środa, 21 sierpnia 2019

Od Oszusta – Robota dla Szakala

     Odkąd sięgał pamięcią szczerze nienawidził pustyni. Z wielu powodów. Przede wszystkim za nieprawdopodobne odległości pomiędzy miastami, które wymuszały na nim konieczność szukania sobie transportu. Nawet wtedy, gdy cel nie wynagradzał mu przeżytego stresu. Ba, wtedy nienawidził pustyni po stokroć bardziej niż zwykle. W drugiej kolejności za powód swojej niechęci podawał ogromne otwarte przestrzenie. Były niebezpieczne, gnieździło się na nich paskudne draństwo, a na dodatek mocno ograniczały możliwości. Przy tym oferowały jedynie jeden poziom, w którym dało się sensownie poruszać – o wiele za mało dla kogoś, kto przywykł do swobody, którą oferowały miasta pokroju Cargo lub Devlin. Trzecim powodem, dla którego nienawidził pustyni był piasek. Skórzany strój zdawał się chłonąć go jak gąbka. Drobne ziarenka wpadały w szwy, od czasu do czasu przecierając nitki. Poza tym piach klinował się pomiędzy licznymi sznurkami i napełniał kieszenie. Najgorszy był jednak wtedy, gdy tylko sobie znanym sposobem przenikał głębiej i drażnił jego własną skórę. Niełatwo było się go pozbyć i dawał znać o sobie jeszcze na długo po zakończeniu przymusowej wycieczki.
     Jednakże, w porównaniu do swoich przymusowych towarzyszy, Zmora wcale nie cierpiał aż tak bardzo. Oni zmuszeni do siedzenia w niemalże całkowitej ciemności drżeli od przenikliwego chłodu. Słońce schowało się za horyzontem już dawno temu, więc najbardziej drastyczny spadek temperatury mieli za sobą. Nie zmieniało to jednak faktu, iż temperatura z wolna, acz nieubłaganie zmierzała ku zeru. Zmora także czuł chłód – nie dało się tego uniknąć. Nie wyobrażał sobie jednak, co czuć musieli ci, którzy na nocną wyprawę wybrali się w spodniach kończących się jeszcze ponad kolanem. Zwłaszcza, że nie mogli rozpalić pełnoprawnego ogniska. Jego namiastka w postaci kupki żarzących się węgielków dawała minimalną ilość światła i ciepła.
     Obóz był tragicznie zorganizowany. Już na pierwszy rzut oka jasno wynikało, że bliżej mu do tymczasowego przyczółku niż faktycznej bazy wypadowej poważnej szajki napadającej na karawany. Przynajmniej leżał w dogodnym miejscu – sporych rozmiarów niecka pomiędzy wydmami dobrze chroniła przed niepożądanym wzrokiem. Od wiatru osłaniał go natomiast pojedynczy skalny ostaniec i trzy zdobyczne terenówki, każda innego rozmiaru i modelu. Dwie z nich faktycznie stały w pobliżu prowizorycznego ogniska, służąc za wygodne oparcie. Trzecia natomiast ustawiona została nieco wyżej na wydmie, by włączone reflektory – ta konkretna miała ich najwięcej – oświetliły szlak. Nigdzie jednak nikt nie rozstawił choćby pojedynczego namiotu. W ogóle nie było w nim niczego poza dwoma czy trzema kocami rzuconymi na goły piach.
     Zmora siedział najdalej od terenówek i nie brał udziału w zawodach o najlepsze miejsce przy żałosnym ognisku. W zasadzie nie brał udziału w niczym i całym sobą jasno dawał do zrozumienia, że z bandą przygłupich bandytów łączy go jedynie część wypłaty. Z satysfakcją obserwował jednak jak grupka dziesięciu najemników stopniowo traci cały zapał.
     Czekali już od paru godzin. Z początku bardzo głośno i chaotycznie, bo zdawało się, że żaden z bandytów nie potrafił usiedzieć w jednym miejscu na dłużej niż kwadrans. Później jednak zaczęło robić się zimno, a chodzenie przestało przynosić wymierne korzyści – wytoczono cięższą artylerię. Rozpalono ogień w najniższym punkcie niecki, a bandyci wygrzebali z czeluści jednej terenówki cargijską cytrynówkę. Próbowali poczęstować nią Zmorę, ale nie dał się obłaskawić. Nie chciał niczego, co pochodziło z trumny na kołach. Poza tym ktoś musiał być przecież dorosły i pilnować, żeby pozostali nie przegapili okazji. Razem z Diabłem nie pił herszt bandy i przez chwilę nawet cieszyli się swoim towarzystwem. Niezbyt długo jednak, bo Widmo szybko stracił ochotę na jakiekolwiek pogawędki. W międzyczasie skończyła się cytrynówka. Kilku co zaradniejszych postulowało o pozwolenie na schowanie się w samochodach, ale herszt kategorycznie odmówił. Wkrótce potem doszło do jawnego protestu, więc nie pozostawiono przywódcy wyboru – zgodził się na wartę w terenówce ustawionej na szlak, zaznaczając przy tym, że jedynie po dwóch na raz i przez jakieś pół godziny pod rząd. Nie sprecyzował dokładnie, ale najwyraźniej nie musiał, bo koledzy szczęśliwych wartowników i tak nie pozwalali im spędzić w cieple żadnej nadprogramowej sekundy.
     Widmo westchnął ciężko. Miał już dość tego towarzystwa.
     – Ileż można czekać… – mruknął jeden z najemników, pocierając dłońmi ramiona, żeby się rozgrzać.
     – Tyle ile będzie trzeba – uciął drugi, równie niemrawo.
     Przynajmniej zimno odebrało im ochotę na dyskusje, stwierdził w myślach, za wszelką cenę starając się brzmieć przed sobą samym jak optymista. Ale nie dał się nabrać. Ze swojego miejsca na ścianie niecki widział wyraźnie, że ludzie niżej robią się coraz bardziej nerwowi. Szczerze powiedziawszy sam miał już dość czekania. Bardzo wielu rzeczy miał dość, odkąd zgodził się na to zlecenie.
     Odchylił się do tyłu i oparł łokciami o piasek za sobą. Zapadł się w nim wygodnie, prostując przy tym nogi i zadzierając głowę do góry, by spojrzeć w gwiazdy. Nie miał niczego ciekawszego do roboty. Mógł więc poleżeć w spokoju, z nudów przypominając sobie nazwy wszystkich gwiazd i konstelacji.
     Pogoda była doskonała na nocne obserwacje. Bezchmurne niebo miało głęboką, granatową barwę. Ponad głową Zmory rozciągała się więc bezkresna przestrzeń upstrzona tysiącami gwiazd. Na wschodzie, tam, gdzie gwiazd było więcej i układały się w jasną chmurę pyłu i światła, niebo przybierało niesamowity, lekko fioletowy odcień. Zmora zapatrzył się na chwilę na odległe centrum galaktyki. Talosańskie pustynie miały jednak jedną, jedyną zaletę.
     Wypatrzył Wielkiego Psa, który ścigał się z lecącym majestatycznie Płatokolcem. Zmora nie wiedział co prawda, jak latający szczur może komuś kojarzyć się z majestatem, ale fakt pozostał faktem. Pamiętał, że człowiek, który uczył go astronomii zawsze wyrażał się o gwiazdozbiorach z wielką czcią. Jemu najwyraźniej także zaszczepił taki nawyk. Udało mu się jeszcze wypatrzeć Łucznika polującego na Jaszczurkę. Biedne, gwiezdne stworzenie nie miało najmniejszych szans – w jego stronę mknęła konstelacja Strzały. Nieco dalej na niebie na dzielnego Łucznika czekała nagroda w postaci Pucharu… Ale na Talos nic nie mogło być aż tak proste. Pucharu pilnował Kot i czteroręki Wandal. Ten drugi zamiast dzidy dzierżył co prawda Kosę, co czyniło go potencjalnie bardziej niebezpiecznym.
     – Sam siedzisz? – zaczepił go ktoś, siadając na piasku tuż obok.
     Wszystkie kształty, które znalazł, nagle zniknęły. Jak gdyby uciekły w niedostępne dla ludzkiego oka zakątki kosmosu spłoszone dźwiękiem głosu bandyty. Fantastyczne obrazy znów stały się jedynie bezładną siatką świecących punktów. Widmo niechętnie odwrócił głowę od nieba i spojrzał na nowego towarzysza.
     – Jak widzisz…
     Musiał zmrużyć oczy, by w słabym świetle gwiazd dojrzeć, kto postanowił złożyć mu wizytę. Nie spędził z tą bandą dostatecznie dużo czasu, by rozpoznawać ich wszystkich po posturze czy tonie głosu. Udało mu się dojrzeć poszarpaną bliznę w kształcie wieloramiennej gwiazdy znaczącą policzek mężczyzny i nierówno obcięte, zebrane w niechlujny, bardzo krótki kucyk włosy. Shade Varecith – szerzej znany jako Szakal – rządził na tym skrawku Złotego Szlaku. Nie cieszył się przy tym ani szacunkiem, ani lojalnością swojej bandy. Zmora w zasadzie nie wróżył mu zbyt długiej kariery.
     – Kolejna noc sam na sam z myślami? Och… Patrzysz w gwiazdy? – zainteresował się.
     Był jedynym, który odważył się zaczepiać złodzieja więcej niż dwa razy i regularnie męczył go swoją obecnością. A Diabeł musiał to znosić, bo od Szakala zależała cała jego wypłata.
     – Patrzyłem – odparł krótko, starając się nie brzmieć przy tym zbyt opryskliwie. Średnio wyszło.
     – Nie sądziłem, że ktoś twojego pokroju może patrzeć w gwiazdy…
     – „Mojego pokroju”?
     – Bez obrazy, ale nie budzisz szczególnie ciepłych uczuć.
       Przez chwilę pomiędzy bandytą i łowcą nagród zapadła trudna do zniesienia cisza przerywana jedynie pochrapywaniem jednego z najemników i szeptami stłoczonej przy żarze grupki. Shade potarł kark, wpatrując się w piasek przed nim. Wyglądał jakby nie za bardzo wiedział, jak podtrzymać rozmowę, która najwyraźniej utknęła w martwym punkcie. Widmo milczał natomiast, bo nie miał nic do powiedzenia w kwestii ludzi „jego pokroju”.  Poza tym musiałby być niemiły – a bycia niemiłym też miał już dość.
     – Ten transport już dawno powinien przejechać – wyznał w końcu Szakal przyciszonym głosem.
     – Usłyszałbym – stwierdził Zmora. – W życiu nie przegapiłbym całej karawany…
     – Wiem, ja też nie. Poza tym chłopcy z terenówki by zauważyli. Ale coś tu nie gra…
     – Może twój kontakt nas wystawił? Albo zamiast karawany odwiedzi nas mała armia szeryfa?
     – Ernie? Nie ma szans. W życiu by mi tego nie zrobił! – oburzył się Shade.
     Plaga uniósł przedramiona i dłonie w geście szeroko znanym jako: „Bez nerwów, tylko żartowałem.” i zdecydował się usiąść. Nie czuł się ani trochę komfortowo, kiedy tak wyciągnięty na piachu zerkał na herszta z dołu. Gdy usiadł odkrył, że to nie perspektywa stanowiła problem – problemem była odległość od drugiego człowieka. Odsunął się nieco, starając się przy tym nie zwrócić na siebie uwagi.
     – To Talos. Tu wszystko jest możliwe – zauważył tylko.
     Zaraz potem dźwignął się na nogi, krzywiąc się przy tym, gdy rozprostował zesztywniałe od długiego bezruchu mięśnie. Jemu też chłód dał się we znaki.
     – Przejdę się – oznajmił Szakalowi, uznając rozmowę za zakończoną.
     Shade nie podzielał jego zdania na ten temat i również zaczął się podnosić.
     – Zaczekaj, pójdę z tobą – zadeklarował.
     – To nie będzie konieczne. Daj lornetkę.
     Bandyta zamarł pokracznie na wpół klęcząc i z westchnieniem zdjął z szyi rzeczoną lornetkę. Podał ją Zmorze i opadł z powrotem na piasek.
     – Jak chcesz – mruknął niezadowolony.
     Plaga nie odpowiedział mu nic. Odwrócił się na pięcie i zapadając się w wydmie rozpoczął wspinaczkę. Drobny wysiłek powitał z ulgą, chociaż na szczyt dotarł z lekką zadyszką. Lubił uczucie, które towarzyszyło rozciąganiu się mięśni.
     Zmora postał chwilę na szczycie wydmy, wdychając zimne powietrze. I uśmiechał się pod nosem do siebie. Pomijając irytujące towarzystwo obcych mu ludzi w zasadzie wygrał na tym zleceniu. Mógł się polenić przez kilka ostatnich dni bez martwienia się o to skąd weźmie jedzenie i z której strony nadejdzie atak. Szakal objął go swoją ochroną, przysięgając, że każdy z jego ludzi ochoczo odda za Plagę życie. Czy Diabeł mu wierzył? Ani trochę. Po prostu jadł za darmo i cieszył się faktem, że kilkunastoosobowa grupa zabijaków skutecznie zniechęca ewentualnych napastników.
     Eva byłaby ze mnie dumna, pomyślał mimochodem. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio zjadłem tyle posiłków pod rząd.
     Przyłożył lornetkę do oczu, kierując ją w stronę miasta. Koczowali w pobliżu Devlin – jeśli wpatrywało się w horyzont wystarczająco długo, można było dojrzeć słabą poświatę miasta. A w ciągu dnia nawet i niewyraźny zarys wzgórz złomu. Teraz jednak nie było tam nic interesującego. Zlustrował jeszcze drogę i pustynię dookoła, w skupieniu analizując wszystko. Nie było to trudne zadanie, bo nie widział niemal zupełnie nic. Z jednej strony nadal nie zauważył żadnych świateł, które oznaczałyby, że konwój w ogóle wyruszył z miasta. Z drugiej w pełni satysfakcjonował go fakt, że w mroku nic się nie poruszyło. Czekanie, nawet nie wiadomo jak długo i tak było lepsze niż bronienie się przed watahą skagów.
     – I jak? Widzisz coś? – dobiegł go głos Szakala.
     Zmora przewrócił oczami. Jego cierpliwość nie była z gumy i kończyła się w coraz bardziej oczywisty sposób. Zwłaszcza względem Szakala, bo ten przykleił się do niego bardziej niż skag do padliny. Odwrócił się jednak, by odkryć, iż Shade pokonał już połowę drogi dzielącą go od obozu na grzbiet wzniesienia.
     – Nic, a nic. Może wyruszą dopiero rano?
     – Oby nie…
    – Szakal! – krzyknął ktoś z dołu. – Weź wreszcie przyznaj, że ten skok to niewypał!
     – I daj nam iść do domu! – zawtórował mu drugi.
     Reszta mruknęła z aprobatą. Niektórzy nawet zaczęli zbierać się do wstawania. Ktoś szarpał śpiącego kolegę, chcąc najwyraźniej, by też zabrał udział w dyskusji. Szakal przez dłuższą chwilę nie odezwał się ani słowem. Zmora zwątpił nawet czy aby na pewno został w tym samym miejscu, bo nie dobiegły go absolutnie żadne dźwięki. Herszt jakby wyparował.
     ­– Panowie – zaczął w końcu, rozważnie dobierając słowa. – Myślałem, że wziąłem na robotę najlepszych. A nie jakieś rozwydrzone baby, co to im nic nie pasuje.
     – Jak śmiesz, ty łajzo… – warknął ten obudzony na siłę jeszcze zaspanym głosem. Trudno było jednak stwierdzić, czy mówił do Szakala, czy może do tego, który śmiał go obudzić.
     – Nie robicie nic, po prostu nic, poza narzekaniem – zarzucił im Szakal. – Patrzcie na Plagę! Tylko on jeden próbuje coś zrobić, a nawet nie jest z naszej bandy!
     – Zamknij się, Shade – syknął Zmora przez zęby.
    Nie podobał mu się kierunek, w którym zmierzała ta dyskusja. Oj, cholernie mu się nie podobał. I za nic w świecie nie chciał być w nią zamieszany.
     ­– A co mamy robić?! Czekać szybciej? – warknął w odpowiedzi któryś z nich.
     – Albo pojechać do Devlin i ściągnąć ich tu siłą? – wtrącił następny.
     Do rozmowy wtrąciło się jeszcze paru innych drabów. Ale odzywali się w tym samym czasie, przegadując się coraz głośniej, więc trudno było powiedzieć o co dokładnie im chodziło. Nie było to jednak nic miłego. Shade cofnął się o krok, jakby ktoś go spoliczkował. Wszystko wskazywało na to, że został sam. I najwyraźniej nie był przyzwyczajony do radzenia sobie z buntami swoich podwładnych.
     Amator, prychnął Zmora w myślach, amator jak oni wszyscy…
     To był idealny moment, by wyparować. Banda Szakala mogła się nawet pozabijać, jeśli miała na to ochotę, ale Plaga nie chciał brać w tym najmniejszego udziału. Wycofał się więc powoli z powrotem na grzbiet wzniesienia. A potem ruszył po nim wprost ku pobliskiej skale. Obszedł ją, szukając najbardziej wygodnej drogi wspinaczki i starając się ignorować zamieszanie w dole. Nie było to łatwe, bo banda krzyczała coraz głośniej.
     W końcu znalazł najbardziej odpowiednią drogę i wspiął się na szczyt. Ostaniec był od góry niemalże płaski. Diabła od strony obozu osłaniała jednak skalna ściana. Usiadł pod nią, oparł się plecami i zdjął z szyi lornetkę Szakala. Chociaż teraz to już chyba jego własną, bo wątpił, by prawowity właściciel chciał się o nią upomnieć. Tak czy siak przysunął ją sobie do oczu i rozejrzał się. Ostaniec był dobrym punktem widokowym. Niewiele to jednak zmieniało, gdyż lornetka nie miała noktowizji i Zmora miał wrażenie, że widział nawet mniej niż z poziomu pustyni.
     Kłótnia na dole zdawała się rozkręcać na dobre. Bandyci już nie rozmawiali. Wrzeszczeli jeden przez drugiego, klnąc przy tym coraz soczyściej. Widmo zaśmiał się tylko cicho, kręcąc z niedowierzaniem głową, bo któryś z nich miał najprawdziwszy talent do rzucania gróźb.
     – Zostawmy go tu – zarządził któryś, zapewne mając na myśli Szakala.
    – Zabieramy się do Devlin czy Cargo? – pytał w tym samym czasie drugi.
    Trzasnęły zamykane drzwi terenówki. Zmora przestał dokładnie śledzić wymianę zdań. Wpatrywał się w Devlin, od czasu do czasu omiatając wzrokiem pustynię dookoła i czekał w skupieniu. Dlatego głosy szybko zaczęły mu się zlewać w jeden i brzmieć zbyt podobnie, by dało się je rozróżnić.
     – Do Devlin jest bliżej…
     – Ale w Cargo nie ma za nami listów!
     – A jedźmy w cholerę! Wszystko mi jedno, gdzie!
     – Gdzie jest ten łowca nagród?
     – Zwiał pewnie. Mówiłem, żeby mu nie ufać!
     – A ty, Szakal? Jedziesz czy zostajesz?
     – Ja z nim nie jadę!
     – Stul pysk, Crowley! Za krótko z nami jeździsz, żeby mieć głos!
     Widmo drgnął, nagle zauważając kątem oka błysk. Skierował lornetkę w tamtą stronę, nieświadomie wstając, by widzieć lepiej. Złoty Szlak został po jego prawej stronie, ale kto wie? Może konwój obrał po prostu nieco inną trasę? Z tego co wiedział ta droga łączyła się z właściwym Szlakiem, po ominięciu kilku wyjątkowo ciasnych kanionów. Była dłuższa, ale przez to nieco bezpieczniejsza. Tymczasem do pary świateł dołączyły trzy następne. Z Devlin jechały przynajmniej cztery spore samochody. Jeśli to nie była oczekiwana karawana, Diabeł nie wiedział, jak miałaby w takim razie wyglądać. A banda Szakala robiła wszystko, żeby przegapić jedyną szansę, by nie zmarnować tej nocy.
     Plaga nie zamierzał niczego marnować. A już na pewno nie łatwych pieniędzy, które, jak gdyby nigdy nic, zbliżały się do jego kryjówki. Odwiesił lornetkę na szyję i pośpiesznie zszedł po skale. Na dół było nieco trudniej niż do góry, więc nie kłopotał się zejściem aż na ziemię. Zeskoczył ze skały, kiedy od ziemi dzieliły go może dwa metry. Akurat, by zaoszczędzić kilka sekund i nie narazić się na szwank. Zsunął się w dół wydmy, zatrzymując się w połowie jej wysokości.
     – Zamknąć mordy, ścierwa – rzucił na tyle głośno, by przynajmniej niektórzy go usłyszeli.
     Nie krzyczał, bo nie był pewny, czy w ogóle potrafił. To absolutnie nie było w jego stylu. Na szczęście kilkoro ludzi w pobliżu drgnęło, słysząc irytację w jego głosie i uciszyło pozostałych.
     – Zdaję sobie sprawę, że żaden z was nie grzeszy inteligencją. I że żaden z was nie ma pojęcia co tutaj robi – zaczął ponuro. – Ale ja, w przeciwieństwie do was, znam się na swojej robocie.
     – Zabijałem takich cwaniaczków jak ty za mniejsze słowa – odpowiedział mu któryś. Był równie wściekły co Plaga.
     – Och, doprawdy…? – parsknął Zmora. – W takim razie spróbujesz mnie zabić po robocie.
     – Po jakiej robocie? – spytał go Szakal z wyrzutem. – Ernie nas olał!
     Zmora ucisnął palcami przegrodę nosa, wzdychając ciężko.
     – Za którą robotę mnie nimi pokarało – wymamrotał do siebie, zanim zwrócił się do Szakala – Po lewej od obozu mają zamiar przejechać co najmniej cztery samochody. Duże samochody.
     – Czyli wybrali inną trasę? – zdumiał się Szakal.
     Pozostali też zdawali się trawić usłyszaną informację.
     – Twoja zdolność dedukcji jest dla mnie zbyt imponująca – rzucił Zmora z tak oczywistym sarkazmem, że Shade otwarcie mu zagroził, zaciskając dłonie w pięści.
     – Grabisz sobie – rzucił ostrzegawczo.
     – Na szczęście to wy potrzebujecie mnie. Zbierać się, ale już, bando skończonych kretynów…
     Bandyci niechętnie zabrali się za zbrojenie i przestawianie terenówek, rzucając pod adresem Złodzieja mniej lub bardziej obraźliwe komentarze. Jego mocno nadwyrężona cierpliwość zniosła to nad wyraz dobrze. Wszak była to niewielka cena za chwilę umownego spokoju. Ostatecznie i tak zamierzał po tej robocie zniknąć bez śladu.
     Niecały kwadrans później terenówki zastawiały całą szerokość drogi, ustawione frontem do nadjeżdżających ciężarówek. Bandyci powyciągali chusty i zawiązali sobie na twarzach. Szczęknęły odbezpieczane karabiny. Plaga z nieopisaną ulgą powitał fakt, że nikt nie wykazywał najmniejszej ochoty na to, by się odezwać. Sam wyciągnął łuk, rozłożył go i nałożył na cięciwę strzałę.
     Ostatnia faza czekania, kiedy cel był już w zasięgu wzroku, była zawsze najtrudniejsza. Każda sekunda zdawała się trwać przynajmniej dwa razy tyle ile powinna normalnie. Plaga przestąpił z nogi na nogę, wodząc wzrokiem od zbliżających się świateł do ukrytych w terenówkach ludzi i z powrotem. Miał konkretne zadanie do wykonania, ale musiał przy tym cokolwiek widzieć. Strzała na cięciwie przeznaczona była dla innego łowcy nagród.
     Ciężarówki były już tuż-tuż, gdy w końcu padł sygnał. Terenówki bandytów na raz błysnęły światłami, skutecznie oślepiając kierowców. Ten jadący na przedzie gwałtownie skręcił kierownicą, zajeżdżając drogę koledze po prawej. Rozległ się huk gniecionej karoserii. Ciężarówka po lewej zatrzymała się gwałtownie. Ludzie powyskakiwali z ciężarówek jeszcze w czasie jazdy. Bandyci Szakala otworzyli ogień.
     Zmora czekał. Czujnie, przeskakując wzrokiem pomiędzy przeciwnikami. Na wpół naciągnięta cięciwa kierowała strzałę w ziemię. Łowcy nagród nigdzie nie było.
     Szlag. To pułapka.
     Zdjął strzałę z cięciwy i rzucił się w bok, by zniknąć w cieniu. Obiegł ciężarówki. Nie odważył się spuścić z nich wzroku nawet na sekundę. Z tyłu aż zbyt spokojnie, a jedna z ciężarówek była zachęcająco otwarta.
     Widmo zatrzymał się, mierząc uchylone skrzydło drzwi podejrzliwym wzrokiem. Mógł tylko zgadywać jaka zaraza czekała na niego w środku i jednocześnie był boleśnie świadom, że i tak nie zostawiono mu wyboru. Do niego należało pozbycie się konkurencyjnego łowcy nagród. A i do ciężarówek trzeba było wcześniej czy później zajrzeć, bo jakby inaczej je wyczyścić?
     Ostrożnie, dzierżąc w dłoni nóż, zbliżył się do uchylonych drzwi. Delikatnie pociągnął je do siebie i cofnął się szybko, żeby kupić sobie przestrzeń. Niepotrzebnie. Nikt nie wyskoczył ze środka. Diabeł zmrużył oczy i wychylił się, by spojrzeć zza drzwi. Nie spieszyło mu się pchać do środka, ale wnętrze ciężarówki wydawało się być bezpieczne. I było to najbardziej podejrzane uczucie jakie znał.
      Dobiegające z przodu hałasy skutecznie pomogły mu się odważyć. Mimo wszystko Zmora nie chciał, by któryś z jego nowych kolegów zginął. Chwilowo grali w tej samej drużynie, a śmierć któregokolwiek mogłaby uszczuplić należną mu część. W końcu zatrudnili go do ochrony. Dlatego zmusił się, by wejść do ciężarówki i sprawdzić ją dokładnie. Okazała się bezludna, chociaż pełna większych i mniejszych skrzynek.
     Więc któraś z pozostałych… Stwierdził w myślach. Na jego twarz wypłynął kwaśny uśmiech, gdy dotarło do niego, że obecna sytuacja prawie niczym nie różni się od grania w kubki z narwanym cargijczykiem. W obu przypadkach błąd mógł oznaczać niezapowiedziany odstrzał.
     Uniósł ciężką zasuwę, która blokowała drzwi kolejnej ciężarówki… i zarobił nią w czoło. Ktoś w środku kopnął w drzwi, gwałtownie je otwierając. Widmo po trosze spodziewał się czegoś podobnego, ale najwyraźniej nadal za mało. Cofnął się zamroczony, przykładając rękę do czoła.
     – Auć… – zdążył mruknąć zaskoczony, nim przeciwnik wycelował w niego pistolet.
     Złodziej zdał sobie ze wszystkiego sprawę o włos za późno. Instynktownie rzucił się więc w bok w tym samym momencie, w którym zarejestrował rozbłysk z lufy. Usłyszał trzask, który rozszedł mu się echem po czaszce. Kula przeszła przez pelerynę, rozdzierając ją. Z ledwością minęła głowę.
     Przetoczył się po piachu i poderwał na nogi tylko po to, by rzucić się znowu w drugą stronę. Przeciwnik nie pożałował mu pocisków. Zmorze wydawało się tylko jakby wszystko działo się zbyt wolno. Zbyt długo trwało celowanie, zbyt długo niósł się dźwięk strzału, zbyt długo zbierał się z ziemi, zbyt długo podejmował decyzję. Wszystko w zwolnionym tempie. A głowie huczało mu w kółko tylko jedno słowo: osłona.
     Drugi raz nie ryzykował wstania. Skulony, skoczył prosto przed siebie. Tak płasko jak mógł. I zniknął pomiędzy dwiema ciężarówkami. Poderwał się z ziemi, obejrzał za siebie, upewniając, że nowa śmierć nadejdzie za góra kilka sekund i odbijając się od koła chwycił krawędź dachu. Podciągnął się szybko i rozpłaszczył na chłodnej blasze, odsuwając od krawędzi.
     Sięgnął po łuk. Nie było go.
     Musiał go zgubić przy drzwiach, ale nie zmieniało to niczego. Zdał sobie natomiast sprawę z faktu, że nawet nie zdążył zauważyć z kim się mierzył. Żadnego szczegółu, żadnej wskazówki. Ciemna postać zaskoczyła go, chociaż przecież szukał tego przeklętego łowcy nagród.
     W uszach szumiała mu krew, ale usłyszał cichy szelest materiału niżej. Coraz mniej czasu. Sięgnął po rewolwer i upewnił się, że coś zostało mu w magazynku. Bębenek obrócił się z charakterystycznym dźwiękiem. Miał cztery pociski. Przygotował rewolwer do strzału.
     Akurat w chwili, gdy na krawędzi dachu pojawiła się dłoń w czarnej rękawicy. Cofnęła się równie szybko jak się pojawiła. Zmora, nadal leżąc na brzuchu, złożył się do strzału. Czuł się jak snajper na chwilę przed oddaniem decydującego strzału. Położył palec na spuście i lekko go wcisnął.
     Czekanie zawsze było najtrudniejsze.
     Miał wrażenie, że minęły całe wieki, gdy w końcu usłyszał jakikolwiek dźwięk. Pojedyncze piknięcie, które natychmiast przywołało paskudne skojarzenie. Przetoczył się na krawędź dachu i spadł na ziemię. Leżąc z twarzą na piachu zauważył pod podwoziem, że buty w pośpiechu oddalają się od samochodu. On też nie miał czego tu szukać. Wstał i pobiegł ku przodowi. Akurat w chwili, gdy cały tył ciężarówki uniósł się w górę, buchając płomieniami. Huk był niesamowity, a siła uderzenia powaliła przynajmniej kilku konwojentów. Zmora też dał sobą rzucić o ziemię.
     – Co to było do cholery jasnej?! – wrzasnął Szakal.
     – Też się cieszę, że żyję! – odwrzasnął mu Diabeł, przekrzykując wszechobecne piszczenie. Jednak potrafił krzyczeć.
     – Wracaj tam i żeby nic więcej nie wyleciało w powietrze!
     Jasne, przecież ewidentnie za mało się starał. Ze stęknięciem dźwignął się z powrotem. Poświęcił zaledwie kilka sekund na myśl o tym, że pomylił się okrutnie. Na otwartej przestrzeni też często dało się zmieniać wysokość, na której się było. Nawet częściej niż w mieście.
     Chwycił pewniej rewolwer i na wpół schylony ruszył ku płonącej ciężarówce. Uważał na każdy swój krok, starając się przeniknąć wzrokiem ciemność.
     Gdzie jesteś… Gdzie jesteś… Za stary jestem na granie w chowanego…
     Coś się poruszyło. Nie zastanawiał się. Wycelował i wystrzelił. Po głuchym jęku stwierdził, że trafił. Miał tylko nadzieję, że raz, a dobrze. Ale w jego stronę nie poleciała w odwecie żadna kula, więc może…? Zadecydował, że nie stwierdzi tego na pewno, póki nie znajdzie ciała.
     Nie znalazł ciała. Znalazł człowieka z nieszczęśliwie przestrzeloną ręką. Całe szczęście, bo inaczej finał tego błyskawicznego pojedynku byłby żałosnym zbiegiem okoliczności. Diabeł zatrzymał się w bezpiecznej odległości od swojego przeciwnika, ustawiając się tak, by nie zasłaniać światła, które dawał szalejący za nim pożar.
     W ciemności błyszczały szkiełka maski gazowej albo gogli. Trudno było stwierdzić w takim świetle. Przeciwnik w całości ubrany był w porządny, czarny mundur. To tłumaczyło, dlaczego tak trudno było go zauważyć. Oraz czemu nie miał żadnych charakterystycznych cech. Teraz jednak cofał się niezgrabnie, ściskając zranioną dłoń. Diabeł wyciągnął w jego stronę rewolwer i w ciszy wycelował w czoło. A potem pociągnął za spust, ostatecznie kończąc całe starcie. Bezwładne ciało osunęło się na ziemię i znieruchomiało.
     Plaga wrócił do swoich towarzyszy, którzy wyciągali z ciężarówek wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Sam również zabrał się za poszukiwania. Padł na kolana i na czterech przeczesywał piach w poszukiwaniu swojego łuku.
     – Tego szukasz? – spytał go Szakal, podając mu znajomy przedmiot.
     – Tak. Dzięki.
     Plaga złożył łuk i umieścił go z powrotem na plecach. Znajomy ciężar uświadomił go, iż w zasadzie wyszedł z całej akcji całkowicie obronną ręką.
     – I jak sytuacja?
     – Kolejny zabity. Chcesz to sam sprawdź…
     – Wierzę na słowo – W głosie Szakala zabrzmiała niechęć.
     – Zostało coś z tej wysadzonej ciężarówki?
     – Niewiele, a większość z tego pewnie i tak spłonie. Przy okazji, nikt nie zginął, skoro już pytasz.
     – Szlag by to… – mruknął Diabeł, narażając się tym samym na krzywe spojrzenie Szakala.
     – Następny napad robimy w dzień – zadecydował Shade. – Mniej problemów z tym.
     Zmora wzruszył ramionami. Szakal nie mógł wiedzieć, że żadnego kolejnego razu miało nie być. Wedle planu z pełnymi terenówkami skarbów pojechać mieli do Cargo. Potem sprzedać cały towar u jakiegoś porządnego pasera, podzielić się łupem i wrócić na Szlak.
     Tylko, że Plaga nie widział się w tych planach. Owszem, zamierzał dostać się do Cargo z bandą Szakala. Zamierzał też zabrać swoje pieniądze. Jednakże myślami był już w Annville…