czwartek, 21 czerwca 2018

Od Erosa (CD Fawkesa) - Jak cyborg został gangsterem

       Szeryf. Nagroda. Dwa słowa, które zaświeciły w podświadomości głupiutkiej ćmy, lgnącej w kierunku blasku. Eros - na jego własne szczęście - nie był jednak na tyle głupi, by nie zastanowić się najpierw, czy nie leci właśnie w stronę ognia. Jak każdy owad, był raczej łatwopalny, nawet jeśli zbudowano go w większości z metalu i syntetyku. Turnero… Fawkesowi po całej tej akcji w masarni nie ufał za grosz. Żaden człowiek (czy czymkolwiek nieznajomy był), który od tak go sobie bez pytania wyłączał, nie robił na Erosie dobrego wrażenia. W końcu kto normalny podbiega do przypadkowego przechodnia, uderza go w tył głowy i odciąga nieprzytomnego na bok, by zaraz po jego przebudzeniu wyjaśnić, że potrzebuje jego pomocy?
    Chłopak oparł się o ścianę naprzeciwko Fawkesa, starając się imitować jego pełną pewności siebie i wyluzowania pozę. Jak do tej pory wywnioskował, że obcy przestawiał go niczym pionek na planszy jakiegoś swojego planu, nie zapytawszy uprzednio o niczyje zdanie. Kupidyn nie chciał wyjść na amatora. Był łowcą nagród, do cholery. Takie tytuły nie brały się znikąd. Musiał przynajmniej dawać pozory faceta, który nie pozwala nikomu sobą pomiatać. W innym wypadku potencjalna współpraca przyniesie większe korzyści manipulatorowi.
    - To teraz mam już tylko trzy pytania - zaczął po chwili namysłu Elliot.
    - Tylko? - Fawkes przekrzywił głowę. - Mam nieodparte wrażenie, że to raczej AŻ trzy pytania.
    - Co za różnica?
    - Po samym wstępie do naszej współpracy widzę, iż udzielenie ci satysfakcjonującej odpowiedzi będzie graniczyło z cudem - wyjaśnił.
    Eros zmrużył wizjery. Zastanowiły go równocześnie dwie rzeczy: wypowiedziana wprost sugestia, że będą współpracować (jakby gość zaplanował mu kilka godzin życia naprzód) oraz bezbłędne odczytanie jego dosyć charakterystycznej cechy. Juarez nie znał się na wielu rzeczach, ale nie stracił jeszcze całkowicie poczucia czasu, a to mówiło mu, że znali się z Fawkesem zbyt krótko, by ten mógł przejrzeć go na wylot.
    - Jasnowidz? - rzucił chłopak.
    - Psycholog - odparł krótko zamaskowany. - A więc po kolei: pytanie numer jeden?
    Łucznik odchrząknął znacząco i wyciągnął przed siebie wyczekująco rękę.
    - Gdzie moja kurtka? - zapytał z pełną powagą.
    Fawkes bez zastanowienia wyciągnął z wewnętrznej kieszeni własnej krótkiej kurtki ciasne czerwone zawiniątko. Elliot zadowolony sięgnął w jego stronę, ale wtedy chuderlawy mężczyzna odsunął się na bok, rozkładając przed sobą zdobycz i oglądając ją z obu stron z namysłem.
    - Będzie luźna... jesteś o wiele lepiej zbudowany ode mnie - stwierdził, mówiąc do cyborga tylko połowicznie. - Ale na cele zadania się nada - uznał ostatecznie, po czym, ku zgrozie Juareza, zdjął własną kurtkę i przebrał się w o wiele bardziej wytartą czerwoną.
    - EJ! To moje! - oburzył się jej właściciel z godnością przedszkolaka.
    Jego rozmówca jedynie ponownie przechylił głowę, jakby nie rozumiał jego zachowania.
    - Nic się jej nie stanie - zapewnił Erosa. - Można mi zarzucić całkiem sporo w kwestii niechlujstwa, ale cudze rzeczy potrafię traktować z szacunkiem. Zwłaszcza rzeczy niezbędne do powodzenia planu.
    Kupidyn pomimo zapewnienia o bezpieczeństwie jednego z jego sztandarowych symboli nadal nie potrafił pogodzić się z myślą, że nosi go ktoś zupełnie mu obcy. Tym bardziej martwił go fakt, że tym obcym był Fawkes, który jak do tej pory wydał mu się bardziej nieznajomym od innego przypadkowego nieznajomego... taki nieznajomy do kwadratu.
    - Uznam tę ciszę za koniec tematu - powiedział w końcu Fawkes. - Drugie pytanie?
    - Zlecenie - odpowiedział El. - Wspominałeś o nagrodzie u szeryfa... obstawiam, że zamierzasz mnie wciągnąć do współpracy przy regularnym zleceniu. Mam rację?
    - Owszem. I to nie byle jakim. Siedzę nad tą sprawą już od jakiegoś czasu. Chodzi głównie o zażegnanie konfliktu między Gutsym i Gumblem.
    - I w twoim rozumieniu tym zażegnaniem jest zamordowanie ich obu?
    Mężczyzna zaśmiał się wisielczo.
    - Taki interes - odparł krótko. - Mamy szczęście żyć na planecie, na której najskuteczniejszym rozwiązaniem problemu z innym człowiekiem jest to najprostsze: zabójstwo. I zanim odezwie się w tobie ludzka moralność, zapewniam, że Cargo będzie lepiej z tą dwójką w piachu. Wyświadczyłem przysługę wielu ludziom strzelając do Gumble'a.
    - Niech ci będzie - stwierdził niezbyt przekonany Eros. - Jak więc mielibyśmy pozbyć się Gutsy'ego?
    - Tak jak jego rywala: przekrętem. Nie jestem wielbicielem głośnych, improwizowanych akcji. Zrobimy to podobnie jak z Gumblem. Podejdę pod sam nos szefa gangu bez żadnych podejrzeń, gdy ty będziesz odwracał uwagę wszystkich wokół.
    - Mam zatańczyć na stole?
    Fawkes urwał, jakby po raz pierwszy podczas tej rozmowy zabrakło mu języka w gębie.
    - Skąd ten pomysł? - spytał.
    - Wiesz co? Zapomnij - chłopak machnął ręką.
    Drugi z łowców nagród nie zamierzał się z tą propozycją kłócić. Odczekał chwilę, aż w końcu ponaglił cyborga:
    - Ostatnia sprawa?
    Elliot po raz kolejny szybko zmierzył swojego rozmówcę wzrokiem. Był dziwny. Nawet jak na standardy Erosa, Fawkes był po prostu dziwny. Nie przypominał mu żadnego łowcy nagród jakiego do tej pory spotkał. Co gorsza, łucznik nie miał pojęcia, czy z tego powodu obcy napawał go niepokojem, czy też wydawał się przez to bardziej interesujący.
    - Twierdzisz, że pomogłem ci się pozbyć Gumble'a… - zaczął w końcu cyborg podejrzliwie. - Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek coś takiego planował.
    - Nie musiałeś - porywacz kurtek wzruszył ramionami. - Planowanie zostaw mi. Bez obrazy, ale w ten sposób wszystko wyjdzie nam tylko na dobre.
    - Wykorzystałeś mnie do pozbycia się jakiegoś faceta - drążył temat El.
    Fawkes wydał z siebie dziwnie świszczący syk.
    - Gdy tak to ujmujesz, wychodzę na tego złego w całej historii - w jego głosie pobrzmiało lekkie rozbawienie.
    - Uświadom mnie więc, kto tu jest tym dobrym - Eros skrzyżował ręce na piersi. - Jak na razie widzę, że zostałem wplątany w coś, w co nie zamierzałem się mieszać, a ty jeszcze zapowiadasz mi tu jakąś dalszą współpracę, jakbyś z miejsca założył, że chcę dalej brnąć w brudny interes z przypadkowo poznanym facetem.
    Zapadła chwila ciszy.
    - A nie chcesz? - zdziwił się Fawkes.
    - Oczywiście, że chcę! - Kupidyn opuścił gwałtownie ręce. - Po prostu nawet mi cała sprawa śmierdzi na kilometr. A ja nawet nie mam prawdziwego nosa! - dodał wskazując palcem na puste miejsce po środku twarzy.
    Fawkes zaśmiał się. Zrobił to w ten sam stonowany sposób w jaki wypowiadał każde zdanie, ale nadal wydawało się to Elliotowi wyjątkowo dziwne. Nie pasowało do reszty konwersacji. Po raz pierwszy w życiu odniósł wrażenie, że wcale nie podoba mu się fakt, iż doprowadził kogoś do rozbawienia po prostu byciem sobą.
    - Nie ma ,,dobrych", Erosie - powiedział w końcu Fawkes. - Jesteśmy my i są oni. W ich oczach my jesteśmy ,,złymi". A w naszym interesie leży tylko to, by oni wyszli z całej sytuacji gorzej od nas. Tak działa cała ta planeta. Nie dzieląc czegoś na ,,dobre" i ,,złe" wykazujesz się większą inteligencją od swojego przeciwnika. Dlatego lubię naszą profesję: łowcy nagród nie dają się zwieść pozorom moralności swoich czynów. Robimy to, za co dostaniemy pieniądze. Mamy prosty cel, a przez to jesteśmy najlogiczniej myślącymi jednostkami na Talosie, nawet jeśli absolutnie każdy z nas cierpi równocześnie na rozmaite schorzenia psychiczne.
    - Czyli mówiąc w skrócie uznajesz wykorzystanie mnie w swoim planie za jak najbardziej poprawne dopóki jest w tym jakiś cel?
    Mężczyzna kiwnął głową.
    - W sumie... - Eros zastanowił się. - Jakiś sens w tym jest.
    - Nawet nie wiesz jak mnie cieszy to słyszeć - Fawkes zadowolony klepnął Juareza w ramię. - Cieszy mnie też fakt, że nie będę już musiał kombinować jak naprowadzić cię na Gutsy'ego bez twojej wiedzy.

        Ulice były już całkiem ciemne, gdy dwójka przypadkowych partnerów w zbrodni powoli zbliżała się do celu. Siedziba Czerwonych - jak to popularnie nazywano gang Gutsy'ego - znajdowała się w zachodnich dzielnicach miasta. Na pierwszy rzut oka okolica w niczym nie przypominała Cargo: brakowało tu obskurnych sklepików z neonowymi szyldami, knajp i warsztatów samochodowych. W większości teren pokrywały spore budynki mieszkalne, odrapane od długich lat bez renowacji. Kupidyn czuł się przytłoczony, jakby wielkie, ciemne ściany po obu stronach ulicy miały się zaraz zawalić w dół i pogrzebać go żywcem. Przez moment naszła go chęć, by podzielić się tym lękiem z idącym obok Fawkesem, ale od razu porzucił ten pomysł. Koleś już i tak wiedział o jego głowie za dużo, a sam Amor nie zdążył mu przecież niczego o sobie powiedzieć!
    - Wyjaśnisz mi w końcu, o co chodzi z moją kurtką? - cyborg przerwał ciszę. Nienawidził jej. W połączeniu z duszącymi wszelkie światło ścianami bloków przyprawiała go o dreszcze. Lepiej już było porozmawiać o czymkolwiek. Odrobinę liczył na to, że spokojny, rzeczowy ton głosu Fawkesa odwróci jego uwagę od rodzącej się w nim dziwnej fobii.
    Nie pomylił się - z miejsca poczuł się nieco lepiej, gdy jego towarzysz zaczął przedstawiać mu swój plan:
    - Pamiętasz, jak w drodze wspominałem, że ludzie Gutsy'ego nazywają siebie ,,Czerwonymi"? - zapytał. Chłopak kiwnął głową. - Odkąd wymyślili sobie tą nazwę, znaleźli sobie także wskazujący ją znak rozpoznawczy: czerwony element ubioru. Wojskowe berety, bandany, kurtki... - poprawił na sobie erosową kurtkę - lubią się z tym obnosić. Wiele rekrutów próbując się im przypodobać ubiera się w ich barwy i wyczynia najróżniejsze rzeczy, by zwrócić na siebie uwagę Gutsy'ego. My zrobimy coś podobnego.
    - Pobawimy się w rekrutów?
    - TY pobawisz się w rekruta - uściślił Fawkes. - Ja będę udawał czynnego członka gangu.
    Elliot zmrużył wizjery w imitacji marszczenia brwi.
    - Jesteś absolutnie pewien, że to dobry pomysł? - spytał niepewnie.
    - Jak niczego innego. W końcu Gumble uwierzył, że chcę dla niego pracować, prawda?
    - Ja na pewno w to uwierzyłem... ale udawanie młodzika to jednego, a doświadczonego gangstera drugie.
    - Zaufaj mi - Fawkes poprawił kołnierzyk czerwonej kurtki po raz ostatni. - Siedzę w tym mieście na tyle długo, by umieć wcielić się w absolutnie każdy typ jego mieszkańców. Na naszą korzyść przemawia fakt, iż Gutsy ma na głowie o wiele więcej ludzi niż Gumble. Może mnie uznać za chłystka zrekrutowanego już jakiś czas temu, pracującego od tamtego czasu na drugim końcu Cargo. W ten sposób nie za bardzo się zdziwi stwierdzając, że mnie nie kojarzy.
    - Dobra, załóżmy, że ci ufam - stwierdził El. - A co ja mam robić?
    - Jesteś kolejnym chętnym do dołączenia w szeregi Czerwonych - wyjaśniał mężczyzna. - Jednakże zamiast załatwiać w imię gangu drobne płotki, zdecydowałeś się na o wiele bardziej ryzykowną akcję: zamach na samego Gumble'a, największego wroga Gutsy'ego. O swoim sukcesie poinformowałeś mnie, pomniejszego rekrutera z zachodnio-centralnej dzielnicy, a ja oczywiście z miejsca powinienem zaprowadzić cię do szefa. Proste?
    - Jak drut - zgodził się Eros.
    - Świetnie. Bo Czerowni stoją tuż za rogiem.
    Faktycznie, zza zakrętu na chodnik padał pierwszy od dłuższego czasu snop światła ze starej, ulicznej latarni. Pod nią przy drzwiach siedziała trójka ochroniarzy, gadając o czymś mało istotnym dla zabicia czasu. Zauważyli przybyszów później, niż oni zauważyli ich - źródło światła w ciemności cargijskich ulic ironicznie bardziej im przeszkadzało niż pomagało, bo człowiek stojący poza jego obrębem widział zdecydowanie więcej.
    - Dobry wieczór! - przywitał się wesoło Fawkes, jak gdyby nigdy nic podchodząc luzacko do mężczyzn jak do starych znajomych. - Szef na miejscu?
    - Coś ty za jeden? - zapytał jeden z nich.
    - No tak... heh, chyba faktycznie się nie znamy, bo niby jak? - mruknął zmieszany niby-Czerwony. Po sekundzie zastanowienia przeszedł do wyjaśnień: - Jestem Jerry, rekruter... taki chuderlak to nigdzie indziej się nie nadawał... Zaciągnąłem się już jakiś czas temu. Trochę długo mnie tu nie było...
    Elliot musiał przyznać, że jego zmartwienia były jak najbardziej niepotrzebne. Fawkes radził sobie świetnie - w jednej chwili stał się niezbyt pewnym siebie szemranym facetem, kryjącym swoje obawy pod wesołym tonem. Próbował wpasować się w tłum gangsterów dowcipem. Był wystarczająco przekonujący, by ochroniarze uwierzyli w jego historyjkę o odizolowaniu od reszty gangu w celach rekrutacyjnych. Dla uwierzytelnienia dodał w kilku miejscach jakieś nazwiska, najwyraźniej wcale nie przypadkowe. Kupidyn wpatrywał się w jego grę aktorską jak urzeczony, do momentu, w którym ,,Jerry" wskazał w jego stronę kciukiem.
    Trójka ochroniarzy spojrzała na Ela wyczekująco, dając mu jasno do zrozumienia, że spodziewają się jakiejś odpowiedzi na ostatnie słowa rekrutera. Chłopak wydał z siebie jakiś nieartykułowany pomruk. Fawkes wcale się tym nie przejął. Szturchnął go tylko ze śmiechem w ramię.
    - Patrzcie, jaki skromny! - rzucił żartobliwie. Rozmawiający z nim do tej pory Czerwony także się uśmiechnął. - Może w środku bardziej się rozgada. Pewnie cię nerwy zżerają, co? - Fawkes potrząsnął przyjaźnie cyborgiem za ramiona.
    Cały teatrzyk chyba ochronie wystarczył. Pierwszy po prostu odstąpił na bok i wskazał rzekomemu Jerry'emu drzwi, na co ten skinął mu głową z wdzięcznością i pociągnął za sobą Kupidyna. Zamknęli za nimi niemal natychmiast.
    - Pół roboty za nami - rzucił Fawkes szeptem prosto w ucho wspólnika, kierując go wgłąb budynku.

Fawkes? Idź dalej mieszać w cudzych sprawach! :3

sobota, 9 czerwca 2018

Od Kaina (CD Oszusta) - Jaki ten świat mały

        - Lin Xio Zhu, Lin Xio Zhu... - powtarzał pod nosem Flint, kiwając przy tym głową na boki. Idącemu obok Zero mógł przywodzić na myśl dziecko, które poznało nowe słowo i próbuje się go nauczyć. Marcusa zawsze bawiły nazwiska Arkan. Zawsze miał nadzieję, że powtarzając je setki razy nagle wyciągnie z nich jakiś sens, ale efekt był wręcz odwrotny. Nieważne, jakie by to nie było słowo, wypowiedziane nawet w myślach po raz któryś pod rząd zaczynało tracić znaczenie i brzmieć jak zlepek przypadkowych liter. W przypadku tak głupich zlepków liter jak Arkańskie nazwiska, ten bezsens nabierał nowego wymiaru.
    Widmo miał rację - ostatni etap drogi do Kainowej wypłaty był nad zwyczaj spokojny (jak na standardy jego życia). Przeszli te dokładnie piętnaście metrów do czwartej odnogi i skręcili w klatkę schodową. Przez całe dwa piętra nie działo się absolutnie nic. Obojgu łowcom nagród było to jak najbardziej na rękę, aczkolwiek nie budziło w nich to zbyt wielkiego spokoju. Jak na razie przeszli bezpiecznie przez całkiem sporą część dzielnicy bez wzbudzania jakiegokolwiek zainteresowania, jakby wcale nie dało się w nich rozpoznać na pierwszy rzut oka dwójki zdecydowanie nie-arkan. I Zero i Kain tylko wyczekiwali, aż wszystko trafi szlag, chociaż robili to w inny sposób: pierwszy ostatkiem nadziei liczył, że obejdzie się bez burdy, podczas gdy drugiemu wcale by takowa nie przeszkadzała. Nie zrozumcie mnie źle - fakt, że się nudził jeszcze nie oznaczał, że chce zepsuć dzień swoim, jak widać, niezwykle zorganizowanym towarzyszom. W końcu jemu też ktoś musi za tą robotę zapłacić, prawda? Zniechęcenie Zero do swojej osoby zdecydowanie nie pomoże przy podziale łupów.
    Na ostatnim półpiętrze do celu szary nagle spojrzał na Marcusa jakby coś sobie uświadomił.
    - Twój pancerz - powiedział.
    Mężczyzna spojrzał na siebie. Tak, porysowany arkański pancerz nadal był na swoim miejscu i nigdzie nie uciekł. Marcus nie rozumiał więc dokładnie troski towarzysza.
    - Co z nim nie tak? - zapytał skonfundowany.
    - Nic. I to właśnie nam pomaga - wyjaśnił Zero. - Przechodnie biorą cię za jednego z wojskowych.
    - Ty, faktycznie... - stwierdził z zadowoleniem Flint. - Też się zastanawiałeś, jakim cudem jeszcze nas nie złapali, co?
    - To było wyjątkowo zastanawiające.
    - Ha, wielkie umysły myślą podobnie.
    Zero przechylił lekko głowę, wpatrując się bez słowa w bruneta przez dosyć długą chwilę.
    - Nie - odpowiedział krótko, kończąc temat.
    Wychodząc z klatki schodowej trafili na kolejną ulicę. Ta jednak była mniejsza niż główna i o wiele mniej zatłoczona. Przypominała świetnie wyreżyserowaną propagandową reklamę. Brakowało tylko wielkiego napisu ,,Zamieszkaj w Arc!". Było to po prostu miejskie podwórko, na którym sąsiedzi mijali się w drodze do pracy, a dzieci plątały pod nogami. Wtedy Kain uświadomił sobie, że w życiu nie widział arkańskich dzieciaków. Większość Arkan mieszkających poza piramidami jakich spotkał była samotnikami - nie mieli przy sobie żadnej skośnookiej i ciemnowłosej rodziny, co najwyżej przyszywaną talosańską rodzinkę. Z jakiegoś powodu ci ,,outsiderzy" nie zbierali się w grupy sobie podobnych, a gdy porzucali już w cholerę całe Arc to woleli żenić się czy też wychodzić za mąż za talosańczyków. Idąc tym tokiem myślenia, nigdy w życiu nie trafił na czystej krwi Arkanina wychowanego na Talosie. Widok oddziału mini Arkan przebiegającego z wesołymi okrzykami w tę i z powrotem przez szerokość ulicy był dla Flinta niemałym zaskoczeniem.
    - Ładny widok - odezwał się Zero, ku zaskoczeniu kompana. Po chwili doprecyzował: - Fragment Arc, który nie chodzi jak w zegarku.
    I w tamtej chwili zza rogu wyszła jakaś kobieta, na widok dzieciarni stając z pięściami opartymi na biodrach. Zaklaskała kilkakrotnie, a dzieci niezwłocznie ucichły i zebrały się w schludnie ustawione pary, schylając potulnie głowy, jakby były zawstydzone swoim zachowaniem. Kolumna z (prawdopodobnie) nauczycielką na czele minęła dwójkę oniemiałych talosańczyków.
    - Ta planeta druzgocze mojego wewnętrznego optymistę - Zero westchnął i ruszył dalej, przyglądając się holograficznym plakietkom na drzwiach. Kainowi nawet odeszła ochota na komentarze, co naprawdę wiele znaczyło o jego opinii na temat Arkan.
    Znalezienie drzwi podpisanych ,,Lin Xio Zhu" faktycznie nie było trudne. W tym fragmencie osiedla wszystkie nazwiska zaczynały się na ,,Z", a dotarcie od ,,a" do ,,h" nie było takie ciężkie. Zwłaszcza, jeśli to nie ty musiałeś się przejmować alfabetem. Gdy Zero w końcu zatrzymał się przed odpowiednimi drzwiami, obrócił głowę w stronę Flinta.
    - Ty nie wchodzisz - powiedział spokojnym, ale nieznoszącym sprzeciwu tonem. Oczywiście Kain był Kainem i sprzeciw od dawna leżał w jego naturze.
    - Ej, dlaczego? - założył ręce na piersi. - To przez tą akcję przed dojazdem? Jakby Widmo wprost powiedział...
    - Nie, to nie przez to - przerwał mu Zero. - Z doświadczenia wiem, że prościej się przesłuchuje informatorów w pojedynkę. Nie chcę, żeby pani Zhu z miejsca wezwała ochronę.
    - A teraz sugerujesz, że zrobiłaby to przeze mnie.
    - Tak, dokładnie - odpowiedział prosto z mostu szary.
    Marcus otworzył usta, ale ostatecznie nic nie powiedział. Fuknął tylko coś pod nosem jak naburmuszone dziecko. Zero nacisnął panel otwierający rozsuwane do wąskiego przejścia oddzielającego właściwe mieszkanie od ulicy.
    - Może znowu wykorzystajmy fakt, że masz na sobie arkańską zbroję - zaproponował szeptem Zero. - Stój przed drzwiami. Po prostu stój. Sąsiedzi uznają, że panią Zhu z jakiegoś powodu odwiedziła ochrona i nie będą się w to mieszać. A przy okazji ostrzeżesz, jeśli zobaczysz tą prawdziwą.
    Kain wzruszył ramionami i oparł się o ścianę między wejściami do mieszkanek. Szary w miarę uspokojony wszedł do środka, a drzwi automatycznie się za nim zasunęły.
    Flint stał więc na swoim miejscu, tak jak go o to sugestywnie poproszono. To potrafił robić: stać. Nie ma to jak stanie. Świetne ćwiczenie. A jakie satysfakcjonujące! Stanie na prawie pustej ulicy to wbrew wszelkim pozorom niezwykle wymagające zadanie. Zwłaszcza, jeśli jesteś Marcusem Flintem i od dłuższego czasu nie wydarzyło się nic szalonego, co mogłoby przykuć twoją uwagę. Minuta ciągnęła się za minutą, każda kolejna wydawała się dłuższa od poprzedniej. Cierpliwość nigdy nie była silną stroną Kaina. Jeśli jeszcze na dodatek czekanie doprawione było zerową aktywnością otoczenia, to w dorosłym (fizycznie) facecie znowu budziło się całkowicie pozbawione tej cechy dziecko.
    Zerknął niepewnie na drzwi, za którymi zniknął Zero, po czym spojrzał w dół ulicy. Na jej końcu widział jakieś zielone zarysy, mocno odcinające się od monochromatycznego Arc. A gdyby tak sobie pozwiedzać okolicę? Nie będzie przecież daleko. Ba, na pewno zdąży wrócić zanim kolega wyciągnie z ich jedynego źródła informacji jakiekolwiek dane. Przecież nic się nie stanie, jeśli Kain po prostu przejdzie się w tę i z powrotem...
    - Nudno tu trochę - powiedział w stronę drzwi. - Mogę się przejść?
    Oczywiście nikt mu nie odpowiedział.
    - Dzięki, stary! - ucieszył się brunet i ruszył zadowolony w stronę o wiele ciekawiej wyglądającej zieleni.
    Tak jak zgadywał, na końcu ulicy znajdował się elegancko urządzony park. Nawet takie zapatrzone w harmonię snoby jak Arkanie potrzebowały w swoim życiu trochę kontaktu z naturą... naturą nie zamkniętą w probówce czy akwarium. Po raz pierwszy zobaczył w tej piramidzie wijące się chodniki, nie przecinające pod kątem prostym oraz trochę asymetrii w układzie klombów, donic i grządek. Oczywiście nadal było widać, że to mimo wszystko Arc: każde ze średniej wielkości drzewek miało swoją własną przestrzeń, kwiaty były dobrane do siebie kolorystycznie, a trawa rosła tak prosto, jakby nikt nigdy nie postawił na niej nogi. Absolutnie wszystko, co żywe musiało być w tym mieście sterylne - od mieszkańców, po kwiatki.
    Kain przeszedł się aż do środka parku, gdzie ustawiono fontannę w kształcie rombu. Woda wylewała się na kształt parasola z czubka paskudnej metalowej rzeźby. Flint widząc to dziwadło aż przystanął, by dokładniej mu się przyjrzeć. Czy to jest... sztuka?, pomyślał, skonsternowany. W życiu nie widział takiej prawdziwej sztuki. Nie miał zielonego pojęcia jak ona wygląda, dlatego wydawała mu się tajemnicą nie przeznaczoną do odkrycia. Skoro to stało w środku arkańskiego parku, wystawione na widok publiczny, to musiało być czymś pokroju owej ,,sztuki"... ale w jego mniemaniu wyglądało to jak gruby kawał blachy wygięty w różne strony.
    A może po prostu patrzył na to od złej strony? Przechylił głowę na bok, sprawdzając, czy pod tym kątem rzeźba nabierała większego sensu. Odpowiedź nawet go nie zaskoczyła: blacha była blachą, nadal pogiętą bez najmniejszego sensu.
    - Człowieku, coś ty pił, gdy się brałeś do roboty... - powiedział do siebie, patrząc na plakietkę z kolejnym dziwacznym nazwiskiem, najpewniej autora. Ciężko mu było stwierdzić, czy takie imię mógł nosić facet czy kobieta, ale mało go to obchodziło. Uznajmy krótko, że był to artysta, czyli istota stojąca ponad zrozumieniem prostego talosańczyka.
    Po jakimś czasie kontemplacji mężczyzna przypomniał sobie, że chyba obiecał jakiemuś szaremu łowcy nagród stanie na czatach. Zerwał się z miejsca, z zamiarem pobiegnięcia z powrotem do mieszkania Lin Xio Zhu, kiedy to przed jego nosem wyrósł jakiś człowiek. I to najgorszy, na jakiego mógł w tej chwili wpaść, bowiem zderzył się czołem z czarną szybką hełmu... arkańskiego wojskowego.
    Obaj mężczyźni aż cofnęli się o krok do tyłu od impetu, Kain przy okazji chwytając się za nos.
    - Spokojnie! Po co ten... - zaczął przyjaźnie żołnierz, kiedy nagle zamilkł. Flint aż poczuł, jak wpija się w niego jego wzrok, a konkretnie w porysowany pancerz.
    - Tak, wybacz, trochę spóźniony jestem - odpowiedział łowca nagród, siląc się na naturalny ton i oddalając powoli. - Mąż z obiadem czeka, a dziecko nadal gdzieś się pląta, powinienem już wracać...
    - Hej hej hej! - Arkanin złapał go za ramię i odwrócił w swoją stronę, nadal przyglądając się rysom na ciemnym kuloodpornym syntetyku. - Ja cię skądś kojarzę...
    No i masz, westchnął w myślach Marcus. To chyba ten moment, w którym całą akcję trafia szlag.
    - A możliwe, że się gdzieś już na korytarzu minęliśmy... Dave, prawda? - kombinował brunet, starając się kupić sobie więcej czasu.
    Wojskowy w odpowiedzi uniósł do góry karabin. Nie, to chyba nie był Dave.
    - Ty jesteś tym oszustem z Cargo! - powiedział Nie-Dave. - Tym od napadu!
    Marcus zmrużył oczy, próbując sobie przypomnieć, co ostatnim razem robił w Cargo. Niemal od razu wszystko sobie przypomniał.
    - No taaak! Ten bank w którym pobiłem rekord - uśmiechnął się szeroko. - To ty dostałeś w łeb doniczką?
    Nie-Dave od razu przyłożył palec do przycisku komunikatora w hełmie:
    - Mamy intruza, park, pierwsze piętro, czwarty seg... - urwał, zauważając nadciągający atak. Nie zauważył go jednak na tyle szybko, by nie oberwać kolbą własnego karabinu na wysokości nosa. Kain od razu wyrwał mu broń z rąk i idąc za ciosem uderzył go w potylicę. Mężczyzna upadł, a łowca nagród ruszył w stronę (jak liczył) ulicy, z której tu dotarł. Po drodze wrzucił karabin do fontanny.
    - PASKUDNA TA RZEŹBA! - zawołał do Nie-Dave'a na odchodnym.
    Zanim jeszcze zdążył opuścić park, wokół niego rozbrzmiały syreny alarmowe, a czyjś półmechaniczny głos kazał mieszkańcom wracać do mieszkań. Zero nie będzie zadowolony...

Zero? Zabrałam ci kolejkę, ale dałam okazję :P