu, bo będąc
najniższym i najdrobniejszym z całej trójki, nie miał większych problemów ze
swobodnym przemieszczaniem się po samochodzie. Przecisnął się na fotel
pasażera... i od razu tego pożałował. Marcus zahamował bez ostrzeżenia.
Złodziej wpadł na deskę rozdzielczą, boleśnie zderzając się z nią łokciem. Nie
zdążył jeszcze dobrze się pozbierać, a już samochód wyrwał do przodu, ciskając
Koszmarem na oparcie fotela do wtóru jego własnych, wyszukanych przekleństw. Jak ja nienawidzę samochodów...
– Dobrze
ci radzę – warknął. – Zabierz ręce z kierownicy.
– Mowy
nie ma!
– Zabijesz
nas.
Żaden
nie zamierzał pozwolić drugiemu ustalić kierunku. Kain z zasady, Zmora –
z obawy przed podjechaniem pod same bramy Arc. Nie mógł pozwolić
Marcusowi dotrzeć do pierwotnego celu, bo ich przygoda skończyłaby się na długo
przed jej rozpoczęciem. I o ile Zero z Kainem pewnie trafiliby do aresztu na
parę miesięcy za próbę przemytu jego osoby – co Zmorze prawdę mówiąc nie
przeszkadzało; zawsze to mniej konkurencji na rynku – o tyle samego Diabła
potraktowano by gorzej. On z więzienia już by pewnie nie wyszedł. W każdym
razie nie tak łatwo jak pozostali.
– Skręć,
idioto – Bezimienny brzmiał coraz paskudniej. Każdemu normalnemu człowiekowi
dałoby to pewnie do myślenia, ale nie Marcusowi Flintowi. Kain był ponad tym.
– Uspokójcie
się obaj.
Zarówno Plaga
jak i Marcus odwrócili głowy w stronę trzeciego pasażera. Zero nie podniósł
głosu. Nawet nie zadał sobie trudu nadania mu konkretnej barwy, a jednak
przykuł uwagę obu. Zmora zmarszczył brwi, ale nie zabrał dłoni z kierownicy.
Nie cierpiał być taktowany jak dziecko. A już na pewno nie podobało mu się
zwracanie do niego jak do Marcusa Flinta.
– Ale on
zaczął! – usprawiedliwił się Kain.
– A ja kończę
– odparł Zero. – Skręcaj, Flint.
– Ale...
– Skręcaj.
Nie mam ochoty dzisiaj umrzeć.
– Ale...
– Nie
dyskutuj. Nasz przewodnik powiedział, że masz skręcić.
Oszust
po raz ostatni skręcił kierownicą i upewniwszy się, że mustang kieruje się we
właściwą stronę, wypuścił ją z rąk. Marcus zerknął na niego spode łba i mruknął
coś pod nosem. Zmora nie chciał wiedzieć czym właśnie stał się w oczach
wariata.
Opadł na
fotel i odwrócił się w stronę szyby, w milczeniu świętując swój triumf. W końcu
nikt nie kazał mu wysiąść z wozu i pokonać reszty drogi pieszo, więc było co
świętować. Zapatrzył się na ogrom piramidy wyrastającej mu przed oczami i z
braku lepszego zajęcia pozwolił, by odżyły zatarte przez czas wspomnienia.
Takie, których istnienia był pewien, ale nie potrzebował szukać w pamięci
szczegółów oraz takie, o których nawet nie zdawał sobie sprawy. Wróciły
wszystkie co do jednego jako przypomnienie lepszych, bardziej obfitych czasów.
Jakby nie patrzeć w Arc ludzie byli bardziej bogaci. W Arc po prostu żyło się
lepiej. Po cichu liczył na to, że podczas tak długiej nieobecności zdążono
zapomnieć o wszystkich próbach schwytania go. Byłoby mu więcej niż na rękę,
gdyby pozostał nierozpoznany. Nie chciał przykrywać starych wspomnień świeżymi.
– No. To
jesteśmy! – oznajmił wkrótce potem Kain nielogicznie entuzjastycznym tonem.
Zupełnie nie pasowało to do okoliczności.
Koszmar
wyskoczył z samochodu, nie czekając aż zatrzyma się do końca. Rozciągnął się
szybko po podróży, bo nie znosił uczucia odrętwienia. Wolał czuć, że może sobie
ufać; że nie spadnie znikąd, bo zdrętwiałe mięśnie odmówią posłuszeństwa.
Natychmiast ruszył na poszukiwania tylnego wejścia, wyciągając z odpowiedniej
kieszeni wymyślne narzędzie, dzięki któremu mógł naruszyć nienaruszalne na co
dzień piramidy. Pamiętał, że jego własne drzwi były gdzieś w pobliżu, ale gdzie
dokładnie? Od środka zawsze było łatwiej je znaleźć.
~ * * * ~
– Gdzie my, do cholery, jesteśmy? – spytał
Kain, przełażąc przez rozkręcony panel w ścianie. Dziura znajdowała się
nieco powyżej pasa Złodzieja. On sam nie miał żadnych problemów z opuszczeniem
jej głową do przodu chwilę wcześniej. Po prostu odepchnął się lekko i pewnie
wylądował na rękach. Przeszedł tak kilka drobnych kroczków, zanim wysunął się
na tyle, żeby móc wygodnie opaść na nogi. Kain zrobił to dużo mniej zgrabnie,
wieńcząc swoje popisy głuchym gruchnięciem o podłogę, a Zero nadal czekał przed
otworem. Nie planował razem z Marcusem zablokować się w zewnętrznym poszyciu
piramidy ani utknąć w ciasnym dukcie technicznym izolującym wewnętrzne ściany.
Najwyraźniej, jeśli już miał się zaklinować, wolał to zrobić sam.
Złodziej
przymrużył oczy, kładąc dłoń na skośnej ścianie korytarza. Przywołał z pamięci
widok tego samego miejsca, ale skąpanego w ostrym świetle dziennym. Arkanie nie
znosili ciemności na swoich statkach. W chwili, gdy słońce chowało się za
horyzontem sztuczne światło dzienne wygasało, zastąpione milszą dla oczu i
znacznie łagodniejszą wersją. Jednak nigdy nie gasło zupełnie, sprawiając, że
żadna pora nie była dobrą dla popełnienia przestępstwa. Twórcy takiego stanu
rzeczy znali się na porządku jak nikt inny.
Oszust
zrobił kilka kroków, nasłuchując uważnie, ale nie zdjął ręki ze ściany. Metal
pod palcami nie był aż tak ciepły jak to zapamiętał. A może tylko wydawało mu
się, że wcześniej taki był? Może to dotyk nagrzanych blach dachów Rattle Cliffs
sfałszował tamto wspomnienie? Nie było to ważne. Nie liczyło się nic, bo dwaj
łowcy nagród pokonali już pierwszą przeszkodę. Plaga, upewniwszy się, że w
okolicy nie ma żywego ducha, zawrócił i wszedł z powrotem do przejścia. Ideą
tajnych drzwi było to, że nikt niepowołany nie powinien się o nich dowiedzieć,
a ziejąca dziura z pewnością zwracała uwagę. Drogę należało zamknąć, żeby nadal
mogła uchodzić za bezpieczną.
–
Jesteśmy w miejscu, gdzie nawet trzymana w klatce mysz ma swój numer identyfikacji
i podlega ścisłej kontroli. Znalezienie odpowiedniej kwatery to formalność, jeśli mamy nazwisko. – oznajmił wreszcie,
kiedy już wyszedł na korytarz i przykręcił panel na swoje miejsce.
– Szukamy Lin Xio Zhu.
Do tej pory Zmora jeszcze nie słyszał ani razu nazwiska swojego celu. Nic dziwnego, bo wyuczony profesjonalizm jasno mówił mu, że czasem lepiej nie wiedzieć wszystkiego. Dlatego nie pytał, a Zero nie spieszył się ze zdradzeniem mu tajemnicy. Tak było po prostu bezpieczniej dla powodzenia zlecenia. Żaden z nich nie chciał być wyprzedzony, bo żadnemu nie podobała się wizja nagrody znikającej w cudzej kieszeni. Na szczęście byli sami w niemonitorowanej odnodze korytarza, kilkanaście metrów od jednej z głównych i największych ulic w Arc.
Bezimienny powtórzył sobie w myślach nazwisko i zerknął w stronę wylotu korytarza, mrużąc oczy. Nieświadomie lekko przechylił przy tym głowę, przyciskając pięść do maski na wysokości ust. Zamyślił się na krótką chwilę, rozbijając sobie imię i nazwisko celu na pojedyncze człony. Nie miał żadnych dodatkowych informacji i musiało mu to wystarczyć. Prawdę mówiąc od lat nie korzystał z arkańskich planów, więc siłą rzeczy wypadł z wprawy w przerabianiu nazwisk na numery kwater. Musiał sobie na nowo przypomnieć niektóre szyfrowania. Co gorsza nie miał stuprocentowej pewności, że mu się uda za pierwszym razem.
– To będzie gdzieś za piątą grodzią... – stwierdził ostrożnie.
– Wiesz gdzie dokładnie?
– Z dokładnością do piętra i segmentu. Ufam, że znajdziecie dobre drzwi sami.
I to musiało im wystarczyć.
– A skąd wiesz, gdzie to będzie? Arc jest ogromne – stwierdził Marcus, szczerząc się szeroko. Zmora już jakiś czas temu uznał ten wyraz twarzy za naturalny u Kaina, ale od tego czasu wiele znaczący i jeszcze więcej obiecujący uśmiech nie spodobał mu się ani odrobinę bardziej. Wariaci wyjątkowo źle mu się kojarzyli...
– Wiem na jakiej zasadzie kwaterują ludzi...
Zmora machnął ręką, każąc iść za sobą i wyszedł ze ślepego zaułka, od razu znajdując sobie miejsce między dwiema grupkami ludzi. Schemat budowy arkańskiej ulicy wewnątrz statku łudząco przypomniał miejsce, którym mogłoby się stać Devlin, w lepszej, bardziej świetlanej przyszłości Talosu. Z poziomu ziemi dało się zauważyć tylko kilka kondygnacji zagospodarowanych pomieszczeń gęsto połączonych ze sobą kładkami i tunelami. Zmora wiedział jednak, że nawet i ponad głowami ludzi, tam, gdzie każdy widział sufit, znajdowały się kolejne kompleksy pomieszczeń. Arc było ogromne, przeraźliwie dobrze zorganizowane i nieskazitelnie czyste. Na ulicy nie zalegały śmieci i złom, a szyldy utrzymane były w tym samym pedantycznym tonie i różniły się tylko precyzyjnie nakreślonym opisem asortymentu sklepu. Miejsce jawiło się jako pomnik ładu i porządku – esencji akańskiego duchu postępu. Było też okropnie tłoczne. Całe rzeki ludzi przepływały po obu stronach ulicy. Tylko przeorany dwoma prostymi torami środek był zupełnie wolny od ruchu pieszego, jakby ludzie woleli maszerować w ścisku pod ścianami.
Kain wyprzedził Zmorę, kierując się prosto ku wolnej przestrzeni.
– W życiu bym się nie spodziewał, że te snoby będą próbować podrobić nasze stare, dobre Devlin – stwierdził prowokująco głośnym tonem. – Hej! Puść mnie!
Plaga nie zamierzał spełniać tej prośby. Zamiast tego szarpnął Marcusa w tył, ściągając go ze środka i wciskając się w tłum. Zaledwie sekundy później przed twarzami łowców nagród ze świstem przemknął długi na kilkanaście wagonów transportowiec po brzegi wyładowany brudnym, żółtawym kruszcem. Ktoś popchnął Złodzieja, próbując sforsować stworzoną przez łowców blokadę na środku chodnika. Cała reszta tłumu łagodnie przepływała dookoła, mijając ich bez choćby jednego, pobieżnego zerknięcia.
– Nie ma za co.
– Troski to się po tobie nie spodziewałem, wiesz, Widmo? Przecież sam bym go zauważył i...
– Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby selekcja naturalna sprzątnęła mi kierowcę.
– Zabawne, że tropimy Wisielca – wtrącił się Zero i wskazał głową w stronę ściany – kiedy za niejakiego Banitę też dobrze płacą.
– Co? Jaki Banita? – Flint wspiął się na palce, próbując dojrzeć coś pomiędzy ludźmi.
Bezimienny poczuł dokładnie jak dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Odwrócił się w stronę karykaturalnego najemnika, próbując ocenić czy żartował, czy nie. Zero nie wyglądał jakby miał zaraz go obezwładnić, skrępować i zaciągnąć na najbliższy posterunek, ale Koszmar nie mógł być tego pewien. Zdążył zauważyć do czego zdolni są jego towarzysze.
Dopiero po chwili, kiedy Zero nadal nie dawał wyraźnych znaków, że ma zamiar zaatakować, Zmora przeniósł wzrok na ścianę. Doskonale wiedział czego się spodziewać. Wyraźnie szumiący pomimo zgiełku ulicy holoprojektor wyświetlał podobiznę człowieka obserwującego przestrzeń przed sobą spode łba. Na Diabła z pełnym pogardy wyzwaniem patrzyły zielono-brązowe oczy. Rzeczywiście mam podłe spojrzenie... Ale człowiek na ścianie różnił się od tego stojącego przed nią. Bo przecież Banita i Widmo nie byli dokładnie tymi samymi osobami. Holoprojektor wyświetlał człowieka bez kaptura, ale za to z dokładnie wygolonymi bokami głowy. Ścięte przy samej skórze włosy nadawały jej szarej barwy. Cała reszta była długa, niedbale zaczesana do tyłu i zebrana gumką wysoko z tyłu głowy, żeby nie sięgała niżej niż do podstawy karku. Na czoło Banity opadało kilka czarnych kosmyków, których nigdy nie chciało mu się odgarniać. Dolną połowę twarzy zasłaniała jednak ta sama maska w jaśniejsze, pionowe pasy, która teraz ściemniała nieco i stała się jakby bardziej brązowa od lat użytkowania. Byli do siebie bardzo podobni, ale Widmo nigdy nie pojawił się na liście gończym. Banita był dzieckiem niesłusznie przekonanym o własnej niezniszczalności i popełniał głupie błędy. Nawet pomimo ponad dekady zbierania doświadczeń w swoim fachu.
Pod twarzą widniało fałszywe, niemalże doskonale arkańskie nazwisko ,,Dhau Hu Jiang", informacja o tym, że poszukiwany na zdjęciu jest osiemnastolatkiem i jego pseudonim. Jeszcze niżej zapisano obietnicę słusznej wedle wszelkich miar nagrody za pomoc w złapaniu przestępcy.
Nieco nieaktualne dane. Czas z tym wreszcie skończyć.
– Fajna fryzura – stwierdził z rozbawieniem Marcus, kiedy już przyjrzał się krytycznie listowi gończemu. – Dhau Hu Jiang?
Bezimienny odruchowo naciągnął swój kaptur niżej na czoło i cofnął o krok. Potrzebował przestrzeni dookoła, bo coś mówiło mu, że zdrada wisi w powietrzu. Wolał mieć jak najszersze pole do manewru.
– ,,Daa Ha Dzii" – poprawił go, lekko krzywiąc się na sam dźwięk tego nazwiska.
– W porządku. Którędy? – spytał Zero swoim zwyczajowo spokojnym głosem. Trudno było tak określić jego nastrój, a innych wyraźnych sygnałów Złodziej nie wypatrzył.
– Prosto. Przez jakieś piętnaście metrów, nie więcej... Do czwartej odnogi, a potem w prawo i dwa piętra w dół. Łatwa droga bez niespodzianek. Myślę, że do półtorej godziny zrobi się w tej okolicy gorąco, więc weźcie to pod uwagę – ostrzegł jeszcze, siląc się na odrobinę lojalności względem towarzyszy. Potrzebował pewnej i szybkiej drogi ewakuacji z Arc. Drogi, która wyglądała jak podrasowany mustang Flinta.
Po tych słowach odwrócił się w stronę barierki i przeskoczył na drugą stronę, zgrabnie lądując na dachu budynku sądu. Od razu rzucił się w tył i schował za wystającym ujściem wentylacji, żeby uciec przed odwracającym się w jego stronę monitoringiem. Na szczęście dach obserwowała tylko jedna kamera. Wyjątkowo niearkańskie podejście, chociaż nie pozbawione sensu. Po co ochraniać budynek sądu jeszcze dokładniej? Przecież nikt normalny nie miałby interesu włamywać się do budynku, który nie dość, że funkcjonował jako ostoja sprawiedliwości, to jeszcze nie mógł mieścić w sobie niczego dostatecznie cennego, by skok miał się opłacić. Zmora lubił pojawiać się tam, gdzie nikt się go nie spodziewał. Podniósł rękę, żegnając się z dwójką łowców. Kain odpowiedział identycznym gestem i poszli w swoją stronę. Koszmar został sam ze swoją robotą. Nareszcie.
Wyciągnął stary, rozgięty w każdą z czterech stron hak i przywiązał do niego linę. Szarpnął kilka razy dla pewności, że węzeł mocno trzyma, a potem przerzucił hak do lewej ręki i wbił go w poszycie dachu. Blacha zajęczała żałośnie w proteście, ale wszystko wskazywało na to, że wytrzyma. A przynajmniej Widmo miał taką nadzieję, kiedy, ciągnąc za sobą linę, podchodził do krawędzi. Przyklęknął i zerknął w dół. Tuż przed gmachem stało czterech uzbrojonych Arkan. Kolejni dwaj pilnowali budynku na rogach, żeby upewnić się, że nikt nie wydostanie się tyłem i nie zaryzykuje ucieczki na ulicę. Dookoła sądu nie było innej drogi ucieczki niż ta prowadząca przed budynek.
Co za szczęście, że moim problemem jest wejście, a nie wyjście...
Zmora nie lubił korzystać z drzwi. Zwłaszcza nie lubił tych głównych wejściowych, bo wchodząc przez nie natychmiast traciło się całą przewagę zaskoczenia. Nie znał szybszego sposobu na zniszczenie roboty niż pokazanie się w niewłaściwym momencie, a sam początek skoku zdecydowanie był najgorszym czasem na poinformowanie o swojej obecności. Zerknął w stronę z wolna obracającej się kamery, żeby upewnić się, że ma jeszcze chwilę czasu. Nie mógł pozwolić sobie na głupi błąd. Ostatni taki w Arc skazał go na coś o wiele gorszego niż śmierć. Kamera była jednak daleko. Może nawet zbyt daleko by dostrzec wystający odrobinę kawałek liny, ale Bezimienny był dokładny. Pociągnął ją nieco bardziej w bok, żeby zniknęła z pola widzenia monitoringu. Dopiero potem zrobił kilka kroków dla rozpędu i zeskoczył z dachu.
Lina trzasnęła nieprzyjemnie, kiedy zawisł na niej całym ciężarem. Coś się poluzowało i Plaga opadł jeszcze niżej niż zamierzał, ale nie spadł. Mimo że było blisko. A okienko, którym miał zamiar przedostać się do środka po raz pierwszy w swojej historii było na głucho zamknięte. Diabeł bywał już w arkańskim sądzie nie raz. Co prawda tylko jedna z tych wizyt została odnotowana, ale wtedy pierwszy i ostatni raz użył nieszczęsnych drzwi wejściowych. W każdym innym przypadku po prostu przeciskał się okienkiem pod sufitem w staromodnym, bo zapełnionym segregatorami z papierowymi aktami, mniejszym archiwum. Coś się jednak zmieniło przez te kilka lat. Okno przestało być mu sojusznikiem, a więc musiało zginąć.
Na podłogę archiwum posypał się grad szklanych odłamków, a dźwięk stłuczonej szyby natychmiast zaalarmował jedynego pracownika w pomieszczeniu. Nie czekał aż intruz dostanie się do środka i od razu rzucił się ku drzwiom wyjściowym, gdzie – o czym Diabeł doskonale wiedział – czekał ochroniarz. Archiwista jednak zdołał pokonać zaledwie pół drogi do wyjścia i upadł na ziemię. Pod martwym ciałem szybko rozlała się kałuża krwi. Z jego przebitego na wylot karku sterczała długa strzała z czarnymi, postrzępionymi lotkami.
Koszmar zdjął z cięciwy drugą przygotowaną strzałę, złożył łuk i wyćwiczonym ruchem odwiesił go na swoje miejsce na plecach. Dopiero wtedy niespiesznie przeszedł przez okno i opuścił się na podłogę. Nie był zachwycony śmiercią archiwisty, ale nie czuł się niczemu winien. Naprawdę rzadko zabijał innych ludzi. W zasadzie wolał swoich przeciwników ogłuszać i robił to w większości przypadków. Czasem jednak nie miał wyjścia. Niektórzy ludzie rzucali się do ucieczki na jego widok, ponieważ chcieli umrzeć. Tak to sobie tłumaczył.
Podszedł do trupa i zmierzył go zrezygnowanym wzrokiem. Nie możesz tutaj zostać, stwierdził w myślach i oparł stopę na głowie byłego archiwisty. Rozejrzał się jeszcze dookoła w poszukiwaniu ewentualnej kryjówki, a potem złapał za zaklinowaną pomiędzy kręgami szyjnymi strzałę. Ostatecznie udało mu się ją wyciągnąć, nie uszkadzając jej przy tym. Dokładnie wytarł grot o uniform swojej ofiary i wsunął strzałę do kołczanu.
Przekroczył archiwistę, wycierając dłonie w spodnie i skierował się ku drzwiom na korytarz. Przecież nie mógł przenieść bezwładnego, dorosłego mężczyzny, nie brudząc się przy tym jego krwią. Zmora nienawidził cudzej krwi na swoim stroju. Zresztą i tak nie zdobyłby się na to, żeby trupa podnieść. To było stanowczo zbyt obrzydliwe dla kogoś jego pokroju i bez powodu nie decydował się na tak drastyczne środki. No i plama krwi na środku korytarza też zapewne by została, bo czym miałby ją zetrzeć? A tak ktoś, kto zajrzy do archiwum zauważy od razu i ciało, i krew. Widmo swoją niechęcią do zadawania się z martwymi zwyczajnie ułatwiał komuś życie.
Przykucnął i oparł plecy o obudowę jakiejś wymyślnej maszynerii. Napis sugerował chłodzenie reaktora, więc cel był naprawdę blisko. Niestety trójka ochroniarzy była jeszcze bliżej.
– Bez sensu ta robota... – poskarżył się jeden z nich.
– Zamknij się – syknął na niego drugi.
– Codziennie powtarzam wam, że nikt nie jest na tyle głupi, żeby przychodzić tu bez zezwolenia. Nikt nie zdoła tutaj przyjść, bo rozbije się na pierwszych drzwiach i pierwszej kontroli. To, że stoimy akurat tutaj jest zupełnie zbędne. Po prostu nie mają dla nas nigdzie miejsca i trzymają nas tutaj na siłę.
– Rozpraszasz się, talosański psie – warknął ten sam ochroniarz co przed chwilą. Trzeci zdawał się niewzruszony i nie zdobył się nawet na ciężkie westchnięcie.
Zmora przewrócił oczami. Arkanie... Nigdy się nie zmieniają. Powoli, żeby nie zdradzić się z szelestem grotu na kołczanie, wyciągnął kolejną ze strzał. Tym razem jednak w ogóle nie zaostrzoną, bo zwieńczoną nieco grubszym niż palec walcem. Wcisnął niewielki przycisk i uzbroił strzałę. Od tego momentu stała się niemożliwie wrażliwa na dotyk. Widmo zamknął oczy na krótką chwilę i odetchnął głęboko, szykując się do kolejnego zadania. Musiał być naprawdę szybki, jeśli jego sztuczka miała zadziałać.W końcu, jeśli przeciwnicy byli w polu rażenia rzuconej strzały, on też był. Jego przewagą było wyłącznie to, że on eksplozji się spodziewał.
Ułamał strzałę tuż pod grotem i wyrzucił pocisk za siebie – prosto pod nogi trójki ochroniarzy. Ten, którego nazwano ,,talosańskim psem" zdążył tylko wyrzucić z siebie zdławione przekleństwo. Jednak ostatnia sylaba zginęła w głuchym pyknięciu. Widmo zerwał się z ziemi i przeskoczył obudowę chłodnicy. Oślepieni ochroniarze tarli oczy, przeklinając siarczyście i próbując po omacku ustalić co się dzieje. Pierwszy z nich zgiął się w pół uderzony w żołądek. Chwilę później kopnięcie kolanem w twarz posłało go na ziemię. Drugi widział już więcej, więc się obronił. Zmora cofnął się poza zasięg ciosu wyszkolonego ochroniarza i opuścił gardę niżej niż powinien w takiej sytuacji. Czekał na atak. Nawet jeśli był sam przeciwko trzem. Ostatecznie przecież nie zamierzał nikogo zabić, więc sam atakować nie musiał. Wystarczyło nie dać się trafić.
Pierwszy cios miał sięgnąć jego twarzy, bo tak byłoby go najłatwiej znokautować. Oczywiście, gdyby uderzenie rzeczywiście dotarło do celu. Diabeł uniknął go zupełnie naturalnym odchyleniem do tyłu, które równie naturalnie przeszło w salto zwieńczone uderzeniem przeciwnika w twarz. Tymczasem drugi z ochroniarzy zdecydował się wykorzystać chwilę nieuwagi i nisko kopnął, żeby Złodzieja podciąć. Zmora i tym razem uniknął ciosu. Walka przypominała taniec, bo Widmo decydował się na wyprowadzenie własnego ataku tylko wtedy, gdy miał pewność, że trafi. Bez przerwy był w ruchu, skacząc i uchylając się, ale sprawiał wrażenie jakby poszczególne ewolucje zupełnie go nie męczyły. To była właśnie jego taktyka. Nie miał złudzeń i wiedział, że mistrzem walki na pięści nie był. Nie miał szansy pokonać całej trójki na raz. Każdego z osobna pewnie tak z większym lub mniejszym trudem, ale nie wszystkich w tym samym czasie. To wykraczało poza kwalifikacje Złodzieja. Dlatego uciekł od otwartej konfrontacji. Był w końcu zwinniejszy niż ludzie, których zwykło się obsadzać w roli wiarygodnej i godnej zaufania ochrony.
Ostatni ochroniarz jeszcze wierzgał, gdy Plaga go kneblował. Pozostali, wykazując znacznie mniejszą wolę walki, leżeli posłusznie w kącie pokoju perfekcyjnie ukryci za obudową przed niepożądanym wzrokiem. Jeden chyba jeszcze się nie ocknął, drugi natomiast obserwował podłogę mętnym wzrokiem. Z jego skroni powoli ciekła krew. Widmo upewnił się, że prowizoryczne liny i kneble nie puszczą zupełnie od razu. Wstał, otrzepując z obrzydzeniem dłonie, a potem wytarł je szybko o spodnie. Przywłaszczoną sobie plakietką otworzył magnetyczny zamek w drzwiach i jak gdyby nigdy nic wszedł do pomieszczenia z generatorem zasilania całego budynku, już na wstępie dobierając się do jednej z wszechobecnych kamer.
Koszmar nie potrzebował żadnej wiedzy z dziedziny inżynierii i elektryki, żeby wiedzieć, że jeśli chce się na dłużej wyłączyć absolutnie wszystkie urządzenia w okolicy należy uderzyć u źródła. Tak wynikało z jego logiki i doświadczenia. One też podpowiadały mu, że wyłączenie to czasami za mało. Dlatego arkański generator należało bezwzględnie zniszczyć. Ale nie tak zupełnie zwyczajnie, bo to nie rozwiązałoby sprawy. Zmora chciał unicestwić nie tylko głównie źródło zasilania, ale również pozbyć się całej sieci. A przede wszystkim spalić serwery z rejestrami kryminalistów. Bo chwilowe pozbycie się dowodów nijak nie mogło go usatysfakcjonować. Widmo, tropiąc wszystkie swoje błędy wczesnej młodości, starał się dopilnować, by wszelki słuch o nim zaginął. Wobec tego musiał raz na zawsze wymazać z arkańskich baz danych wszystkie wzmianki o jego osobie. W szczególności swój wyrok.
Generator na przekór wszystkiemu wydawał się być odporny na wandalizm. W całości obudowany był grubą blachą, a wychodzące od niego rury zdawały się na trwałe przymocowane do konstrukcji ogromnymi śrubami. Zmora w zewnętrznej powłoce nie znalazł żadnych słabych punktów, a obszedł całe pomieszczenie kilka razy. Wobec tego ręczne uszkodzenie maszyny zupełnie nie wchodziło w grę. Najprostsze wyjście zawsze okazuje się być zaminowane... Na szczęście Koszmar był mistrzem skutecznej improwizacji. I już jakiś czas wcześniej uzbroił się w śrubokręt z prawdziwego zdarzenia.
Kompletnie nie znał się na wysokiej technice. Plątanina kabli powpinana do dziwnych płytek i innego nieprzypominającego niczego przydatnego złomu mówiła mu równie wiele co bełkoczący wandal – za żadne skarby świata nie mógł odróżnić poszczególnych elementów składowych i wywnioskować o co chodzi. Widmo rzadko przyznawał się do tego, że czegoś nie wiedział. Nawet przed sobą samym starał się uchodzić za osobę obeznaną w jakimś stopniu z wieloma dziedzinami nauki i życia, bo właśnie tego od siebie oczekiwał. Jednak wątpliwe, w dużej mierze zdobyte zupełnie samodzielnie, wykształcenie stanowczo nie przewidywało nazbyt skomplikowanych, naukowo-technicznych tematów. Na Talosie nie stanowiło to większego problemu – technologicznie Talos wpasowywał się w poziom wiedzy Złodzieja i raczej nie zwykł go zaskakiwać. Arc było jednak zupełnie innym światem. Zmieniło się nawet w perspektywie niecałej dekady nieobecności Widma.
Pierwszy kabel wypiął z gniazda z wyraźnym wahaniem. Następny już nieco pewniej. Po chwili namysłu wpiął oba kable z powrotem, ale tym razem zupełnie na odwrót niż pierwotnie były. Generator nie zareagował na tę zmianę w żadnej sposób, więc Plaga pozwolił sobie na następne eksperymenty. Co złego może mi się stać? Przecież nie wybuchnie... Tak od razu, chyba. Widmo wyrwał i przepiął dość kabli, żeby zwątpić w swój genialny plan do czasu aż z wyrwaniem najwyraźniej decydującego przewodu zgasły wszystkie światła. Po paru sekundach włączyła się syrena alarmowa, światło nad drzwiami zapłonęło na pomarańczowo. Od generatora dobiegł przeciągły syk i odgłos, jakby ktoś wrzucił kamień do bębna jakiegoś wirującego ustrojstwa. Diabeł, wiedziony impulsem, odwrócił się błyskawicznie w stronę maszyny. Przymocowane na stałe rury wcale nie były nie do ruszenia. Jedna z nich dygotała przerażająco, jakby za chwilę miała wystrzelić. Inna wyraźnie się obluzowała i wystarczyło tylko porządnie kopnąć, żeby wypadła całkowicie. Zmora nie zamierzał sobie tego odmawiać, nieważnie jak głupim nie byłoby to posunięciem. Musiał jakoś doprowadzić do eksplozji, a im poważniej zniszczyłby generator, tym dłużej zajęłaby jego naprawa. Wspaniały finał długo dojrzewającej zemsty mógł właśnie się dopełnić. Z wyrwanej rury wystrzelił kłąb parzącej pary i wylał się wrzątek. Bezimienny był przygotowany na taką ewentualność i odskoczył.
– Chłodzenie padło... – stwierdził z satysfakcją znawcy i rzucił szybko okiem na resztę pomieszczenia. Jego słowa zagłuszył wyjący coraz szybciej alarm. Zaczynało się robić nieznośnie gorąco. Generator napęczniał, a blacha zafalowała, jakby sekundy dzieliły ją od rozerwania się na strzępy. Wystrzelił pierwszy nit, trafiając w ścianę tuż przy głowie Oszusta. Ten, nie czekając na dalszą zachętę, rzucił się do ucieczki. Już kilkanaście metrów za progiem korytarzami wstrząsnął potężny wybuch. Fala uderzeniowa poniosła Złodzieja w głąb korytarza i grzmotnęła nim o ścianę. Pozbierał się szybko, roztarł bolące ramię i nie zwalniając dotychczasowego kroku pognał dalej ku wyjściu. Pozostało mu tylko dostać się w miarę szybko i zupełnie niezauważenie do ślepej uliczki skąd prowadziło przejście do czekającego na zewnątrz mustanga. Łatwizna...
– Szukamy Lin Xio Zhu.
Do tej pory Zmora jeszcze nie słyszał ani razu nazwiska swojego celu. Nic dziwnego, bo wyuczony profesjonalizm jasno mówił mu, że czasem lepiej nie wiedzieć wszystkiego. Dlatego nie pytał, a Zero nie spieszył się ze zdradzeniem mu tajemnicy. Tak było po prostu bezpieczniej dla powodzenia zlecenia. Żaden z nich nie chciał być wyprzedzony, bo żadnemu nie podobała się wizja nagrody znikającej w cudzej kieszeni. Na szczęście byli sami w niemonitorowanej odnodze korytarza, kilkanaście metrów od jednej z głównych i największych ulic w Arc.
Bezimienny powtórzył sobie w myślach nazwisko i zerknął w stronę wylotu korytarza, mrużąc oczy. Nieświadomie lekko przechylił przy tym głowę, przyciskając pięść do maski na wysokości ust. Zamyślił się na krótką chwilę, rozbijając sobie imię i nazwisko celu na pojedyncze człony. Nie miał żadnych dodatkowych informacji i musiało mu to wystarczyć. Prawdę mówiąc od lat nie korzystał z arkańskich planów, więc siłą rzeczy wypadł z wprawy w przerabianiu nazwisk na numery kwater. Musiał sobie na nowo przypomnieć niektóre szyfrowania. Co gorsza nie miał stuprocentowej pewności, że mu się uda za pierwszym razem.
– To będzie gdzieś za piątą grodzią... – stwierdził ostrożnie.
– Wiesz gdzie dokładnie?
– Z dokładnością do piętra i segmentu. Ufam, że znajdziecie dobre drzwi sami.
I to musiało im wystarczyć.
– A skąd wiesz, gdzie to będzie? Arc jest ogromne – stwierdził Marcus, szczerząc się szeroko. Zmora już jakiś czas temu uznał ten wyraz twarzy za naturalny u Kaina, ale od tego czasu wiele znaczący i jeszcze więcej obiecujący uśmiech nie spodobał mu się ani odrobinę bardziej. Wariaci wyjątkowo źle mu się kojarzyli...
– Wiem na jakiej zasadzie kwaterują ludzi...
Zmora machnął ręką, każąc iść za sobą i wyszedł ze ślepego zaułka, od razu znajdując sobie miejsce między dwiema grupkami ludzi. Schemat budowy arkańskiej ulicy wewnątrz statku łudząco przypomniał miejsce, którym mogłoby się stać Devlin, w lepszej, bardziej świetlanej przyszłości Talosu. Z poziomu ziemi dało się zauważyć tylko kilka kondygnacji zagospodarowanych pomieszczeń gęsto połączonych ze sobą kładkami i tunelami. Zmora wiedział jednak, że nawet i ponad głowami ludzi, tam, gdzie każdy widział sufit, znajdowały się kolejne kompleksy pomieszczeń. Arc było ogromne, przeraźliwie dobrze zorganizowane i nieskazitelnie czyste. Na ulicy nie zalegały śmieci i złom, a szyldy utrzymane były w tym samym pedantycznym tonie i różniły się tylko precyzyjnie nakreślonym opisem asortymentu sklepu. Miejsce jawiło się jako pomnik ładu i porządku – esencji akańskiego duchu postępu. Było też okropnie tłoczne. Całe rzeki ludzi przepływały po obu stronach ulicy. Tylko przeorany dwoma prostymi torami środek był zupełnie wolny od ruchu pieszego, jakby ludzie woleli maszerować w ścisku pod ścianami.
Kain wyprzedził Zmorę, kierując się prosto ku wolnej przestrzeni.
– W życiu bym się nie spodziewał, że te snoby będą próbować podrobić nasze stare, dobre Devlin – stwierdził prowokująco głośnym tonem. – Hej! Puść mnie!
Plaga nie zamierzał spełniać tej prośby. Zamiast tego szarpnął Marcusa w tył, ściągając go ze środka i wciskając się w tłum. Zaledwie sekundy później przed twarzami łowców nagród ze świstem przemknął długi na kilkanaście wagonów transportowiec po brzegi wyładowany brudnym, żółtawym kruszcem. Ktoś popchnął Złodzieja, próbując sforsować stworzoną przez łowców blokadę na środku chodnika. Cała reszta tłumu łagodnie przepływała dookoła, mijając ich bez choćby jednego, pobieżnego zerknięcia.
– Nie ma za co.
– Troski to się po tobie nie spodziewałem, wiesz, Widmo? Przecież sam bym go zauważył i...
– Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby selekcja naturalna sprzątnęła mi kierowcę.
– Zabawne, że tropimy Wisielca – wtrącił się Zero i wskazał głową w stronę ściany – kiedy za niejakiego Banitę też dobrze płacą.
– Co? Jaki Banita? – Flint wspiął się na palce, próbując dojrzeć coś pomiędzy ludźmi.
Bezimienny poczuł dokładnie jak dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Odwrócił się w stronę karykaturalnego najemnika, próbując ocenić czy żartował, czy nie. Zero nie wyglądał jakby miał zaraz go obezwładnić, skrępować i zaciągnąć na najbliższy posterunek, ale Koszmar nie mógł być tego pewien. Zdążył zauważyć do czego zdolni są jego towarzysze.
Dopiero po chwili, kiedy Zero nadal nie dawał wyraźnych znaków, że ma zamiar zaatakować, Zmora przeniósł wzrok na ścianę. Doskonale wiedział czego się spodziewać. Wyraźnie szumiący pomimo zgiełku ulicy holoprojektor wyświetlał podobiznę człowieka obserwującego przestrzeń przed sobą spode łba. Na Diabła z pełnym pogardy wyzwaniem patrzyły zielono-brązowe oczy. Rzeczywiście mam podłe spojrzenie... Ale człowiek na ścianie różnił się od tego stojącego przed nią. Bo przecież Banita i Widmo nie byli dokładnie tymi samymi osobami. Holoprojektor wyświetlał człowieka bez kaptura, ale za to z dokładnie wygolonymi bokami głowy. Ścięte przy samej skórze włosy nadawały jej szarej barwy. Cała reszta była długa, niedbale zaczesana do tyłu i zebrana gumką wysoko z tyłu głowy, żeby nie sięgała niżej niż do podstawy karku. Na czoło Banity opadało kilka czarnych kosmyków, których nigdy nie chciało mu się odgarniać. Dolną połowę twarzy zasłaniała jednak ta sama maska w jaśniejsze, pionowe pasy, która teraz ściemniała nieco i stała się jakby bardziej brązowa od lat użytkowania. Byli do siebie bardzo podobni, ale Widmo nigdy nie pojawił się na liście gończym. Banita był dzieckiem niesłusznie przekonanym o własnej niezniszczalności i popełniał głupie błędy. Nawet pomimo ponad dekady zbierania doświadczeń w swoim fachu.
Pod twarzą widniało fałszywe, niemalże doskonale arkańskie nazwisko ,,Dhau Hu Jiang", informacja o tym, że poszukiwany na zdjęciu jest osiemnastolatkiem i jego pseudonim. Jeszcze niżej zapisano obietnicę słusznej wedle wszelkich miar nagrody za pomoc w złapaniu przestępcy.
Nieco nieaktualne dane. Czas z tym wreszcie skończyć.
– Fajna fryzura – stwierdził z rozbawieniem Marcus, kiedy już przyjrzał się krytycznie listowi gończemu. – Dhau Hu Jiang?
Bezimienny odruchowo naciągnął swój kaptur niżej na czoło i cofnął o krok. Potrzebował przestrzeni dookoła, bo coś mówiło mu, że zdrada wisi w powietrzu. Wolał mieć jak najszersze pole do manewru.
– ,,Daa Ha Dzii" – poprawił go, lekko krzywiąc się na sam dźwięk tego nazwiska.
~ * * * ~
– Dalej was nie poprowadzę – oświadczył, nagle zatrzymując się na podwieszonym kilka pięter nad poziomem właściwej ulicy skrzyżowaniu dwóch chodników. – Mam swoje sprawy do załatwienia.– W porządku. Którędy? – spytał Zero swoim zwyczajowo spokojnym głosem. Trudno było tak określić jego nastrój, a innych wyraźnych sygnałów Złodziej nie wypatrzył.
– Prosto. Przez jakieś piętnaście metrów, nie więcej... Do czwartej odnogi, a potem w prawo i dwa piętra w dół. Łatwa droga bez niespodzianek. Myślę, że do półtorej godziny zrobi się w tej okolicy gorąco, więc weźcie to pod uwagę – ostrzegł jeszcze, siląc się na odrobinę lojalności względem towarzyszy. Potrzebował pewnej i szybkiej drogi ewakuacji z Arc. Drogi, która wyglądała jak podrasowany mustang Flinta.
Po tych słowach odwrócił się w stronę barierki i przeskoczył na drugą stronę, zgrabnie lądując na dachu budynku sądu. Od razu rzucił się w tył i schował za wystającym ujściem wentylacji, żeby uciec przed odwracającym się w jego stronę monitoringiem. Na szczęście dach obserwowała tylko jedna kamera. Wyjątkowo niearkańskie podejście, chociaż nie pozbawione sensu. Po co ochraniać budynek sądu jeszcze dokładniej? Przecież nikt normalny nie miałby interesu włamywać się do budynku, który nie dość, że funkcjonował jako ostoja sprawiedliwości, to jeszcze nie mógł mieścić w sobie niczego dostatecznie cennego, by skok miał się opłacić. Zmora lubił pojawiać się tam, gdzie nikt się go nie spodziewał. Podniósł rękę, żegnając się z dwójką łowców. Kain odpowiedział identycznym gestem i poszli w swoją stronę. Koszmar został sam ze swoją robotą. Nareszcie.
Wyciągnął stary, rozgięty w każdą z czterech stron hak i przywiązał do niego linę. Szarpnął kilka razy dla pewności, że węzeł mocno trzyma, a potem przerzucił hak do lewej ręki i wbił go w poszycie dachu. Blacha zajęczała żałośnie w proteście, ale wszystko wskazywało na to, że wytrzyma. A przynajmniej Widmo miał taką nadzieję, kiedy, ciągnąc za sobą linę, podchodził do krawędzi. Przyklęknął i zerknął w dół. Tuż przed gmachem stało czterech uzbrojonych Arkan. Kolejni dwaj pilnowali budynku na rogach, żeby upewnić się, że nikt nie wydostanie się tyłem i nie zaryzykuje ucieczki na ulicę. Dookoła sądu nie było innej drogi ucieczki niż ta prowadząca przed budynek.
Co za szczęście, że moim problemem jest wejście, a nie wyjście...
Zmora nie lubił korzystać z drzwi. Zwłaszcza nie lubił tych głównych wejściowych, bo wchodząc przez nie natychmiast traciło się całą przewagę zaskoczenia. Nie znał szybszego sposobu na zniszczenie roboty niż pokazanie się w niewłaściwym momencie, a sam początek skoku zdecydowanie był najgorszym czasem na poinformowanie o swojej obecności. Zerknął w stronę z wolna obracającej się kamery, żeby upewnić się, że ma jeszcze chwilę czasu. Nie mógł pozwolić sobie na głupi błąd. Ostatni taki w Arc skazał go na coś o wiele gorszego niż śmierć. Kamera była jednak daleko. Może nawet zbyt daleko by dostrzec wystający odrobinę kawałek liny, ale Bezimienny był dokładny. Pociągnął ją nieco bardziej w bok, żeby zniknęła z pola widzenia monitoringu. Dopiero potem zrobił kilka kroków dla rozpędu i zeskoczył z dachu.
Lina trzasnęła nieprzyjemnie, kiedy zawisł na niej całym ciężarem. Coś się poluzowało i Plaga opadł jeszcze niżej niż zamierzał, ale nie spadł. Mimo że było blisko. A okienko, którym miał zamiar przedostać się do środka po raz pierwszy w swojej historii było na głucho zamknięte. Diabeł bywał już w arkańskim sądzie nie raz. Co prawda tylko jedna z tych wizyt została odnotowana, ale wtedy pierwszy i ostatni raz użył nieszczęsnych drzwi wejściowych. W każdym innym przypadku po prostu przeciskał się okienkiem pod sufitem w staromodnym, bo zapełnionym segregatorami z papierowymi aktami, mniejszym archiwum. Coś się jednak zmieniło przez te kilka lat. Okno przestało być mu sojusznikiem, a więc musiało zginąć.
Na podłogę archiwum posypał się grad szklanych odłamków, a dźwięk stłuczonej szyby natychmiast zaalarmował jedynego pracownika w pomieszczeniu. Nie czekał aż intruz dostanie się do środka i od razu rzucił się ku drzwiom wyjściowym, gdzie – o czym Diabeł doskonale wiedział – czekał ochroniarz. Archiwista jednak zdołał pokonać zaledwie pół drogi do wyjścia i upadł na ziemię. Pod martwym ciałem szybko rozlała się kałuża krwi. Z jego przebitego na wylot karku sterczała długa strzała z czarnymi, postrzępionymi lotkami.
Koszmar zdjął z cięciwy drugą przygotowaną strzałę, złożył łuk i wyćwiczonym ruchem odwiesił go na swoje miejsce na plecach. Dopiero wtedy niespiesznie przeszedł przez okno i opuścił się na podłogę. Nie był zachwycony śmiercią archiwisty, ale nie czuł się niczemu winien. Naprawdę rzadko zabijał innych ludzi. W zasadzie wolał swoich przeciwników ogłuszać i robił to w większości przypadków. Czasem jednak nie miał wyjścia. Niektórzy ludzie rzucali się do ucieczki na jego widok, ponieważ chcieli umrzeć. Tak to sobie tłumaczył.
Podszedł do trupa i zmierzył go zrezygnowanym wzrokiem. Nie możesz tutaj zostać, stwierdził w myślach i oparł stopę na głowie byłego archiwisty. Rozejrzał się jeszcze dookoła w poszukiwaniu ewentualnej kryjówki, a potem złapał za zaklinowaną pomiędzy kręgami szyjnymi strzałę. Ostatecznie udało mu się ją wyciągnąć, nie uszkadzając jej przy tym. Dokładnie wytarł grot o uniform swojej ofiary i wsunął strzałę do kołczanu.
Przekroczył archiwistę, wycierając dłonie w spodnie i skierował się ku drzwiom na korytarz. Przecież nie mógł przenieść bezwładnego, dorosłego mężczyzny, nie brudząc się przy tym jego krwią. Zmora nienawidził cudzej krwi na swoim stroju. Zresztą i tak nie zdobyłby się na to, żeby trupa podnieść. To było stanowczo zbyt obrzydliwe dla kogoś jego pokroju i bez powodu nie decydował się na tak drastyczne środki. No i plama krwi na środku korytarza też zapewne by została, bo czym miałby ją zetrzeć? A tak ktoś, kto zajrzy do archiwum zauważy od razu i ciało, i krew. Widmo swoją niechęcią do zadawania się z martwymi zwyczajnie ułatwiał komuś życie.
~ * * * ~
Złodziej nigdy nie przepadał za piwnicami. Były nisko i w większości pod ziemią, a on gardził poziomem gruntu. Nie było tajemnicą, że Plaga znacznie lepiej czuł się wysoko ponad głowami niczego nieświadomych ludzi, bo wtedy nie mógł zostać zdeptany i w zasadzie niewiele mu zagrażało. Ale nie tylko dlatego nie lubił piwnic. Oszust nigdy nie miał jednego tylko powodu przemawiającego za swoim poglądem. Był Widmem – za wszystkim musiało się kryć coś więcej niż było powierzchownie widać. Bo przecież na pierwszy rzut oka nie było widać niemal nic. Wobec tego piwnice nie dość, że były nisko, to jeszcze cholernie ograniczały przestrzeń i odcinały większość ulubionych dróg ucieczki. Mając do wyboru tylko jedno wejście trzeba było się było liczyć z faktem, że nie można popełnić absolutnie żadnego błędu. W tak zamkniętym pomieszczeniu nawet wyłapany kątem oka ruch peleryny albo zdradliwy cień pojawiający się na ścianie na ułamek sekundy mógł przesądzić o wszystkim. I bynajmniej kwestia przeżycia nie była najważniejsza, bo ważyły się zarówno losy reputacji jak i możliwość trwałego kalectwa. Cudze piwnice zdecydowanie były stresujące. Tylko czy to albo cokolwiek innego mogło powstrzymać zdeterminowanego zawodowego złodzieja? Raczej nie. Każdy profesjonalista miał swoje przetestowane taktyki. I teoretycznie przerobił chociaż raz co najmniej kilkanaście możliwych scenariuszy każdego wymyślonego przez siebie rozwiązania problemu. Zmora nie był w tym wyjątkiem. Co więcej nawet lubił czasami nad ranem siadać gdzieś wysoko w spokojnej okolicy, najlepiej tak, żeby widzieć wschodzące nad pustynią słońce i po prostu myśleć.Właśnie wtedy planował co robić dalej, obmyślał nowe sztuczki i dopracowywał te istniejące. Czasami też ćwiczył. Było coś przyjemnego w odrobinie fizycznego wysiłku, kiedy dookoła wszystko spało. Diabeł nie miał wbrew pozorom zbyt wielu zainteresowań, a wszystko co robił zwykle sprowadzało się do tego, żeby pracowało mu się lepiej i łatwiej. Dlatego szlifował swoje i tak wyszlifowane zdolności i dużo myślał, nawet na dokładnie przemyślane tematy.Przykucnął i oparł plecy o obudowę jakiejś wymyślnej maszynerii. Napis sugerował chłodzenie reaktora, więc cel był naprawdę blisko. Niestety trójka ochroniarzy była jeszcze bliżej.
– Bez sensu ta robota... – poskarżył się jeden z nich.
– Zamknij się – syknął na niego drugi.
– Codziennie powtarzam wam, że nikt nie jest na tyle głupi, żeby przychodzić tu bez zezwolenia. Nikt nie zdoła tutaj przyjść, bo rozbije się na pierwszych drzwiach i pierwszej kontroli. To, że stoimy akurat tutaj jest zupełnie zbędne. Po prostu nie mają dla nas nigdzie miejsca i trzymają nas tutaj na siłę.
– Rozpraszasz się, talosański psie – warknął ten sam ochroniarz co przed chwilą. Trzeci zdawał się niewzruszony i nie zdobył się nawet na ciężkie westchnięcie.
Zmora przewrócił oczami. Arkanie... Nigdy się nie zmieniają. Powoli, żeby nie zdradzić się z szelestem grotu na kołczanie, wyciągnął kolejną ze strzał. Tym razem jednak w ogóle nie zaostrzoną, bo zwieńczoną nieco grubszym niż palec walcem. Wcisnął niewielki przycisk i uzbroił strzałę. Od tego momentu stała się niemożliwie wrażliwa na dotyk. Widmo zamknął oczy na krótką chwilę i odetchnął głęboko, szykując się do kolejnego zadania. Musiał być naprawdę szybki, jeśli jego sztuczka miała zadziałać.W końcu, jeśli przeciwnicy byli w polu rażenia rzuconej strzały, on też był. Jego przewagą było wyłącznie to, że on eksplozji się spodziewał.
Ułamał strzałę tuż pod grotem i wyrzucił pocisk za siebie – prosto pod nogi trójki ochroniarzy. Ten, którego nazwano ,,talosańskim psem" zdążył tylko wyrzucić z siebie zdławione przekleństwo. Jednak ostatnia sylaba zginęła w głuchym pyknięciu. Widmo zerwał się z ziemi i przeskoczył obudowę chłodnicy. Oślepieni ochroniarze tarli oczy, przeklinając siarczyście i próbując po omacku ustalić co się dzieje. Pierwszy z nich zgiął się w pół uderzony w żołądek. Chwilę później kopnięcie kolanem w twarz posłało go na ziemię. Drugi widział już więcej, więc się obronił. Zmora cofnął się poza zasięg ciosu wyszkolonego ochroniarza i opuścił gardę niżej niż powinien w takiej sytuacji. Czekał na atak. Nawet jeśli był sam przeciwko trzem. Ostatecznie przecież nie zamierzał nikogo zabić, więc sam atakować nie musiał. Wystarczyło nie dać się trafić.
Pierwszy cios miał sięgnąć jego twarzy, bo tak byłoby go najłatwiej znokautować. Oczywiście, gdyby uderzenie rzeczywiście dotarło do celu. Diabeł uniknął go zupełnie naturalnym odchyleniem do tyłu, które równie naturalnie przeszło w salto zwieńczone uderzeniem przeciwnika w twarz. Tymczasem drugi z ochroniarzy zdecydował się wykorzystać chwilę nieuwagi i nisko kopnął, żeby Złodzieja podciąć. Zmora i tym razem uniknął ciosu. Walka przypominała taniec, bo Widmo decydował się na wyprowadzenie własnego ataku tylko wtedy, gdy miał pewność, że trafi. Bez przerwy był w ruchu, skacząc i uchylając się, ale sprawiał wrażenie jakby poszczególne ewolucje zupełnie go nie męczyły. To była właśnie jego taktyka. Nie miał złudzeń i wiedział, że mistrzem walki na pięści nie był. Nie miał szansy pokonać całej trójki na raz. Każdego z osobna pewnie tak z większym lub mniejszym trudem, ale nie wszystkich w tym samym czasie. To wykraczało poza kwalifikacje Złodzieja. Dlatego uciekł od otwartej konfrontacji. Był w końcu zwinniejszy niż ludzie, których zwykło się obsadzać w roli wiarygodnej i godnej zaufania ochrony.
Ostatni ochroniarz jeszcze wierzgał, gdy Plaga go kneblował. Pozostali, wykazując znacznie mniejszą wolę walki, leżeli posłusznie w kącie pokoju perfekcyjnie ukryci za obudową przed niepożądanym wzrokiem. Jeden chyba jeszcze się nie ocknął, drugi natomiast obserwował podłogę mętnym wzrokiem. Z jego skroni powoli ciekła krew. Widmo upewnił się, że prowizoryczne liny i kneble nie puszczą zupełnie od razu. Wstał, otrzepując z obrzydzeniem dłonie, a potem wytarł je szybko o spodnie. Przywłaszczoną sobie plakietką otworzył magnetyczny zamek w drzwiach i jak gdyby nigdy nic wszedł do pomieszczenia z generatorem zasilania całego budynku, już na wstępie dobierając się do jednej z wszechobecnych kamer.
Koszmar nie potrzebował żadnej wiedzy z dziedziny inżynierii i elektryki, żeby wiedzieć, że jeśli chce się na dłużej wyłączyć absolutnie wszystkie urządzenia w okolicy należy uderzyć u źródła. Tak wynikało z jego logiki i doświadczenia. One też podpowiadały mu, że wyłączenie to czasami za mało. Dlatego arkański generator należało bezwzględnie zniszczyć. Ale nie tak zupełnie zwyczajnie, bo to nie rozwiązałoby sprawy. Zmora chciał unicestwić nie tylko głównie źródło zasilania, ale również pozbyć się całej sieci. A przede wszystkim spalić serwery z rejestrami kryminalistów. Bo chwilowe pozbycie się dowodów nijak nie mogło go usatysfakcjonować. Widmo, tropiąc wszystkie swoje błędy wczesnej młodości, starał się dopilnować, by wszelki słuch o nim zaginął. Wobec tego musiał raz na zawsze wymazać z arkańskich baz danych wszystkie wzmianki o jego osobie. W szczególności swój wyrok.
Generator na przekór wszystkiemu wydawał się być odporny na wandalizm. W całości obudowany był grubą blachą, a wychodzące od niego rury zdawały się na trwałe przymocowane do konstrukcji ogromnymi śrubami. Zmora w zewnętrznej powłoce nie znalazł żadnych słabych punktów, a obszedł całe pomieszczenie kilka razy. Wobec tego ręczne uszkodzenie maszyny zupełnie nie wchodziło w grę. Najprostsze wyjście zawsze okazuje się być zaminowane... Na szczęście Koszmar był mistrzem skutecznej improwizacji. I już jakiś czas wcześniej uzbroił się w śrubokręt z prawdziwego zdarzenia.
Kompletnie nie znał się na wysokiej technice. Plątanina kabli powpinana do dziwnych płytek i innego nieprzypominającego niczego przydatnego złomu mówiła mu równie wiele co bełkoczący wandal – za żadne skarby świata nie mógł odróżnić poszczególnych elementów składowych i wywnioskować o co chodzi. Widmo rzadko przyznawał się do tego, że czegoś nie wiedział. Nawet przed sobą samym starał się uchodzić za osobę obeznaną w jakimś stopniu z wieloma dziedzinami nauki i życia, bo właśnie tego od siebie oczekiwał. Jednak wątpliwe, w dużej mierze zdobyte zupełnie samodzielnie, wykształcenie stanowczo nie przewidywało nazbyt skomplikowanych, naukowo-technicznych tematów. Na Talosie nie stanowiło to większego problemu – technologicznie Talos wpasowywał się w poziom wiedzy Złodzieja i raczej nie zwykł go zaskakiwać. Arc było jednak zupełnie innym światem. Zmieniło się nawet w perspektywie niecałej dekady nieobecności Widma.
Pierwszy kabel wypiął z gniazda z wyraźnym wahaniem. Następny już nieco pewniej. Po chwili namysłu wpiął oba kable z powrotem, ale tym razem zupełnie na odwrót niż pierwotnie były. Generator nie zareagował na tę zmianę w żadnej sposób, więc Plaga pozwolił sobie na następne eksperymenty. Co złego może mi się stać? Przecież nie wybuchnie... Tak od razu, chyba. Widmo wyrwał i przepiął dość kabli, żeby zwątpić w swój genialny plan do czasu aż z wyrwaniem najwyraźniej decydującego przewodu zgasły wszystkie światła. Po paru sekundach włączyła się syrena alarmowa, światło nad drzwiami zapłonęło na pomarańczowo. Od generatora dobiegł przeciągły syk i odgłos, jakby ktoś wrzucił kamień do bębna jakiegoś wirującego ustrojstwa. Diabeł, wiedziony impulsem, odwrócił się błyskawicznie w stronę maszyny. Przymocowane na stałe rury wcale nie były nie do ruszenia. Jedna z nich dygotała przerażająco, jakby za chwilę miała wystrzelić. Inna wyraźnie się obluzowała i wystarczyło tylko porządnie kopnąć, żeby wypadła całkowicie. Zmora nie zamierzał sobie tego odmawiać, nieważnie jak głupim nie byłoby to posunięciem. Musiał jakoś doprowadzić do eksplozji, a im poważniej zniszczyłby generator, tym dłużej zajęłaby jego naprawa. Wspaniały finał długo dojrzewającej zemsty mógł właśnie się dopełnić. Z wyrwanej rury wystrzelił kłąb parzącej pary i wylał się wrzątek. Bezimienny był przygotowany na taką ewentualność i odskoczył.
– Chłodzenie padło... – stwierdził z satysfakcją znawcy i rzucił szybko okiem na resztę pomieszczenia. Jego słowa zagłuszył wyjący coraz szybciej alarm. Zaczynało się robić nieznośnie gorąco. Generator napęczniał, a blacha zafalowała, jakby sekundy dzieliły ją od rozerwania się na strzępy. Wystrzelił pierwszy nit, trafiając w ścianę tuż przy głowie Oszusta. Ten, nie czekając na dalszą zachętę, rzucił się do ucieczki. Już kilkanaście metrów za progiem korytarzami wstrząsnął potężny wybuch. Fala uderzeniowa poniosła Złodzieja w głąb korytarza i grzmotnęła nim o ścianę. Pozbierał się szybko, roztarł bolące ramię i nie zwalniając dotychczasowego kroku pognał dalej ku wyjściu. Pozostało mu tylko dostać się w miarę szybko i zupełnie niezauważenie do ślepej uliczki skąd prowadziło przejście do czekającego na zewnątrz mustanga. Łatwizna...
Kain? Zero? (Niekoniecznie w tej właśnie kolejności, ale cii...) Nie bijcie, nie umiem dialogów, ale przynajmniej nie blokuję już wątku > < Co tam w czasie równoległym?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz