piątek, 17 marca 2017

Od Jonathana - Brodzik intelektualny

        Suchy, pustynny wiatr owiewał twarz wpatrzonego w drogę przed sobą Lokaja. Nie przypuszczał, że nawet w ruchu żar nagrzanego piachu będzie dla niego aż tak nieznośny. Miał wrażenie, że gorąco przywiera do jego skóry i tworzy na niej nieprzyjemnie lepką mgiełkę. Poprawił chwyt na solidnej ramie buggy i wychylił się nieco, by wiatr rozwiał luźne kosmyki i odsunął mu je z oczu. Chimera zmrużył oczy i osłonił je dłonią przed słońcem. Na horyzoncie majaczyła ciemna linia drzew dżungli. Znów wracał do Swampy Bottom, miejsca, które przez swoją reputację było dla niego kompletnie obce i jakby odrobinę znajome. Tym razem na szczęście nie miał na celu poszukiwań w dziczy jakiegoś wynaturzenia. Stało przed nim zgoła trudniejsze zadanie. List spoczywający w wewnętrznej kieszeni stroju Jonathana nakazywał mu odszukać w Swampy Bottom sojusznika. Wobec tego już niedługo będzie musiał mierzyć z czekającym na niego zadaniem, którego szczerze się obawiał. Nie był pewien tego czy podoła, gdyż każdy dialog jawił mu się jako trudność. Nie mogąc mówić na konkretne tematy czuł, jakby każda rozmowa była spacerem po polu minowym. Mężczyzna nieświadomie podniósł dłoń i musnął palcami ukrytą pod wysokim kołnierzem obrożę. Wyczuł dobrze znane mu zgrubienie, gdzie ukryty był mechanizm z nadajnikiem odpowiedzialny za większość krzywd, które spotkały Cavendisha. Samo wspomnienie ulubionej kary jego pana wystarczyło, by Jonathan poczuł pod palcami nieprzyjemne mrowienie. Odsunął więc dłoń od obroży i zacisnął ją w pięść. Z cichym westchnieniem opadł z powrotem na siedzenie. Atmosfera w buggy była tak gęsta, że Lokaj z powodzeniem mógłby ją pokroić i podać na talerzu, dlatego też mężczyzna odruchowo sprawdził czy trójka jego niechętnych towarzyszy niczego nie planuje.
  Kierowca, prawdopodobnie najrozsądniejszy z nich wszystkich, bo ignorował go już od samego początku i robił wszystko, byleby tylko nie zdawać sobie sprawy z istnienia chimery. Jonathanowi zdawało się, że gdyby nie to, że siedział tak blisko kierowca nie byłby aż tak skupiony na swojej roli. Cavendish powątpiewał w to czy droga i okoliczne wydmy w pełnym słońcu talosańskiej pustyni są aż tak interesujące, by nie móc oderwać od nich wzroku przez całą kilkugodzinną drogę. Kierowca jednak zachowywał się najbardziej tolerancyjnie i najmniej wrogo spośród całego towarzystwa, a Jonathan to doceniał. Siedząca z tyłu dwójka rosłych najemników okazywała zgoła większy rasizm. Cavendish miał niemal całkowitą pewność co do tego, że są oni bliźniakami, bo ich twarze były prawie identyczne. Różnili się między sobą głownie tym, że jeden z nich miał przecinającą policzek bliznę, a drugi nie. Obu na twarzach malował się ten sam wyraz pogardy. Jeden z nich, zauważając, że chimera taksuje ich wzrokiem w lusterku, obnażył zęby w grymasie nienawiści i warknął na niego. Cavendish nie dał się sprowokować czymś takim, nie dał także mężczyźnie satysfakcji z zastraszenia go, więc nawet nie drgnął, wbijając w człowieka to samo chłodne spojrzenie oczu tak niepodobnych do ludzkich. Nie zamierzał jako pierwszy odwrócić wzroku, bo byłoby to równoznaczne z przyzwoleniem na traktowanie Lokaja gorzej niż dotychczas, a on sam nie mógł pozwolić na to, by ludzie myśleli, że mogą go zdominować. Winien był posłuszeństwo wyłącznie jednemu i tylko przed nim odpowiadał.
  Człowiek nadal wpatrywał się w niego z coraz bardziej widoczną bezbrzeżną nienawiścią malującą się w wyrazie twarzy, jednak w oczach najemnika Jonathan dostrzegał obawę, słusznie wywnioskował zatem, że to strach przed nieznanym pcha tamtego do tak negatywnych uczuć. Iskrzącą od napięcia atmosferę wywołaną tym zajadłym pojedynkiem na spojrzenia przerwał drugi bliźniak, lecz jego słowa jedynie zaogniły niemy konflikt:
  - Czego się gapisz, dziwaku? - wycedził przez zęby, sam z trudem panując nad gniewem. Jonathan przeniósł lodowato zimne spojrzenie, które, przy odrobinie szczęścia, powaliłoby watahę wandali, na tego, który miał czelność go obrazić.
  - Staram się pojąć w jaki sposób ewolucja ominęła waszą dwójkę. - oznajmił Lokaj głosem, który doskonale pasował do wyrazu jego twarzy. - Doprawdy. W dwaj stanowicie synonim słowa "prymityw".
  Miny obu ludzi, zgodnie z przewidywaniami Cavendisha, wyrażały nie popartą wiedzą furię. Jonathan miał pełną świadomość, że ci dwaj nawet nie zdawali sobie sprawy w którym momencie dokładnie zostali obrażeni, a sam fakt tego wywnioskowali po tonie głosu swojego rozmówcy. Naturalnie Lokaj doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że decydując się na tę celną uwagę, sprowadzi na siebie jeszcze więcej problemów, lecz nie dbał o to, bo jego i tak zszarganej opinii nic już nie mogło znacznie zaszkodzić.
  - Że coś ty powiedział?!
  - Dokładnie to, co miałem na myśli. - twarz Lokaja, pomimo triumfu pozostała niewzruszona, gdyż nie wygrał jeszcze ostatecznie, a do jego uszu dotarł odgłos odbezpieczanej broni.
  Obecna sytuacja wywołała w nim dokładnie taką reakcję, jakiej chciał. Przez jego ciało przepłynął strumień nowej energii, skracając i tak błyskawiczny czas reakcji chimery. Zanim najemnik zdołał wyciągnąć swoją broń, Jonathan, gestem szybszym niż ludzkie oko było w stanie zarejestrować, wyszarpnął z kabury przy łydce kierowcy colta i wymierzył w brata agresora.
  - Dalej. Zrób to, czego chciałeś. - warknął w stronę pobladłego, zaskoczonego mężczyzny, który jeszcze niedawno planował go uśmiercić. Wyraźnie widać było, że te faktyczne zdolności chimery były mu obce i najpewniej wziął go za pokraczną ofiarę eksperymentu na ludziach.
  - Spokojnie, panowie. - wtrącił kierowca, starając się jakoś uspokoić sytuację, by nie doszło do rozlewu krwi. - To kiepski moment na sprzeczkę.
  Cavendish wiedział, że kierowca ma rację. On sam nie miał najmniejszej ochoty wszczynać burdy, bo przeszkadzało to jego interesom. Nie mógł jednak ryzykować odwrócenia się plecami do przeciwników. nie chciał także trafić nad nimi swojej nienaturalnej przewagi. Mimo wszystko nie mógł spędzić reszty drogi, celując z broni do w zasadzie jeszcze niewinnego człowieka. Dlatego niechętnie wrócił do poprzedniej pozycji przodem do kierunku jazdy, ale nie rozstał się z pistoletem. Aż do samego Swampy Bottom już nie odważył się rozluźnić na tyle, by przestać wsłuchiwać się w każdy dobiegający z tyłu szelest. Gotów był zareagować na każdy przejaw zagrożenia, a najemnicy za nim ewidentnie zdawali sobie z tego sprawę, bo niczego nie próbowali.
  Gdy już dotarli do celu, Jonathan zwrócił colta prawowitemu właścicielowi i grzecznie podziękował za to, że mógł się nim posłużyć, a potem z niekłamaną ulgą odwrócił się. Opuszczał swoich towarzyszy z radością, życząc im i sobie tego, by ich drogi już nigdy się nie przecięły. Nie mógł jednak liczyć na to, że cała sytuacja w buggy przejdzie bez echa. W końcu on faktycznie byłby w stanie pociągnąć za spust i zrobiłby to bez mrugnięcia okiem. Dlatego też niespecjalnie zdziwiło go to, że został zatrzymany zanim zdołał na dobre zniknąć z pola widzenia.
  - Gdzie się wybierasz, sukinkocie? - warknął w jego stronę najemnik z blizną. Ten sam, który już raz próbował go zabić. W jego głosie nie brzmiały żadne ciepłe uczucia, a facet zdawał się być roślejszy niż sam Lokaj. Jonathan przystanął, odetchnął głęboko, starając się odszukać w najgłębszych odmętach swojej osobowości nowe pokłady już nadwyrężonej cierpliwości względem tych ludzi i odwrócił się w stronę najemnika.
  - Zapragnąłem oddalić się, by nie prowokować swoją obecnością niepotrzebnie złych nastrojów. - odpowiedział sztywno, nawet nie zadając sobie trudu ukrywania niechęci.
  - Coś za mądrze gadasz... Pewnoś jakiś tajny pies, hm? - najemnik podszedł do niego powoli, a Cavendishowi przypominało to drapieżnika osaczającego zwierzynę. W tym wypadku jednakże drapieżnik nie podejrzewał, że ofiara wcale nie jest ofiarą, a role z łatwością mogą się odwrócić.
  - Od kiedy to elokwencja budzi podejrzenia? - zagadnął Lokaj,
  Facet najwyraźniej znowu się pogubił, ale zadowolił się tym, że zrozumiał "Od kiedy to budzi podejrzenia?" i postanowił na to odpowiedzieć, darując sobie rozszyfrowywanie obcego mu, inteligentnego słowa.
  - Od kiedy nie da się zrozumieć o czym chrzanisz. - warknął, nachylając się w geście groźby w stronę Jonathana. Zacisnął jedną dłoń w pięść, jakby szykując się do zadania ciosu. Cavendish zmierzył go pozornie obojętnym wzrokiem i odparł nie bez złośliwości:
  - Ach tak... Racz wybaczyć, nasza dalsza konwersacja nie ma najmniejszego sensu merytorycznego albowiem egzystujesz w zbyt płytkim brodziku intelektualnym.
  Niemałą satysfakcję sprawił mu wyraz głębokiej konsternacji, który odmalował się na twarzy najemnika. Widać było także, że znów padł w furię wywołaną brakiem wiedzy na temat tego, co Jonathan mu zakomunikował. Lokaj przypisał mu bycie tą typową górą mięśni bez krztyny mózgu i westchnął boleśnie, na myśl o tym jakim językiem musi się do niego zwrócić.
  - No to może inaczej. Nie możemy dyskutować, boś głupi jak skag i stanowisz przeszkodę na mojej drodze. Odsuń się ludzka wywłoko i daj mi robić to, co do mnie należy.
  Te słowa dotarły do mężczyzny bardzo wyraźnie i pojął ich sens w pełni. Sugerowało to na przykład to, że rysy twarzy wykrzywiły się jeszcze bardziej zwierzęco, a zaciśnięta pięść wystrzeliła w stronę głowy Lokaja. Ten uchylił się, jednocześnie łapiąc w locie dłoń najemnika i ścisnął ją z siłą od której kostki człowieka z blizną strzeliły nieprzyjemnie.
  - Chcesz mieć powód, żeby mnie nienawidzić? - spytał Jonathan, unosząc przy tym powątpiewająco jedną brew. W nieludzkich oczach błysnęło znudzenie wywołane tą pseudo kłótnią.
  - Odszczekasz każde swoje słowo!- najemnik splunął mu na twarz. - Tacy jak ty nie mają prawa istnieć! Pieprzony dziwak!
  Z gardła Jonathana wydobył się głęboki warkot. Najemnik nieświadomie obudził w Lokaju prawdziwą naturę jego osoby. Bestia nad którą Jonathan zwykle miał całkowitą kontrolę zerwała się z więzów, gotowa rozszarpać obiekt swojej złości. Dość powiedzieć, że okrutny potwór ujrzał światło dzienne. Nie zdarzało się to zbyt często, ledwo raz na kilka dekad, lecz nigdy nie kończyło się to dobrze. Chimera był jaki był, jego rasa zdecydowanie dysponowała wachlarzem zdolności wykraczającym poza ludzkie zrozumienie, a prawdziwa natura istoty chimery pozostawała nieuchwytna dla ludzkiego rozumu. Co wcale nie oznaczało, że taka nie istniała, bo choć Jonathan zepchnął spętał swoją i zepchnął w głąb świadomości, gdzie nie mogły sięgnąć jej szkolenia ona nadal w nim tkwiła i sporadycznie dochodziła do głosu.
  Cavendish zmrużył oczy, posyłając najemnikowi drapieżne spojrzenie. Wedle natury silniejszy miał zwyciężyć i do tego chimera chciał doprowadzić. Dłoń obejmująca pięść człowieka ni stąd ni zowąd zacisnęła się z siłą imadła, a do uszu Lokaja dotarł suchy odgłos łamanych kości. Najemnik wrzasnął i szarpnął się, ale nie zdołał uwolnić zranionej ręki z uścisku. Przeciwnie, Cavendish ścisnął jeszcze bardziej i przekręcił nadgarstkiem najpierw jedną, następnie w drugą stronę, krusząc chrząstki i jeszcze bardziej zniekształcając dłoń najemnika. Mimo że on sam nie poruszył się ani o milimetr i trwał w absolutnym bezruchu, bardziej podobny do szarego posągu niż żywej istoty, człowiek patrzył na niego jak na potwora.
  - Puść mnie... Proszę... - jęknął tamten. Dopiero to uświadomiło Jonathnowi, że w ten sposób zachowuje się nie lepiej niż te tępe draby i niemal łamie zasady instrukcji. Natychmiast poluzował uchwyt i cofnął się na bezpieczną odległość. Otarł twarz i spojrzał na oddalającego się w pośpiechu człowieka ze słabym współczuciem wymalowanym na twarzy. Przez chwilę zastanawiał się intensywnie nad najwłaściwszą rzeczą, którą mógł zrobić. Doszedł do pewnego wniosku i dogonił człowieka. Tamten powitał go ponownie spanikowanym spojrzeniem, ale Cavendish nie dbał o to. Wcisnął mu w zdrową rękę gruby plik banknotów.
  - To na leczenie. Przepraszam,
  A potem odszedł, zastanawiając się gdzie mógłby znaleźć wspomnianego w instrukcji snajpera ze Swampy Bottom. Wiedział tylko mgliście, że szuka kobiety oraz, że odbiega ona nieco od ludzi, którzy w zatrważającej większości otaczali chimerę. Z braku jakiejkolwiek innej informacji, tropu czy choćby punktu zaczepienia, dysponując jedynie pseudonimem, postanowił zagadnąć pierwszego lepszego człowieka, który wyglądał stosunkowo przyjaźnie.
  - Przepraszam najmocniej. Szukam Dzierzby.
  Nie zauważył, a może zignorował obecność jednej starszej kobiety, która głaskała swojego psa, uważnie mu się przyglądając.

Noemi? Zechcesz?

poniedziałek, 13 marca 2017

Od Mima (CD Comodo) - Wejście

        Podczas gdy Pan Lis i Pani Jaszczurka omawiali jakiś tam swój plan. Mim przyglądała się spacerującym po dachu gołębiom. Jeden nagle zerwał się do lotu zawinął koło, wleciał w jakiś szyb na dachu. Przez długi czas dziewczyna już nie widziała stworzenia aż to nagle wyleciało przez otwarte okno.
  -A ona nie mogłaby nam pomóc?- Comodo zwróciła na zupełnie niezainteresowaną dziewczynę uwagę.
  -Jak? Ma tobie wytańczyć swój plan? Bo myślę że jak zacznie rysować to będzie to różowy kucyk na tęczy.- Mruknął O'Malley patrząc na infantylną dziewczynę. Ta nagle podskoczyła i podbiegła do niego szarpiąc go za rękaw.
  -A widzisz, może jednak ma jakiś pomysł?- Aquilla posłała mu złośliwy uśmieszek.
  -Jak ja czasem żałuję że nie otworzysz normalnie gęby...- Westchnął anthropoidem patrząc na nadpobudliwe ruchy nastolatki.
  -Może lepiej... wyobraź sobie jaką musiałaby być gadułą.- Znów na ustach mutantki pojawił się uśmieszek. Na co Mim nadęła policzki jak żaba, udając oburzenie. Po chwili jednak znów zaczęła podskakiwać pokazując gdzieś ręką. Wszyscy łącznie z dotychczas zajętą swoim maluchem potworkowa mama spojrzeli w wskazywanym kierunku- czyli na dach pełen gołębi.
  -Na prawdę?- Comodo uniosła pytająco brew. -Tak, tak. Ładne ptaszki...- Pomachała lekceważąco ręką i odwróciła się z powrotem do O'Malleya w celu kontynuowania ustaleń planu. Olana dziewczyna sięgnęła po tajną broń. Przeszła za plecy dziewczyny która ją zlekceważyła. Wyprostowała palec wskazujący jednej ręki oraz ten którego nie było w drugiej dłoni. Po czym nagle i energicznie wbiła palce między żebra dziewczyny. Ta podskoczyła z piskiem. Nie zwróciła nawet uwagi że dźgnął ją palec, którego tak na prawdę nie ma. Dźgnięcie wywołało natychmiastową reakcje. Pani jaszczurka jeszcze podskakując obróciła się do Koko i obrzuciła morderczym wzrokiem, ta jedynie wyszczerzyła się niewinnie mrużąc oczy.
  -Ty mała...- Syknęła, ale zanim zaczęła nawet wyzywać Mima ta rozłożyła ręce i zaczęła nimi machać jak ptak, złożyła je po czym udała otwieranie drzwi.
  -W sensie że ptaki znają jakieś wejście do środka?- Pan Lis jak zwykle przetłumaczył jej ruchy.
  -Jak ty ją do cholery rozumiesz?- Comodo popatrywała to na ekstrawertyczną małolatę to na włochatego mężczyznę. Koko jeszcze raz pokazała na dach tym razem jednak dokładnie na wentylacje.
  -Nooo! To ja rozumiem!- Wyszczerzyła się Aquilla. -Dobra niemowa.- Poklepała szatynkę po policzku z zamysłem zrobienia z niej dziecka i oczekując niezadowolenia związanego z potraktowaniem jej jak szczeniaka. Zamiast tego Mim tylko uśmiechnęła się i jeszcze mocniej wtarła policzek w dłoń.
  -Dobra, to już wiemy jak tu wygląda, proponuje teraz dogadać się z zleceniodawcą, bo nawet nie wiemy co mamy odzyskać.- Zauważył słusznie O'Malley.
  -Ale kontaktowałeś się już?- Zapytała Echidna, na co ten skinął głową.
  -Czeka na nas w pobliskim barze, tuż za rog...- Przerwał bo zobaczył że Mim już idzie w stronę banku. Złapał ją za tył kurtki w ostatniej chwili zaciągnął z powrotem do siebie.
  -Gdzie leziesz jak nawet nie wiesz po co?- Zmarszczył brwi a Mim zamrugała, jakby dopiero teraz do niej dotarło że faktycznie nie wie czego ma szukać. Zaraz jednak otrząsnęła się, podskoczyła i ruszyła na główną ulice gdzie zostawili motocykle, już chciała na jednego wsiąść ale zauważyła że reszta grupki minęła maszyny i poszła dalej do umówionego baru. Ryzykant wpadła przez drzwi zaraz za nimi gdy ci już witali się z pracodawcą. Mim wepchnęła się między nich i podała rękę mężczyźnie, ten popatrzył na nią nieco z ukosa, ale nic nie powiedział.
  -Siądźcie, porozmawiamy o interesach...

***

        -Mim... Nigdy więcej ciebie nie słucham...- Warknął O'Malley z kwaśną miną.
  -Przecież, nic nie mówiła.- Comodo starała się nie udławić śmiechem widząc niezadowoloną minę Pana Lisa.
  -Nie dbam o to! Ona wymyśliła żeby tędy wchodzić...
  -Dobra nie krzycz tak, bo nas zauważą.- Comodo dalej powstrzymywała śmiech, co nie udało się Koko, która w bezdźwięcznym śmiechu turlała się po ziemi. Wszyscy prześlizgnęli się przez wentylacje. No prawie wszyscy, bo Pan Lis utknął przy wyjściu i teraz z rury wystawała tylko jego głowa i jedna ręka. Echidna i Aquilla starały się pomóc mu wydostać, ale miało to marny skutek.
  -Och Koko pomóż może nam zamiast udawać wałek...- Comodo przywołała dziewczynę do porządku, co oczywiście nie podziałało od razu, ale w końcu podniosła się z ziemi przecierając teatralnie łezkę z oka.
  -Brawo, zadowolona?- Zapytał retorycznie Lis, na co dziewczyna energicznie pokiwała głową po czym opuściła niewidzialną osłonkę na oczy i chwyciła coś w dwie ręce.
  -Co ona robi?- Zapytała zdziwiona Echidna, na co Koko z przesadnie poważną miną odsunęła ją ramieniem na bok i podeszła do rury w której utknął mężczyzna. Zanim zdążył zaprotestować przed czymkolwiek miało być to co robi dziewczyna, ona przyłożyła niewidzialne coś do metalu a ten zaczął się topić.
  -Co to k***a jest???- Zawołały chórkiem dziewczyny widząc jak niewidzialna przepalarka rozcina grubą rurę wyswobadzając Lisa, który padł na podłogę i od razu zaczął sprawdzać czy nigdzie nie jest poparzony.
  -Przestań używać tych swoich niewidzialnych przedmiotów, to nie jest normalne...- Mruknął Lis, ale Mim tylko przedrzeźniała go robiąc do tego głupią minę.
  -Ech... nie ważne chodźmy poszukać tego żelazawa. Pamiętasz? Złota bransoleta, dobra?- Mim machnęła energicznie głową po czym ruszyła dziarskim krokiem w głąb korytarza.
  -Co to u licha było?- Comodo zapytała O'Malleya w nadziei że uzyska odpowiedź, ale nic z tego, nie wiadomo czy sama Mim o tym wiedziała. Dziewczyna przystanęła nagle zatrzymując resztę gestem. Pokazała sześć palców do reszty, na co Comodo się wyszczerzyła.
  -Tylko sześciu? Minutka i pozamiatane...- Sięgnęła po paralizator i przygotowała, w ślad za nią podążył O'Malley sięgając po rewolwery. Mim dokładnie naśladując mimikę papugowała ruchy Lisa, na co ten wywrócił oczami.
  -To co? Kto więcej?- Wyszczerzyła się Comodo, na co Koko udała że przeładowuje rewolwery deklarując swoją gotowość.

Comodo? Albo O'Malley lub Echidna? Ktokolwiek?

czwartek, 9 marca 2017

Od Oszusta - Niewinny...? (część 2)

        Więzienie w Cargo nie należało do do najpilniej strzeżonych placówek w których Zmora miał okazję bywać. Zwłaszcza dobrze po północy nie prezentowało się ono najlepiej. Już na starcie zastał w stróżówce śpiącego ochroniarza, który pieczę nad monitoringiem powierzył chyba tylko sobie znanym siłom wyższym. Zawartość jego portfela natomiast trafiła pod opiekę Plagi. W trakcie zwiedzania obiektu także nie natknął się na nic stwarzającego mu problemy. Na posterunku dostrzegł ledwo kilkunastu strażników więziennych z których tylko paru było zajętych regularnym patrolowaniem obiektu. Pozostali zajęci byli graniem w karty. Oszust, mijając ich pokój, poczuł ukłucie niewypowiedzianej tęsknoty wywołanej grą. Każda komórka jego ciała zapałała chęcią, by dołączyć do rozgrywki. Zbyt wiele czasu odmawiał sobie hazardu i uznał, że przy następnej nadarzającej się okazji skorzysta z możliwości pomnożenia swojego majątku w ten właśnie sposób. Skupienie większości ochrony w jednym miejscu znacząco ułatwiało mu i tak prostą sprawę. Z obserwacji Zmory jasno wynikało, że ci, którzy krążyli po wiezieniu posługiwali się latarkami zamiast świecić światło. Kluczowe zatem było, by nie wzbudzić żadnych podejrzeń, wskazujących na obcą obecność, bo to skutkowało tym, że po terenie kręciła się śmiesznie mała liczba ochroniarzy. Oszust wręcz z przyjemnością pokonał wadliwą ochronę i odnalazł wspomnianą w notatkach celę. Chciał mieć przy tym choć cień nadziei, że ta wycieczka mu się opłaci.
  Nie musiał podchodzić do celi, by poczuć okropny smród odchodów, zakrzepłej krwi i pleśni, który zmusił go do cofnięcia się o krok. Złodziej poprawił maskę na twarzy, odetchnął głęboko względnie czystym powietrzem i podszedł do solidnych drzwi z zakratowanym, kwadratowym oknem. Zajrzał do środka, żeby móc ocenić sytuację. Podłogę stanowił goły beton na którym ktoś wysypał nieco jakiegoś siana. Ściany były jedynie niezwykle gładkim murem. Na cały wystrój stosunkowo ciasnego pomieszczenia składał się byle jaki koc w rogu i drewniane wiadro w przeciwnym kącie. Plaga zagwizdał cicho, by dać o sobie znać. Było to skuteczniejsze niż szeptanie z dwóch względów. Po pierwsze: szeptanie nie zbudziłoby twardo śpiącego więźnia, a po drugie pojedynczy gwizd był na tyle niecodziennym dźwiękiem w więzieniu, że z pewnością skupiał na sobie uwagę.
  Stary mężczyzna podniósł się nieco ociężale z koca, usiadł i zwrócił twarz w kierunku Oszusta. Wyglądał nienaturalnie, ale Diabeł nie potrafił sprecyzować co przeszkadza mu w starcu. Długie do ramion, siwe włosy pozlepiane były w brudne strąki i nieco Zmorę odrzucały, ale nie wydawały się być nie na miejscu. Natomiast ruchy starego, gdy dźwignął się na nogi były znacznie płynniejsze niż sugerował to wygląd zewnętrzny. Na szczęście miał on dość rozumu, by podejść do krat. Plaga dostrzegł w jego bladych oczach czystość i twardość, którą do tej pory kojarzył jedynie z młodością. Starszy z mężczyzn przyjrzał się uważnie zamaskowanemu i dopiero wtedy wyszeptał najmniej lubiane przez Koszmar pytanie:
  - Kim jesteś?
  - Chorobą toczącą to miasto. - odparł cierpko po chwili, dając tym samym znak, że nie zamierza się wypowiadać na uwierające go tematy. - Istotniejsze w tym momencie jest pytanie ile jesteś w stanie mi zapłacić za wydostanie cię na wolność, starcze, który uważa się za niewinnego.
  - Nie mam nic na sumieniu. - zapewnił, jak gdyby Oszust potrzebował dodatkowego potwierdzenia. Złodziej jednak kompletnie nie dbał o to czy stary tkwi za kratami bez powodu czy nie. - Zapłacę każdą cenę. - oświadczył staruszek z pełnym przekonaniem.
  Oczy Koszmaru błysnęły groźnie, gdy zwietrzył niefortunnie wypowiedziane zdanie. Mógł zażądać całego majątku starca i odrzeć go z ostatniego grosza. Był jednak pewien problem, bowiem Plaga nie wiedział czym staruszek dysponuje. Mógł być równocześnie szefem największych zakładów w okolicy lub zwykłym bezdomnym. Jednakże dusza hazardzisty Oszusta, mrucząc z zadowolenia, ciągnęła go ku ryzyku. Wspaniale było postawić wszystko na jedną kartę. Wygrana lub przegrana nie stanowiły odległych od siebie znaczeniowo słów, ponieważ każdy zajmujący się hazardem człowiek, prowadząc swoją grę, balansował na cienkiej granicy oddzielającej zwycięstwo od porażki. Dwa przeciwstawne terminy, lecz bliższe sobie niż cokolwiek innego. Oszust szczerze pokochał uczucie towarzyszące właśnie temu balansowi. Z nieukrywaną przyjemnością zatracał się w grze, pragnąc jedynie ryzykować. Zdawał sobie sprawę z tego, że zakrawa to na uzależnienie, lecz sądził, że człowiek bez nałogu czy silnych przyzwyczajeń jest człowiekiem idealnym, a tacy, jak powszechnie wiadomo, nie istnieją. On przecież pragnął jedynie wygrywać, nie ważne czy uczciwie czy nie.
  Mowa ciała staruszka podpowiadała mu, że jest on albo całkowicie zdecydowany co do swoich słów, albo zdesperowany. Nie chciał przypisywać mu tej drugiej cechy, lecz miał pojęcie na temat tego jak to jest tkwić w podobnym zamknięciu i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że desperacja bywa nieodzownym elementem długotrwałego uwięzienia.
  - Mój czas ma swoją cenę, a profesjonalizm kosztuje. - uprzedził, równocześnie badając zamek w drzwiach. Dziurka od klucza miała kształt kwadratu. Przecinał go równo wąski krzyż, będący właściwą dziurką prowadzącą w głąb mechanizmu. Nie spodobało mu się to co zastał, dlatego też, nie mogąc się powstrzymać, mruknął jakby bardziej do siebie: - Niewiele jest zamków, których nie umiałbym otworzyć, ale ten widzę pierwszy raz w życiu...
  Usłyszał, że starzec mruknął coś pod nosem, przestępując nerwowo z nogi na nogę, jednakże nie wypowiedział na głos krążących mu w głowie wątpliwości. Bezsprzecznie (choć mylnie) założył, że Zmora nie wydostanie go na wolność. Oszust powiódł palcem po otworze w zamku, zastanawiając się czy powinien ryzykować otworzenie go nieprzeznaczonym do tego wytrychem. Ostatecznie doszedł jednak do wniosku, że nie powinien tego robić ze względu na ilość rzeczy, które mogłyby pójść nie tak. Ponadto do jego uszu dotarło echo rozmów ochroniarzy, więc patrol się zbliżał.
  - Znajdę klucz. - rzucił tylko i ruszył na poszukiwanie kryjówki.
  Tylko cichy szelest powiewającej za Złodziejem peleryny zdradzał, że mężczyzna pokonuje kolejne metry korytarza w biegu.
  Schronił się w pierwszej napotkanej wnęce, lecz nie zagwarantowało mu to bezpieczeństwa. Na podłodze korytarza widział już słabą poświatę latarek, przyjął więc, że straż więzienna jest bliżej niż by sobie tego życzył. Zmora, płaszcząc plecy na ścianie aż łuk boleśnie wbił mu się w ramię, przesunął w stronę wyjścia z wnęki. Zerknął na korytarz i stłumił przekleństwo - dwójka ludzi uzbrojonych w karabiny niespiesznie zbliżała się w jego stronę, rozmawiając ze sobą. Nie miał wielkiego wyboru na zniknięcie, gdyż jedynym pewnym miejscem na kryjówkę stanowił szyb wentylacyjny. Dlatego też (stając na palcach, by w ogóle móc dosięgnąć i z niewybrednym komentarzem na ten temat) pospiesznie sięgnął do niego i szarpnięciem pozbył się niezabezpieczonej niczym kratki. Chwycił się brzegu i podciągnął, lecz to co tam zastał przerosło jego oczekiwania.
  Szyb wentylacyjny był ciasny i zakurzony. Zmora w duchu podziękował losowi za to, że nie ma klaustrofobii i przestał przeklinać swój wzrost. Po raz pierwszy od dłuższego czasu faktycznie cieszył się ze swojej całkiem przeciętnej postury. Nawet będąc tak zbudowanym z ledwością mieścił się w tunelu. Jednak brnął przed siebie w niewiadomym kierunku, wzbijając niewielkie obłoczki kurzu, które wirowały wokół niego, zawężając mu i tak ograniczone pole widzenia. Drobinki osiadały też na masce. Złodziejowi zdawało się, że przeniknęły przez nią i wdarły się mu do nosa i ust, a stamtąd do samego gardła, które, jakby ulegając sugestii zaczęło go drapać.
  Odchrząknął odrobinkę, świadom tego, że atak kaszlu rozniósłby się po całej wentylacji i zamiast szukać klucza, skończyłby wybierając sobie drogę ewakuacji. Przystanął na chwilę i przetarł wierzchem dłoni łzawiące od wszechobecnego kurzu oczy, a potem ruszył, z trudem przeciskając się dalej. Czołgał się na brzuchu, oboma ramionami ocierał się o ściany szybu i zawadzał głową o sufit ilekroć usiłował spojrzeć jak daleko jeszcze do możliwego wyjścia. W końcu, po zdawałoby się całym wiekach wędrówki, zahaczył o coś innego niż dotychczas. Po głębszym zbadaniu anomalii uznał, że to kolejna kratka i odetchnął z ulgą. Odczekał kilka minut, nasłuchując uważnie. Nie usłyszał żadnego odgłosu oznaczającego życie, więc naprał na kratkę barkiem, a ta ustąpiła po chwili i spadła na ziemię z głuchym stuknięciem. Zmora odczekał kolejną chwilę. Nie zaalarmowany żadnym podejrzanym dźwiękiem postanowił opuścić swoją przeklętą kryjówkę. Nie za bardzo miał jednak jak się obrócić, więc zostało mu wypaść z wentylacji głową w przód. Wysunął się więc na tyle, by oprzeć się biodrami o krawędź i zawisł głową w dół. Zacisnął palce na wybrzuszeniu, które przytrzymywało kratkę i skulił się tak, by dotykać czołem spodu szybu. Odepchnął się lekko od ścianki szybu nogami, obrócił i już po chwili wylądował w przysiadzie na środku korytarza. Z pewnym niesmakiem uświadomił sobie, że podczas tej wycieczki jego strój zmienił barwę z czarnej na siwą. Wstał więc i skrupulatnie otrzepując się z każdej drobinki kurzu ruszył na poszukiwanie dziwacznego klucza.
  Gdzie można schować jeden cholerny klucz? A co ważniejsze, jak można ukryć go przede mną? Te dwa pytania powracały do Oszusta coraz uporczywiej w miarę upływu czasu, gdy przeszukiwał pomieszczenie za pomieszczeniem. Pokoje kontrolne, stróżówka, gabinety administracji, prywatne skrzydło straży więziennej - był już wszędzie i sprawdził wszystko, ale po kluczu nie było nawet śladu. Wobec tego zostało mu tylko jedno rozwiązanie. Mianowicie klucz miał któryś ze strażników. Plaga doskonale wyczuwał, że do świtu zostało mu może z trzy godziny, podejrzewał zatem, że ochrona będzie teraz ospała i znudzona całą nocą spokoju. Musiał spróbować ustalić kto trzyma klucz, bo sprawdzanie każdego ochroniarza było zbyt czasochłonne i brawurowo głupie. Koszmar nie zamierzał zawisnąć tej nocy na stryczku, a taki los najczęściej spotykał złodziei, którzy byli na tyle nieostrożni, że dawali się złapać. On tanio skóry sprzedawać nie zamierzał i miał pracę do wykonania. Presja czasu i powoli ogarniające go zmęczenie trwaniem w ciągłym napięciu jednakże nijak mu nie pomagały...
  Niedługo później Zmora doczekał się cudu. Nie tylko ustalił kto i gdzie trzyma klucz, ale także cała sytuacja wydała mu się banalna. Klucz został ukryty w kurtce, zawieszonej na haku i zostawiony. Złodziej najzwyklej w świecie wszedł do pomieszczenia, odszukał odpowiedni hak, zabrał klucz i wyszedł. Odpowiadało mu to, że choć raz tej nocy coś poszło mu prosto i bez żadnego wysiłku. Przekradł się do celi 218, także bez większych komplikacji. Oszust miał świadomość tego, że za niedługo nocna zmiana pójdzie do domu, a miejsce zaspanej ochrony zajmą wypoczęci i być może bardziej skoncentrowani i aktywni ludzie. Dlatego też przekręcił klucz w zamku, otworzył drzwi i darując sobie uprzejmości wpadł do środka. Dźwignął staruszka na nogi i wyprowadził z celi zanim ten zdołał się rozbudzić na tyle, by zorientować się co się dzieje. Koszmar zatrzasnął drzwi, przekręcił klucz w zamku i wrzucił go do wnętrza celi. Staruszek w tym czasie zdążył się obudzić i szepnął mu:
  - Wróciłeś...
  - Jakże mógłbym nie wrócić? - odparł mu Plaga, tłumiąc ironię i ruszył korytarzem prosto do klatki schodowej. - Musimy się spieszyć...
  Droga, którą Diabeł pokonałby w kilka minut zajęła sporo ponad kwadrans ku rosnącej z każdą chwilą wściekłości Złodzieja. Starzec w celi sprawiał wrażenie zupełnie sprawnego i poruszał się z niezwykłą łatwością. Poza celą natomiast Zmora wyraźnie dostrzegał, że prawda jest zgoła inna i musi uważać na siwego znacznie bardziej niż by sobie tego życzył. Mimo wszystko starzec się nie skarżył. Zaciskał usta w wąską kreskę, ale nie prosił by Oszust zwolnił, bo ten i tak by tego nie zrobił. Choć mimo wszystko nieco zmniejszył tempo, słysząc za sobą świszczący oddech starszego mężczyzny. W ten sposób mniej lub bardziej ryzykownie i omijając wszelkie straże dotarli do wyjścia z wiezienia. Już prawie byli na zewnątrz, więc Oszust puścił starca przodem, by nie ryzykować bardziej niż to konieczne. Istniała szansa, że ktoś zechce strzelić więźniowi w plecy bez ostrzeżenia, a to wykluczało jakąkolwiek nagrodę za trudy nocy, więc Oszust nie mógł na to pozwolić. Nagle usłyszał okrzyk jednoznacznie oznaczający, że ktoś ich dostrzegł.
  - "Pod Rekinem Piaskowym", bądź tam starcze. Nie każ mi siebie szukać, bo nic miłego z tego nie wyniknie.- rzucił Oszust i odbiegł w stronę wzywającego wsparcie ochroniarza. Wystarczyło jedynie skupić na sobie uwagę straży więziennej, tak by ścigali jego, a nie podobnego bezdomnemu staruszka. Ta robota jest coraz trudniejsza, przeszło przez myśli Zmory razem z cichym westchnięciem.
  Dopadł do człowieka i siłą rozpędu powalił go na ziemię, a potem ogłuszył. W ziemię tuż obok wbił się pocisk. Złodziej, nie chcąc dłużej być nieruchomym celem, poderwał się z ziemi i biegiem ruszył w stronę płotu. Dotarł do niego i zręcznie wspiął się na mur, nie zawracając sobie głowy drutem kolczastym na szczycie. Jego strój wykonany był z wyjątkowo twardej skóry, więc gwarantował mu jako taką ochronę przed kolcami drutu. Diabeł bez większych problemów przesadził mur. Usłyszał co prawda dźwięk rozdzieranego materiału peleryny i świst kilkunastu niecelnych kul zanim ostatecznie zniknął po bezpiecznej stronie płotu. Tam odczekał kilka cennych sekund aż ochroniarze dotrą do bramy i z równą łatwością, wspomagając się rynną i parapetami wspiął się na dach parterowego budynku. Tam przystanął, zerkając w dół i upewnił się, że został zauważony. Skulił się nieco, unikając kolejnych wymierzonych w jego głowę pocisków i trzymając się krawędzi dachu rzucił się do ucieczki.
  Koniec końców ucieczka Zmory przywiodła go do czyjegoś mieszkania. Człowiek zupełnie nieświadomy czyhającego na trzecim piętrze zagrożenia zostawił otwarte okno. Oszust wykorzystał to, żeby choć na chwilę zniknąć z oczu wyjątkowo trudnej do zgubienia ochronie, więc wskoczył do środka. Przebiegł przez pokoje, tym razem zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie. Mignął mu jedynie kieszonkowy zegarek na łańcuszku, więc zgarnął go w biegu i pomknął do okna po przeciwnej stronie budynku. Wyjrzał przez nie, by w bladym świetle wczesnego świtu ocenić odległość dzielącą go od następnego dachu. Następny budynek zaczynał się parę metrów dalej i jedno piętro niżej, więc Złodziej, wziąwszy wcześniej rozbieg, wyskoczył przez nie. Spadł na dach, który nie wytrzymał jego ciężaru i zawalił się. Koszmar, przeklinając swojego nieprzeciętnego pecha runął w dół, starając się jak najbardziej zamortyzować uderzenie. Po paru sekundach otrząsnął się i wygrzebał się ze stosu połamanych desek. Jedna z nich zostawiła mu pod okiem piekące zadrapanie, ale nie miał czasu się nim przejąć. Nieco obolały wydostał się ze zrujnowanej szopy i zniknął w labiryncie najciaśniejszych cargijskich uliczek.
  Niedługo później, utykając na lewą nogę i krzywiąc się przy każdym ruchu, dotarł do wspomnianego wcześniej lokalu. Dopiero z czasem, gdy adrenalina spowodowana pościgiem opadła poczuł dokładnie każde stłuczenie i każdego siniaka. Nie łudził się wyjść cało z upadku z drugiego piętra w deszczu desek i drzazg, lecz nie przypuszczał, że może to być aż tak dokuczliwe. Mimo wszystko czuł swego rodzaju satysfakcję. Był zmęczony i poobijany, co świadczyło o trudności wyzwania jakiego się podjął. Podołał mu, więc w duchu gratulował sobie wykonanej roboty. Diabeł przestąpił próg pubu "Pod Rekinem Piaskowym" i oparł się o ścianę, lustrując wzrokiem otoczenie. Jego uwagę przykuł machający mu straszy mężczyzna. Koszmar rozpoznawał te oczy. Należały do starca, którego uwolnił, choć mężczyzna wyglądał inaczej niż tamten. Ten miał szyty na miarę błękitny garnitur, okulary na nosie i szykowny kapelusz. Przede wszystkim był jednak czysty, a jego włosy były starannie uczesane. Oszust podszedł do niego i usiadł na krześle na przeciwko mężczyzny, opierając się na stole przedramionami. Zmierzył staruszka uważnym spojrzeniem.
  - Więc? - zaczął, uznając, że od razu może przejść do konkretów - Ile możesz mi dać?
  Mężczyzna najwyraźniej nie miał ochoty jeszcze kończyć tej przymusowej znajomości z Koszmarem, zapewne przeczuwając, że już więcej się nie spotkają. Dlatego też zignorował pytanie Plagi.
  - Jak mogę się do ciebie zwracać? - spytał z serdecznym uśmiechem na twarzy. Zmora odpowiedział mu chłodnym spojrzeniem, które miało na celu ostrzec go przed spoufalaniem się. - Chciałbym poznać imię osoby, która podarowała mi wolność tam, gdzie każdy mi jej skąpił.
  - Wystarczy Oszust. - odparł tylko.
  - Ach tak... Człowiek uznający się za chorobę miasta przedstawia się mianem Oszusta i ratuje staruszka, ryzykując przy tym życiem... Zaiste interesujące...
  Zmora poruszył się odrobinę zaskoczony. Starzec najwyraźniej był tym typem człowieka, który rozumie znacznie więcej niż daje po sobie poznać. Oszust po raz pierwszy od dawna poczuł, że wszystkie tajemnice, które tak starannie ukrywał w absolutnym sekrecie, są tuż-tuż i za chwilę zostaną rozwiązane. Wywołało to w nim opór, lecz nie wstał i nie ulotnił się. Potrzebował pieniędzy tego człowieka i nie mógł odejść z pustymi rękami po tym, co go spotkało. Na szczęście (lub nieszczęście, jak zauważył Złodziej) staruszek kontynuował swój dziwny monolog:
  - Jesteś złodziejem, a mimo to masz swoje zasady, prawda? Niczego nie robisz bez przyczyny i bez celu... A przy tym szczycisz się skutecznością. W jedną noc dokonałeś więcej niż cały sztab moich ludzi przez miesiąc.
  - Podejrzewam, że zatrudniasz mało kompetentnych ludzi, starcze. - odparł Złodziej, dając się wciągnąć w osobliwą grę. On także potrafił wyciągać wnioski z obserwacji. Wiedział na przykład, że staruszek nie jest człowiekiem. - Pytanie tylko czy wynika to z ułomności ludzi czy z tego, że podobni tobie nieudolnie się pod nich podszywają.
  - Czym według ciebie jestem? - zainteresował się staruszek.
  - Upiorem. Czymś, co ludzie zwykli nazywać wampirami.
  - Jak do tego doszedłeś? - w oczach mężczyzny błyszczał teraz autentyczny szacunek.
  - Zostawiałeś mi wskazówki od samego początku. Twoje oczy i ciało nie wskazują tego samego wieku, wnioskuję więc, że zostałeś przemieniony w późnym wieku, ale nieśmiertelność ofiarowała ci drugą młodość. Idąc tym tropem dalej... W środku nocy ewidentnie miałeś więcej wigoru niż gdy prawie świtało, co każe mi przypuszczać, że słońce ma na ciebie zły wpływ. Teraz także, mimo pustynnego klimatu nosisz zasłaniający cię strój i kapelusz.
  - Twoje odzienie także spełnia tę funkcję.
  - Nie mogę zaprzeczyć, ale mam nieco inne powody, które zachowam dla siebie. Tak czy siak oczekują mnie gdzie indziej, więc bądź łaskaw mi zapłacić i rozejdźmy się póki słońce nie stoi wysoko. Oboje go nie lubimy.
  Starzec westchnął tylko i wcisnął Zmorze w dłoń starodawną sakwę. Złodziej zważył w dłoni woreczek i schował go.
  - Godna zapłata. - stwierdził, odwracając się. - Dziękuję.
  - Jeszcze się spotkamy... Powodzenia Oszuście.
  Plaga nie był pewien dlaczego zabrzmiało mu to jak groźba. Był szczęśliwy, że ta rozmowa dobiegła końca, a on mógł w końcu w spokoju zaszyć się gdzieś w mieście i zregenerować siły. Nie zamierzał jednak robić tego jak zwykle. Tym razem nie planował chować się przed światem w tylko sobie znanej kryjówce. Miał przy sobie sporo pieniędzy, więc uśmiechając się do siebie skierował kroki wprost do najbliższego kasyna. Wygrać albo przegrać - a co to za różnica, gdy nie ma się niczego do stracenia?