poniedziałek, 19 września 2016

Od Mima (CD Echidny) - Zabawy w kanionie

        Dziewczyna podskoczyła już przyjmując do wiadomości że teraz będzie ich trójka, nawet nie przypuszczała do siebie opcji by Lis lub właścicielka potworka mieliby nie chcieć jej towarzystwa. Zaszeleściła mapą rozkładając ją niemal na nosie Echidny i energicznie stukając w tłustą plamę na mapie, dalej zjechała trochę dalej palcem wskazując nazwę “Cargo”. Echidna musiała już wcześniej odsunąć się krok by widzieć co wskazuje dziewczyna. Patrzyła z ciekawością na mapę, następnie podniosła wzrok na Mima.
  -Podoba mi się taki pomysł!- Uśmiechnęła się szeroko w odpowiedzi na taki sam wyszczerz Koko.
  -Więc jeśli drogie panie chcą tam jutro dojechać to zapraszam na wozy.- O'Malley z udawaną grzecznością wskazał na motocykle. Mim schowała mapę do kieszeni, a szczurka do dekoltu i wykonując gwiazdy doskoczyła do swojego pojazdu. Pan Lis spokojnie podszedł do swojego, zanim jednak odpalił silnik spojrzał na towarzyszkę.
  -Czy ten twój gryzoń ma imię?- Zapytał uśmiechając się pod nosem, chciał zmusić ją do wyduszenia choć słowa. Mim przytaknęła głową po czym jej ręka zanurkowała głęboko w biustonosz, chwile coś tam majstrowała, na co mężczyzna miał dość niewyraźną minę. W końcu wyjęła zwierzątko i pokazała go bliżej.
  -To jak? Przedstawisz go?- Na jego pysk powrócił złośliwy uśmieszek. Dziewczyna zwróciła uwagę stworka na siebie i otworzyła buzię na co szczurek wydał z siebie krótki pisk. Widząc to Pan Lis nieco zmarniał.
  -Czy on też ma imię jak jakiś zwierzęcy dźwięk?- Westchną czując że jego plan nie wypali. Na co ta wesoło przytaknęła.
  -Czyżby “Pipi”?- Słysząc to Koko nadęła policzki i zrobiła urażoną minę, dodatkowo chaotycznie wywijając rękoma jak ktoś kto coś krzyczy oburzony, na koniec tego wskazała palcem na mężczyznę, a dokładniej na jego krocze. Nie żeby coś, ale poczuł się nieco nieswojo.
  -Dobra, dobra, to samiec tak?- Uniósł ręce udając że się poddaje.
  -Czy to “Pisk”?- Przyłączyła się do zgadywanek Echidna, ale i jej pytanie dostało przeczące kiwnięcie głową.
  -”Pi”?- Znów spróbował Lis i znów źle
  -”Pimpuś”?
  -”Piszczek”?
  -”Pisk”?- Próbowali na przemian, na co Mim odpowiadała załamując ręce i odchylając głowę z miną pod tytułem “uuugh…”
  -”Pip”?- Usłyszała Mim od Dziewczyny na co podskoczyła i pstryknęła w palce. Co jak już wiedział O'Malley znaczyło dobrą odpowiedź.
  -Mój maluch nazywa się Sweet Shot.- Wskazała potworka przyczepionego do motoru, Ryzykant złapała swojego szczurka i kierując jego łapkami pomachała do robakozaura.
  -Ok, wszyscy wiedzą kto kim jest to ruszamy?- Pan lis wyglądał na zniecierpliwionego, Koko schowała szybko Pipa i zrobiła minę niewiniątka odpalając silnik. Echidna skoczyła na własną maszynę i ruszyli.

        Podróż przez pustynię na motorze nie należy do najprzyjemniejszych, piasek, gorąco i głośno. Mimo to Koko cieszyła się jak głupia. Przez ostatni czas dość długo szwendała się sama. Dlatego towarzystwo kogoś oprócz zleceniodawców, trupów czy szczura było dla niej przyjemnością. Niedługo przed zachodem słońca cała trójka dojechała do wąskiego kanionu, O'Malley nieco zwolnił.
  -O co chodzi?- Zawołała dziewczyna usiłując przekrzyczeć silniki. W tym momencie Lis całkiem zatrzymał pojazd i odruchowo sięgnął po broń.
  -Nie podoba mi się tu…- Mruknął cicho uważnie obserwując otoczenie. Mim zauważyła też że jego nozdrza nieco falują czyli starał się coś wywęszyć. Koko również zafalowała płatkami nosa z głupawym uśmieszkiem. Na co Lis zareagował śmiechem.
  -Jesteś dziwna.- Zaśmiał się razem z Edną. Ryzykant widząc że została jej poświęcona uwaga towarzyszy zaśmiała się bezgłośnie z nimi. Nagle na jej szyję został założony łańcuch i zrzucono ją z siedzenia.
  -Koko!- Krzyknął Pan Lis, ale nie mógł ruszyć jej z pomocą bo został zaatakowany, podobnie jak Echidna. Mim dusząc się i widząc mroczki przed oczami, wbiła nieistniejący nóż w rękę napastnika dzięki czemu zdołała się uwolnić. Mężczyzna zawył z bólu i z zdziwieniem patrzył na ranę zrobioną przez nicość. Nie chciał się chyba jednak zastanawiać nad sensem tego co się stało. Sięgnął do kabury i strzelił do niej.
  -Co jest k*rwa?!- Warknął gdy pocisk odbił się od czegoś. Mim tylko wyszczerzyła się niczym mały diabełek. Zanim nieznajomy w ogóle zarejestrował co robi dziewczyna miał w głowie trzy dziury po kulach. Zaraz jednak zza kamieni wyskoczyło trzech następnych. Wykonując salto wylądowała tuż przy najbliższym pozbawiając go głowy. Na ten widok dwoje kolejnych przystało myśląc jakim cholernym cudem nieuzbrojona dziewczynka zabiła już dwoje z nich bez większego problemu. Uśmiech Koko zmienił się w nieprzyjemny szaleńczy. Otrzeźwieni wystrzelili do niej całą serie, ale umknęła za skałę. Jeden z bandytów wyrzucił w jej stronę niewielki granat ogłuszający, nastąpiło głośne bum a wokoło poniosła się chmura pyłu i kurzu. Mężczyźni pewni że dziewczyna leży ranna i nieprzytomna na ziemi podeszli głośno rechocząc. Jakież było ich zdziwienie gdy ta kucała na ziemi z rękami ułożonymi tak jakby dalej się za czymś chowała, a następnie wyprostowała się i obróciła w ich kierunku tak jakby trzymała coś w dwóch rękach, ale jak zwykle oni nic nie widzieli… bo i nic nie było. Mim puściła im oczko z zawadiackim uśmieszkiem. Nie zdążyli się jednak osobiście podejść i namacalnie sprawdzić czy nie ma nic w rękach bo zostało z nich sito. W końcu kto by się domyślił że można zginąć od nieistniejącego ckm’u? W tym momencie dobiegli do niej Pan Lis i Potworkowa Mama (tak została przechrzczona Echidna w myślach nastolatki). Oboje byli lekko zdyszani czyli biegli, a może też walczyli? Koko wyszczerzyła się tak szeroko że wydać było jej wszystkie zęby i wesoło pomachała do nich. Edna popatrywała to na nią to na trupy obok, podobnie jak O'Malley. Zapewne w głowach obojga rodziło się pytanie “Co? Jak? Ku…?”. Mim Wystawiła kciuk na wyprostowanej ręce co znaczyło po prostu “ok” prezentując tym samym że jest cała i nic jej nie jest. Potorkowa Mama przeniosła nieme pytanie na Lisa licząc że ten jej będzie umiał to wyjaśnić.
  -Sam chciałbym wiedzieć, co i jak? Ale raczej ci nie opowie…- Mruknął pod nosem. Koko przeszła koło nich przeskakując z nogi na nogę kierując się w stronę motocyklu z którego jeszcze chwilę temu została zdjęta. Niedaleko leżeli inni bandyci z którymi zapewne rozprawiła się pozostała dwójka. Mim kucnęła przy jednym z nich, miał rozszarpaną głowę, albo raczej od szarpaną, bo wcale jej nie było. Niewzruszona jednak przypatrywała się mu bez cienia strachu i odrazy. Coś jak dzieci grzebiące patykiem w rozjechanej żabie na ulicy.
  -Błagam cię… zostaw to…- Westchnął anthropoid widząc co robi. Ta jednak nie miała zamiaru go posłuchać i zaczęła grzebać w dżinsowej kurtce truposza, i po chwili wyjęła coś, a konkretnie zawiniętą kartkę, dziewczyna rozłożyła ją i przeczytała. Momentalnie zaczęła skakać i machać rękoma.
  -A tobie z znów?- Lis patrzył na dziewczynę z politowaniem, ta zatrzymała się na chwilę by pokazać towarzyszą kartkę z ciekawą treścią, a konkretnie były to jakieś zapiski i kalkulacje.
  -Dwoje mężczyzn 500. Trzy kobiety 700, pies 20, skarbiec Cargo-dużo.- Przeczytała na głos Echidna i spojrzała na Koko. -Łowcy niewolników, albo zwykłe opryszczki szukające byle zarobku…- Podsumowała. Na co Mim pokazała im następną kartkę.
  -Zlecenie. Odzyskanie skarbu z banku w Cargo. wszelkie informacje pod adresem… Brawo, znalazłaś nam widzę zadanko!- Uśmiechnął się Lis, na co dziewczyna niemal zamerdała ogonem, oczywiście gdyby go miała.

Wasza kolej, jak tam szła wasza walka i ruszamy dalej :D

poniedziałek, 5 września 2016

Od Marka - Złoty Szlak, cz. 2

        Droga z warsztatu Kyle’a do domu zajęła mu bez porównania mniej czasu niż dotarcie z domu do warsztatu. Nie kluczył już między uliczkami, ani nie musiał się rozglądać w poszukiwaniu zajęcia. Spieszył się trochę, irytując tym samym podążającą za nim Séafrę, ale standardowo wcale się tym nie przejął. Kocica jakkolwiek by się na niego nie gniewała i tak nie zamierzała go porzucać. Pod tym względem traktowała Marka jak kociaka, którego trzeba pilnować żeby nie zrobił nic głupiego. Miała trochę racji i na ogół udawało jej się powstrzymać mężczyznę przed realizowaniem tych najwybitniejszych z jego planów. A Hunter był bardzo kreatywnym facetem i wychodził z założenia, że i tak nie ma nic do stracenia. Bez różnicy mu było, że jego wspaniały plan zakładający wmaszerowanie wprost do kryjówki jakiegoś bandyty może spalić na panewce. Nie zwykł wybiegać myślami w przyszłość, nie wracał do przeszłości. Po prostu żył sobie chwilą obecną w miarę możliwości nie martwiąc się absolutnie niczym. Tak było mu najprościej. Dość czasu zmarnował na depresji i z bólem regularnie uświadamiał sobie, że stracił na zawsze te kilka miesięcy, a nie miał czym szastać. Przynajmniej pogodził się z rzeczywistością jakkolwiek brutalna by nie była. Jedni mają szczęście, rodzinę i długie życie, inni nie. Ci inni na ogół uważani są za wartych pogardy bądź współczucia. Paradoksalnie ci co bardziej empatyczni ludzie starają się troszczyć o rzekomego „biednego” nie zdając sobie sprawy z tego, że taka osoba jest w stanie całkiem normalnie funkcjonować. Jakimś cudem nie mieści się to im w głowie. Marka zawsze bawiło to gdy samozwańczy bohater usiłował mu pomagać, po czym z niemałym zaskoczeniem odkrywał, że w zasadzie Deawey jest sprawniejszy od niego samego. Tacy ludzie zawsze reagują tak samo. Mark w sumie nigdy nikogo nie prosił o taryfę ulgową. Był przeciwnikiem traktowania chorych jakoś specjalnie. Takich leżących to może. Jednak jeśli człowiek jest w pełni sprawny, nic mu nie dolega i jest w stanie myśleć logicznie, a pewna przemiła staruszka zabrania wstać z łóżka mimo iż to ona powinna w nim zostać człowiek zwyczajnie się irytuje.
  Kocica szturchnęła Huntera poganiając go. Mężczyzna chwycił za sportową torbę nadal leżącą w korytarzu i przewiesił ją sobie przez ramię nawet nie zadając sobie trudu zajrzenia do środka. Mieszkał sam. Nie martwił się tym, że ktokolwiek cokolwiek mu wypakuje. Mężczyzna zamknął drzwi, wrzucił klucz do torby i ruszył z powrotem do warsztatu przyjaciela zapalając ostatniego papierosa jaki został mu w paczce. Był pewien, że w torbie ma jeszcze minimum cztery paczki, ale nie był pewien czy to mu wystarczy. W jedną stronę prawdopodobnie na 100%, ale w drugą... Mogło być już znacznie gorzej. A nie wiedział czy wystarczy mu pieniędzy. Mark w sumie nie miał wydatków, a i tak regularnie brakowało mu pieniędzy. O dziwo nawet nie szło o amunicję. Tego miał zawsze pod dostatkiem. Jednak papierosy swoje kosztowały, a Hunter potrafił pozbyć się całej paczki w ciągu jednego dnia. Paliwo też do najtańszych nie należało, a bez tych dwóch rzeczy mężczyzna nie byłby w stanie długo funkcjonować. Nie musiał sprawdzać, on doskonale o tym wiedział. A teraz dobrowolnie zostawia swoją ukochaną terenówkę na podjeździe. Miał plan zabrać swoją „malutką” na przejażdżkę kiedy już wróci, choć przecież samochód tęsknić nie będzie. W przeciwieństwie do samego Deawey’a.
  - Spóźniłeś się, stary. – przywitał go Kyle, kiedy odrobinkę zdyszany mężczyzna wrócił do warsztatu.
  - Taa…? A spróbowałeś kiedyś zmusić kota do tego, żeby chociaż raz cię posłuchał?
  Na te słowa Séafra prychnęła wręcz sztyletując wzrokiem swojego właściciela. Czym sprawiła, że obaj mężczyźni parsknęli śmiechem.
  - Chodź kłamco – brązowowłosy klepnął kolegę w ramię - Musimy się zbierać. Tylko… Zgaś fajkę zanim wsiądziesz, co?
  - Przecież wiesz, że to niemożliwe!
  - Cóż… Więc jedziesz na pace.
  Z warsztatu Kyle’a do miejsca z którego wyjeżdżała karawana nie było daleko. Nawet nie 5 minut drogi. Już na miejscu zastali krzątających się dookoła ludzi, którzy po raz ostatni wszystko sprawdzali. Niektórzy dopakowywali jeszcze znalezione na ostatnią chwilę rzeczy, inni w pośpiechu krzątali się dookoła, kolejni siedzieli już w samochodach niecierpliwie poganiając guzdrających się towarzyszy, a na środku placu stał jakiś mężczyzna usiłujący zapanować nad krzątającą się grupką. Niestety jego głos ginął wśród pokrzykiwań i śmiechów niewielkiego tłumu. Właśnie do tego mężczyzny na środku skierowali się obaj mężczyźni, kiedy Kyle już zaparkował niedaleko.
  - Wreszcie Kyle! Ileż można na ciebie czekać? – postawny łysy mężczyzna odhaczył coś na liście – Jedziesz pierwszy.
  - Nie ma sprawy. A ten miły pan tutaj – brązowowłosy wskazał głową Marka – Jest PROFESJONALNYM ochroniarzem. W przeciwieństwie do tego ścierwa które ty chciałeś sobie skołować.
  Hunter parsknął śmiechem. Dalej mu do ochroniarza niż Séafrze do szczura.
  - No z tym to bym nie przesadzał.
  Łysy w końcu się zainteresował nowym prawie-członkiem ekipy.
  - Czyli jesteś…?
  - Jednym z tych milszych łowców nagród. Mark Hunter Deawey – wyciągnął dłoń w stronę mężczyzny uśmiechając się miło – A to Séafra. Moja towarzyszka i strażniczka.
  Jeszcze chwilę sobie porozmawiali. Okazało się, że Łysy wcale nie nazywa się Łysy, ale zwracać się do niego wypadałoby per „szefie”. Mark dowiedział się, że karawana składa się z pięciu ciężarówek i sześciu pickupów. Jeden z przodu, jeden z tyłu i po dwa na bokach, na każdym z nich miało jechać dwóch bądź trzech ludzi z bronią. Poza pierwszym samochodem. Tamto miejsce zajmował Mark i jego kocica. Nikt raczej nie chciał się dosiadać, więc mężczyzna miał aż nadto przestrzeni prywatnej. Było mu to nawet na rękę. Zapewne wywiązała by się jakaś dyskusja. A Deawey mimo że uważał się za sympatyczną istotę, nie bardzo miał ochotę nawiązywać jakiejś bliższej relacji z dość licho wyposażonymi najemnikami. Najemnik to najemnik. Zero ambicji, zero motywacji… Parszywi plugawcy zleceń. Robią co do nich należy nawet nie przywiązując do tego uwagi. Partaczą robotę i niezmiernie irytują tym Huntera. Jak i zapewne część innych ludzi, którzy robią to co robią z pasji.
  Mark wrzucił na pakę swoją torbę, odczekał chwilkę aż kocica wskoczy na miejsce, a potem sam rozsiadł się wygodnie na jedynym skrawku wolnej przestrzeni, który litościwie odstąpiła mu Séafra. Nie musiał czekać zbyt długo na to, by cały konwój ruszył.
  - Kyle?! – Deawey wychylił się nieco stukając w uchylone okno kierowcy. Szyba opadła.
  - Nie. Nie pojedziemy szybciej.
  - Ja nie o tym... Choć faktycznie mamy tempo wyścigowego ślimaka.
  - Więc co?
  - Muzyka. Puść tak, żebym ja też mógł sobie posłuchać, co? Nie mam tu na tyle za dużo do roboty.
  - A weź ty się lepiej skup.
  Mimo wszystko do uszu łowcy nagród dotarły w końcu całkiem przyjemne dźwięki. Uśmiechnął się z zadowoleniem i wyprostował się, łapiąc równowagę na bez przerwy ruszającej się pace pickupa. Rozejrzał się dookoła wodząc wzrokiem po horyzoncie. Niewielka sfora skagów przez moment truchtała przez pustkowie, później zniknęła Mark’owi z oczu pomiędzy wydmami i już nie mógł jej śledzić. Czasem słyszał piski płatokolców przebijające się ponad muzykę, ale poza tym cała pustynia zdawała się być wręcz martwa. Bardziej niż zwykle, a Hunter wręcz czuł się nieswojo widząc pozbawione mieszkańców piaszczyste pustkowia które znał jak własną kieszeń.
  Wiedział gdzie znajdują się leża skagów i wiedział jak unikać wszelkich zagrożeń, jednak pustka którą teraz widział dała mu do myślenia. Nie potrafił sobie przypomnieć czy już kiedyś miał z czymś takim do czynienia, ani tym bardziej co mogłoby to oznaczać.
  Po upływie półtorej godziny mężczyzna odkrył już dlaczego pustynia nagle wymarła. Niebo pociemniało, a powietrze zdało się nagle zgęstnieć. Zrobiło się parno i jeszcze bardziej gorąco niż to zwykle bywa. Mężczyzna zmrużył oczy i zmarszczył brwi starając się ocenić odległość dzielącą ich od zbliżającej się coraz bardziej ściany rozpędzonego piasku. Od lewej nadchodziła sporych rozmiarów i przerażającej urody burza piaskowa.
  - Hej, Mark? Ty też to widzisz? – po stronie kierowcy wychyliła się brązowowłosa głowa. Kyle zerkał na niego kątem oka zupełnie jakby oczekiwał potwierdzenia.
  - Jeśli przez „to” rozumiemy tę burzę piaskową, która lada chwila zwieje mnie z samochodu to owszem, ja też to widzę. Wpuścisz mnie do środka?
  - A palił nie będziesz?
  Mężczyzna zaśmiał się bez cienia wesołości.
  - Obiecać nie mogę.
  - Niech no stracę. Właź.
  Więc Hunter otworzył tylne lewe drzwi i wrzucił do środka swoją torbę, a potem je zamknął. Przeniósł się na prawą stronę wozu i sięgnął do klamki drzwi. Te też otworzył przykazując drzemiącej Séafrze, by się ruszyła i wlazła do auta. Kocica niechętnie go posłuchała. Po niej i sam Deawey wszedł do stale jadącego samochodu. Nie takie rzeczy już robił przy znacznie większych prędkościach i na ogół wychodził z tego cało. Już wewnątrz pozamykał wszystkie szyby tłocząc się na jednym siedzeniu z powarkującą na niego Séafrą, a potem przeszedł do przodu i z bardzo zadowoloną z siebie miną opadł na fotel pasażera.
  - Nie zabrudź czegoś. – mruknął Kyle ściszając muzykę – Bo sam będziesz czyścił.
  - Jasne... Nie takie rzeczy już się robiło. – mężczyzna zbył słowa towarzysza machnięciem ręki i rozsiadł się wygodniej w fotelu.
  Niedługo później dotarła do nich burza ograniczając widoczność niemal do zera. Przez boczne szyby nie dało się dostrzec zupełnie nic, z tyłu majaczył kształt ciężarówki. Ledwo widoczny, choć maszyna jechała pickupowi na ogonie. Z przodu nie było nawet punktu odniesienia, więc ciężko było powiedzieć na jaką odległość dało się cokolwiek zobaczyć. W samochodzie zrobiło się ciemno.
  - O rany... Ale paskudna pogoda... – stwierdził Mark opierając się czołem o szybę i obojętnie wpatrując się w piasek stukający w szybę. Pojedynczy kosmyk opadł mu na oko, ale mężczyzna zdawał się tego nie dostrzegać.
  - No co ty nie powiesz... Naprawdę?
  - Umhm... Sam przecież widzisz.
  Nagle dłoń mężczyzny bezwiednie podskoczyła tak, jakby coś go oparzyło.
  - Nawet się nie waż mnie straszyć. – oznajmił twardo Kyle posyłając Hunterowi ostrzegawcze spojrzenie.
  - Nie straszę cię. Kwestia czasu zanim mnie złapie. Już się skubany zapowiada.
  - To mam nadzieję, że mu się nie spieszy.
  - Ja też...
  Resztę drogi pokonali w wygodnej ciszy. Burza ustała dopiero gdy docierali do Devlin. Kyle skomentował to tylko krótkim „Wreszcie”. Mark nie poczuł się w obowiązku podjąć tego tematu. Zastanawiał się ile mu jeszcze zostało czasu. Dożył już tego wieku, że każdy cięższy atak mógł być jego ostatnim, a tych łagodnych nie miewał zbyt wiele. W dzieciństwie natomiast było na odwrót, jednak od tego czasu minęły lata, a wirus zdawał się dorastać na równi ze swoim nosicielem. A co na to rodzina? Kiedy rodzice zauważyli, że ich dziecko nie ma świetlanej przyszłości zwyczajnie spisali Huntera na straty i oddali pod opiekę w domu dziecka. Uznali syna za zmarłego i wyprowadzili się. Mark już nigdy więcej nie widział rodziców i nigdy nie pojął co pchnęło ich do tego, by się go pozbyć. Potrzebował ich, nawet pomimo tego, że oni nie chcieli mieć z nim nic do czynienia. Deawey pogodził się z tym, ale nie przestał tęsknić. Co prawda nigdy nie szukał rodziny. Oddając go pod opiekę obcym ludziom i znikając bez śladu jasno dali mu do zrozumienia, że zamknęli za nim drogę powrotną do tego prawdziwego domu. Więc nawet nie próbował ich znaleźć. Chociaż teraz im dłużej o tym myślał tym bardziej nabierał ochoty na to by dowiedzieć się gdzie są. Gdzieś na pewno muszą być. Nie w Cargo i nie w Devlin, ani w Annville, bo wiedziałby o tym. Ale gdzieś na Talos zapewne są. Mężczyzna doszedł do wniosku, że chciałby żeby dowiedzieli się o tym, że nadal oddycha i wbrew temu co założyli ma się dobrze. Choć z drugiej strony... Może już tego nie dożyć. Tak jak całej masy innych rzeczy.
  - Wróć!
  Deawey zamrugał szybko zaskoczony nagłym dźwiękiem.
  - Co...?
  - Pstro. Popadasz w depresję. – Kyle szturchnął go w ramię.
  - Nie. No... Może...
  - Moim zdaniem tak. Nawet nie zauważyłeś, że już dojechaliśmy na miejsce.
  - Serio?
  Dopiero teraz mężczyzna poświęcił chwilę na to by rozeznać się w otoczeniu. Kyle nie kłamał. Ludzie już powychodzili z samochodów i zajęli się swoimi sprawami. Za sobą Mark słyszał kocicę, która skrobała drzwi pomrukując przy tym z irytacją. Nie było wyjścia. Rzeczywistość wręcz żądała by Hunter znów do niej wrócił. Głucha na to, że aktualnie mężczyzna tego nie chciał. Wziął więc głęboki oddech i wysiadł z pickupa, żeby otworzyć Séafrze drzwi. Kocica zdawała się być bardzo zadowolona z tego, że znów znalazła się na otwartej przestrzeni. Mark uśmiechnął się nieco na ten widok.
  - Nie mogę na ciebie patrzeć. – oznajmił Kyle, który nagle pojawił się tuż za Hunterem. – Po pierwsze zacznij się lepiej zachowywać jak ty.
  Urwał na moment sięgając po torbę mężczyzny i wydobył z niej paczkę papierosów, po czym wcisnął ją w dłonie Marka razem z zapalniczką.
  - Chociaż wcale tego nie popieram... Ale ty to ty. Zanim dorwie cię SAVV, padniesz na raka płuc. A po drugie: idziemy po wypłatę. A potem na piwo. Mam ambitny plan poprawienia ci humoru. Diabli wiedzą co ci się tam we łbie znowu pojawiło i trzeba cię naprawić zanim wrócimy do domu.
  Po tych słowach brązowowłosy zaśmiał się cicho i ruszył w stronę szefa całego przedsięwzięcia. Mark podążył za nim. W sumie nie miał nic ciekawszego do roboty, a Kyle był jednym z nielicznych, którzy zdawali się być całkiem zadowoleni z jego obecności. Kyle był lepszy niż jego rodzina kiedykolwiek w życiu. I tego Mark zamierzał się trzymać przynajmniej przez tydzień.

sobota, 3 września 2016

Od Zero (CD Noemi) - O zaufaniu słów kilka...

        Najemnik chwytający się za karabin snajperski musiał liczyć się z ryzykiem użytkowania tejże broni. Owszem - świetny snajper stanowił cel niemalże nie do zlikwidowania, zadając poważne, a najczęściej z miejsca śmiertelne obrażenia na bardzo dalekie dystanse. Takowej osoby nie byłeś w stanie podejść bez przeskakiwania z osłony za osłonę, nie wspominając o fakcie, że każde z wychyleń mogło być twoim ostatnim. Szybkość reakcji doświadczonych strzelców dla zwykłych zbirów była nadnaturalna. Ale mamy już pierwszą wadę snajpera - zanim staje się dobry, musi być żółtodziobem. Nikt nie rodzi się z lunetą w dłoni i refleksem kota. Z rolą snajpera wiązały się lata treningów i porażek, zanim stanie się poważniejszym przeciwnikiem. A początkującego strzelca łatwo podejść lub zajść od tyłu. Kolejna wada: karabin zabójczy na wielkich odległościach, z bliska okazuje się niemal bezużyteczny (dlatego też Zero nosił przy sobie również magnum i bagnet). Jeśli jednak jesteś w stanie cierpliwie zdzierżyć wszystkie swoje potknięcia istniał cień szansy, że dotrzesz do prawdziwej perfekcji snajperskiego fachu. A gdy już staniesz na szczycie już właściwie nikt nie będzie stanowił dla ciebie zagrożenia...
  ...oczywiście poza innym snajperem.
  O tym szaremu przyszło się przekonać wyjątkowo szybko. Ale to była historia na inną okazję. I właśnie z tego powodu nie umiał czuć się pewnie w towarzystwie Dzierzby. Kobieta nosiła na ramieniu błękitną snajperkę, z której - sądząc po nienagannym stanie - dalej korzystała. Na dodatek broń wyglądała na wysłużoną, obdartą przez czas. Większość pewnie uznałaby, że staruszka po prostu kupiła sobie stary, zużyty model na jakimś straganie. Zero jednak doskonale wiedział jak bardzo dobry snajper ceni sobie swoją broń. Sam od zakupu własnej nie umiał sobie wyobrazić wymienienia jej na nowszy model, a tym bardziej sprzedania byle komu. Wysłużony karabin snajperski można było jedynie odebrać trupowi, a wątpił, by Dzierzba obrabowywała zwłoki w wolnym czasie. Jeśli więc nosiła przy sobie poznaczoną czasem broń, wskazywało to jedynie na to, że trzyma ją przy sobie od zdjęcia ze sklepowej półki. A to znowu znaczyło, że Zero, Eros i Jen mieli do czynienia ze snajperem o wieloletnim stażu.
  Na bliski kontakt nie mogła im co prawda nic zrobić - mieli przewagę liczby i siły, chociaż cholera wie do czego była zdolna ta tajemnicza osóbka. Mogła im najwyżej uciec. Mimo to Zero dalej nie mógł pozbyć się uczucia niepokoju. Nie miał za grosz zaufania do Dzierzby i nie umiał odpędzić się od założenia, że i ona nie potrafiła w pełni zaufać im. Nie uchodziło jego uwadze, że co jakiś czas zerkała przez ramię lub gładziła swojego wilczura między uszami jakby oczekując jakiegoś sygnału. Jen rzuciła Zero kilka razy niepewne spojrzenie, ale nie zatrzymała się. Tym bardziej nie zamierzał tego robić szary. Jedynie Eros wydawał się kroczyć zupełnie beztrosko, w pewnym momencie chyba nawet zaczął nucić pod nosem. Szaremu najemnikowi trudno było uwierzyć, że w ogóle nie odczuwa napięcia panującego między Dzierzbą a jego towarzyszami. Łatwiej już mu było uwierzyć, że to jedynie pozory opanowania, ale wychodziło na to, że El nie udawał - on naprawdę nie czuł się zagrożony. Doprawdy niesamowite. Przez jakie piekło musiał przejść czarny cyborg, by nie uważać już niczego za godne utraty nerwów? Przypomnijmy jeszcze, że zaledwie kilka minut temu zaatakował go pies, a Amor jakby o tym zapomniał, chociaż wilczur dalej sporadycznie warczał w jego kierunku. Zero zaczął już mu tej umiejętności zazdrościć.
 Swampy Bottom, do którego prowadziła ich Dzierzba, na szczęście rzeczywiście było Swampy Bottom, a nie jakąś zasadzką. Zero i Jen ulżyło, Dzierzbie chyba również. Eros rozweselił się jeszcze bardziej na widok różnej wielkości chat, niektórych stojących na lądzie i kilku postawionych na balach, wisząc nad powierzchnią zdradliwą moczarów.
  - Ale mnie tu długo nie by... - zaczął ruszając przed siebie, ale Dzierzba w ostatniej chwili chwyciła go za rękaw.
  - Skoro już tu byłeś, to pewnie wiesz, że złażenie z deptaka to głupi pomysł - powiedziała.
  Chłopak zamrugał kilka razy, jakby nie do końca rozumiejąc. Zero westchnął i kopnął leżący przed nim kamyk w stronę rzekomo bezpiecznego, zapuszczonego trawnika. Kamień potoczył się, kilka razy odbijając od ziemi, po czym grunt nagle jakby go wchłonął z głuchym pluskiem.
  - Ooooo...no tak - Elliot pokiwał głową ze zrozumieniem i dalej szedł już bezpiecznym, wydeptanym chodnikiem za resztą.
  Miejscowi nie byli nieprzyjaźni. A przynajmniej żaden z obecnych na zewnątrz domostw nie chwycił z miejsca za broń na ich widok. Może złorzeczyli w duchu?
  - Tutaj każdy jest mile widziany - Dzierzba jakby odgadła jego myśli, przez co Zero mimowolnie lekko się wzdrygnął. Starsza kobieta zauważyła to, ale jedynie się uśmiechnęła, pozostawiając reakcję najemnika bez komentarza. - Im większe z was dziwadła, tym łatwiej się tu przyjmiecie.
  - Podobno mieszkają tu sami wariaci...- zaczął szary, ale przerwał mu głośny wybuch śmiechu tuż za jego plecami. Tym razem spiął się zdecydowanie widoczniej, co siwowłosa skwitowała cichym chichotem.
  - Jak struna w gitarze - tym razem już odważyła się skomentować. - Lepiej, żebyś nie pękł.
  Zero wymamrotał coś średnio zrozumiałego pod nosem i odwrócił się, by zobaczyć źródło wybuchu. Jakiś rosły facet dusił właśnie w uścisku Bogu ducha winnego Erosa, któremu takie powitanie chyba przestało się już podobać. Jen z przyzwyczajenia do dziwnych zdarzeń związanych z cyborgiem uniosła brew, bez słowa obserwując całe zajście.
  - Kupidyn, cholero jedna! Ileśmy się nie widzieli! - zaczął wielkolud.
  - Tak, bez wąt...pienia, Craig - wystękał Eros. - Możesz mnie już...
  Craig znowu się roześmiał i puścił łucznika. Zero był niemal pewny, że usłyszał przy tym niezdrowy chrzęst, ale z Elliotem chyba wszystko było w porządku.
  - No proszę - wtrąciła się Dzierzba. - Rzeczywiście musiałeś tu być. Mało kogo Craig wita tak...wylewnie.
  - No ba, że był! - odparł z szerokim uśmiechem mężczyzna. Ledwo El zdołał się wyprostować, Craig przyjaźnie uderzył go w plecy z taką siłą, że cyborg znowu niemal wylądował na ziemi. Facet pewnie już dawno miałby miejscowy proces o morderstwo, gdyby chłopak nie miał ciała z syntetyku, przeszło szaremu przez myśl. - To był mój stały klient, Nana.
  - Klient? - zaciekawiła się Jen.
  - Nana? - ten zwrot bardziej zaciekawił Zero.
  - Craig jest przemytnikiem - odpowiedziała kobieta, ignorując drugie pytanie.
  Wielkolud skrzywił się lekko.
  - ,,Sprzedawca nadmiernie ograniczany przez prawo" - poprawił ją.
  - Ano kilka razy kupowaliśmy z chłopakami broń u Craiga - Eros przekręcił gwałtownie szyję. Tym razem to na pewno był dźwięk, po którym normalny człowiek raczej by się nie podniósł. - Ja robię to właściwie do dzisiaj.
  - Właśnie, będziesz mi musiał odpowiedzieć na kilka pytań - zauważył Craig. - Nigdy mi w końcu nie opowiedziałeś, co się wam przytrafiło, że tylko ty się wylizałeś.
  - To chyba na inną okazję... - wymigiwał się cyborg.
  - Dobra! - przerwała wszystkim Dzierzba. - Jak wam się podoba stanie na chłodzie i deszczu to nie oponuję, ale moje stare kości zdecydowanie domagają się fotelu przy kominku.
  - Oj, ja już te twoje ,,stare" kości znam - przemytnik uśmiechnął się pobłażliwie, wyraźnie się drocząc z kobietą.
  - Takiś to wyrodny syn? A kto ci pokazał niepoznaczone na mapach szlaki przez tą piaskową patelnię? - białowłosa oparła ręce na biodrach. - Jak ci zmarzniętej staruszki nie szkoda, to może chociaż psu ciepłą miskę wystaw...
  - No dobra, dobra - odpuścił mężczyzna rzucając jej klucze. - Przechowałem jak prosiłaś.
  - Okna umyłeś? - docinała dalej Dzierzba.
  - A o to już pytaj Dotty, ona ci ten dom zostawiła - rzucił na odchodnym Craig machając niedbale ręką.
  Kobieta jedynie zaśmiała się pod nosem i dała znak łowcom, by ruszyli za nią. Zero niepewnie odprowadzał wielkoluda wzrokiem zanim zdecydował się ruszyć za towarzyszami w stronę, jak się domyślał, miejsca zamieszkania Dzierzby.

Cezar? Red? Dobre, stare ognisko to to nie będzie, ale kominek też może być :P

Od Echidny (CD Mima)

        Gadający lis i potencjalnie niema dziewczynka. Niezły duet. Edna nigdy nie uważała się za normalną, ale takie zestawienie wydawało jej się jeszcze bardziej pokręcone od niej samej.
  - Dlaczego nie?- powiedziała z nieco przesadnym entuzjazmem w głosie, po czym odpięła potworka od al'a nosidełka.
  Zwierzak zaczął biegać bez sensu wokół motocyklu porykując donośnie. Kiedy skończył rozprostowywać łapki podreptał ku dziewczynie w kapeluszu. Ta uśmiechnęła się uradowana ponownie pytająco zerkając na Echidnę. Kobieta spojrzała na obiekt zainteresowania ,,rozmówczyni" usiłując zgadnąć czy jej czasem nie ugryzie.
  Zdarzały się różne sytuacje. Zarówno te młodsze, jak i starsze dzieci łatwo irytowały Sweet Shot'a. Równie często dawał im się głaskać, co gryzł, lub odgryzał im palce. Taaak... Echidna nigdy nie przepadała za dziećmi, ale żadnemu nie życzyła utraty palców. Nie mówiąc już o ,,niezadowoleniu" ich rodziców. Kilka ojców i matek próbowało już wymierzyć jej sprawiedliwość piłą łańcuchową więc przeważnie umykała z miejsca zdarzenia.
  Nie żeby dorośli cieszyli się większą sympatią ze strony potworka, choć zwykle cofali dłoń zanim ten zdążył pozbawić ją palców. Za nimi też nie przepadał, a zwłaszcza za mężczyznami. Pewnie dlatego Echidna nie miała powodzenia w związkach. Nie żeby jej na tym zależało. Po prostu uważała to za jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy. Choć za głównego winowajcę nie uważała Sweet'a, a swój własny, dziwny, pokręcony charakter.
  Teraz potworek wydawał się być w dobrym nastroju i jak dotąd nie rzucił się na nogawkę dziewczyny więc...
  - Tak, możesz go pogłaskać.
  Kobieta wzdrygnęła się lekko widząc jak śmiało ta drobna dłoń ruszyła ku głowie bestyjki. Zwierzak skamieniał na chwilę czując na sobie dotyk obcej osoby. Wydał z siebie cichy, aczkolwiek nie agresywny warkot i przewrócił się na grzbiet dając w ten sposób jasno do zrozumienia, że domaga się pieszczot. Rozpromieniona dziewczyna zaczęła gładzić robakozaura po brzuszku na co ten rozdziawił paszczę i wywalił jęzor. Taaak... Delikatne głaskanie po brzuszku zawsze wprawiało go w stan bliski hipnozie.
  Oderwawszy wzrok od potworka zwróciła się w stronę motocyklu. Zaczęła grzebać w bagażach wyrzucając z nich różne, kompletnie ze sobą niepowiązane przedmioty. Większość ludzi pewnie nie znała nazwy połowy. Nazw reszty nie znała sama Echidna.
  W końcu wygrzebała z niemal samego dna dwie puszki i jedną rzuciła lisopodobnemu mężczyźnie. Ten skrzywił się i spojrzał podejrzliwie, najpierw na puszkę, potem na motocykl, a następnie na kobietę.
  - Nigdy nie uważałem się za rozsądną osobę, ale...
  - Ja nie tylko się za taką nie uważam, ale i nią nie jestem- przerwała mu Edna- Jednak nie jestem szalona... chyba. Zero procent. - powiedziała unosząc puszkę jak do toastu.
  Otworzyła i upiła łyk. Z tego co pamiętała jedno z piw postało trochę za długo na słońcu. Wygląda na to, że właśnie jej się ono trafiło. Z trudem powstrzymała się od wyrzucenia puszki przez ramię.
  - Chyba powinnam się przedstawić- stwierdziła- Echidna.
  Mężczyzna uśmiechną się.
  - Kolejny najemnik?- parsknął- Ja to mam dzisiaj szczęście... Mów mi O’Malley- dodał po czym, widząc wyraz twarzy rozmówczyni, postanowił wyjaśnić coś jeszcze- Nie, nie możesz na mnie gwizdać.
  W prawdzie nie o tym myślała, aczkolwiek nie pomylił się zbytnio. Zastanawiała się raczej nad tym czy i jego owa dziwaczna nastolatka chciała pogłaskać. A właśnie!
  - A ona?- wskazała gestem na głaszczącą potworka dziewczynę- Ma jakieś imię?
  - Koko- odparł krótko.
  Edna uniosła do góry obie brwi.
  - Czyli nie jest niema?
  O'Malley milczał przez chwilę jakby się nad czymś zastanawiając. Widocznie nie był pewien jak to sensownie ująć. W końcu wzruszył ramionami i powiedział:
  - Uważa się za mima.
  Tego się le'Guivre nie spodziewała. Wychodziło na to, że ta oto dziwna dziewczyna z własnej, najpewniej nieprzymuszonej woli, wyzbyła się mowy na rzecz gestykulacji. Kobieta nawet lubiła popisy tego typu artystów, ale zawsze była przekonana, że na co dzień są zwykłymi, wysławiającymi się normalnie, ludźmi. Koko musiała być więc mimem z pasją.
  - Tooo...- zaczęła Echidna- Dokąd się wybieracie?

Koko? O'Malley? Wybaczcie czas i stan tego czegoś u góry. Wypaliłam się całkowicie ;-;