Droga z warsztatu Kyle’a do domu zajęła mu bez porównania mniej czasu niż dotarcie z domu do warsztatu. Nie kluczył już między uliczkami, ani nie musiał się rozglądać w poszukiwaniu zajęcia. Spieszył się trochę, irytując tym samym podążającą za nim Séafrę, ale standardowo wcale się tym nie przejął. Kocica jakkolwiek by się na niego nie gniewała i tak nie zamierzała go porzucać. Pod tym względem traktowała Marka jak kociaka, którego trzeba pilnować żeby nie zrobił nic głupiego. Miała trochę racji i na ogół udawało jej się powstrzymać mężczyznę przed realizowaniem tych najwybitniejszych z jego planów. A Hunter był bardzo kreatywnym facetem i wychodził z założenia, że i tak nie ma nic do stracenia. Bez różnicy mu było, że jego wspaniały plan zakładający wmaszerowanie wprost do kryjówki jakiegoś bandyty może spalić na panewce. Nie zwykł wybiegać myślami w przyszłość, nie wracał do przeszłości. Po prostu żył sobie chwilą obecną w miarę możliwości nie martwiąc się absolutnie niczym. Tak było mu najprościej. Dość czasu zmarnował na depresji i z bólem regularnie uświadamiał sobie, że stracił na zawsze te kilka miesięcy, a nie miał czym szastać. Przynajmniej pogodził się z rzeczywistością jakkolwiek brutalna by nie była. Jedni mają szczęście, rodzinę i długie życie, inni nie. Ci inni na ogół uważani są za wartych pogardy bądź współczucia. Paradoksalnie ci co bardziej empatyczni ludzie starają się troszczyć o rzekomego „biednego” nie zdając sobie sprawy z tego, że taka osoba jest w stanie całkiem normalnie funkcjonować. Jakimś cudem nie mieści się to im w głowie. Marka zawsze bawiło to gdy samozwańczy bohater usiłował mu pomagać, po czym z niemałym zaskoczeniem odkrywał, że w zasadzie Deawey jest sprawniejszy od niego samego. Tacy ludzie zawsze reagują tak samo. Mark w sumie nigdy nikogo nie prosił o taryfę ulgową. Był przeciwnikiem traktowania chorych jakoś specjalnie. Takich leżących to może. Jednak jeśli człowiek jest w pełni sprawny, nic mu nie dolega i jest w stanie myśleć logicznie, a pewna przemiła staruszka zabrania wstać z łóżka mimo iż to ona powinna w nim zostać człowiek zwyczajnie się irytuje.
Kocica szturchnęła Huntera poganiając go. Mężczyzna chwycił za sportową torbę nadal leżącą w korytarzu i przewiesił ją sobie przez ramię nawet nie zadając sobie trudu zajrzenia do środka. Mieszkał sam. Nie martwił się tym, że ktokolwiek cokolwiek mu wypakuje. Mężczyzna zamknął drzwi, wrzucił klucz do torby i ruszył z powrotem do warsztatu przyjaciela zapalając ostatniego papierosa jaki został mu w paczce. Był pewien, że w torbie ma jeszcze minimum cztery paczki, ale nie był pewien czy to mu wystarczy. W jedną stronę prawdopodobnie na 100%, ale w drugą... Mogło być już znacznie gorzej. A nie wiedział czy wystarczy mu pieniędzy. Mark w sumie nie miał wydatków, a i tak regularnie brakowało mu pieniędzy. O dziwo nawet nie szło o amunicję. Tego miał zawsze pod dostatkiem. Jednak papierosy swoje kosztowały, a Hunter potrafił pozbyć się całej paczki w ciągu jednego dnia. Paliwo też do najtańszych nie należało, a bez tych dwóch rzeczy mężczyzna nie byłby w stanie długo funkcjonować. Nie musiał sprawdzać, on doskonale o tym wiedział. A teraz dobrowolnie zostawia swoją ukochaną terenówkę na podjeździe. Miał plan zabrać swoją „malutką” na przejażdżkę kiedy już wróci, choć przecież samochód tęsknić nie będzie. W przeciwieństwie do samego Deawey’a.
- Spóźniłeś się, stary. – przywitał go Kyle, kiedy odrobinkę zdyszany mężczyzna wrócił do warsztatu.
- Taa…? A spróbowałeś kiedyś zmusić kota do tego, żeby chociaż raz cię posłuchał?
Na te słowa Séafra prychnęła wręcz sztyletując wzrokiem swojego właściciela. Czym sprawiła, że obaj mężczyźni parsknęli śmiechem.
- Chodź kłamco – brązowowłosy klepnął kolegę w ramię - Musimy się zbierać. Tylko… Zgaś fajkę zanim wsiądziesz, co?
- Przecież wiesz, że to niemożliwe!
- Cóż… Więc jedziesz na pace.
Z warsztatu Kyle’a do miejsca z którego wyjeżdżała karawana nie było daleko. Nawet nie 5 minut drogi. Już na miejscu zastali krzątających się dookoła ludzi, którzy po raz ostatni wszystko sprawdzali. Niektórzy dopakowywali jeszcze znalezione na ostatnią chwilę rzeczy, inni w pośpiechu krzątali się dookoła, kolejni siedzieli już w samochodach niecierpliwie poganiając guzdrających się towarzyszy, a na środku placu stał jakiś mężczyzna usiłujący zapanować nad krzątającą się grupką. Niestety jego głos ginął wśród pokrzykiwań i śmiechów niewielkiego tłumu. Właśnie do tego mężczyzny na środku skierowali się obaj mężczyźni, kiedy Kyle już zaparkował niedaleko.
- Wreszcie Kyle! Ileż można na ciebie czekać? – postawny łysy mężczyzna odhaczył coś na liście – Jedziesz pierwszy.
- Nie ma sprawy. A ten miły pan tutaj – brązowowłosy wskazał głową Marka – Jest PROFESJONALNYM ochroniarzem. W przeciwieństwie do tego ścierwa które ty chciałeś sobie skołować.
Hunter parsknął śmiechem. Dalej mu do ochroniarza niż Séafrze do szczura.
- No z tym to bym nie przesadzał.
Łysy w końcu się zainteresował nowym prawie-członkiem ekipy.
- Czyli jesteś…?
- Jednym z tych milszych łowców nagród. Mark Hunter Deawey – wyciągnął dłoń w stronę mężczyzny uśmiechając się miło – A to Séafra. Moja towarzyszka i strażniczka.
Jeszcze chwilę sobie porozmawiali. Okazało się, że Łysy wcale nie nazywa się Łysy, ale zwracać się do niego wypadałoby per „szefie”. Mark dowiedział się, że karawana składa się z pięciu ciężarówek i sześciu pickupów. Jeden z przodu, jeden z tyłu i po dwa na bokach, na każdym z nich miało jechać dwóch bądź trzech ludzi z bronią. Poza pierwszym samochodem. Tamto miejsce zajmował Mark i jego kocica. Nikt raczej nie chciał się dosiadać, więc mężczyzna miał aż nadto przestrzeni prywatnej. Było mu to nawet na rękę. Zapewne wywiązała by się jakaś dyskusja. A Deawey mimo że uważał się za sympatyczną istotę, nie bardzo miał ochotę nawiązywać jakiejś bliższej relacji z dość licho wyposażonymi najemnikami. Najemnik to najemnik. Zero ambicji, zero motywacji… Parszywi plugawcy zleceń. Robią co do nich należy nawet nie przywiązując do tego uwagi. Partaczą robotę i niezmiernie irytują tym Huntera. Jak i zapewne część innych ludzi, którzy robią to co robią z pasji.
Mark wrzucił na pakę swoją torbę, odczekał chwilkę aż kocica wskoczy na miejsce, a potem sam rozsiadł się wygodnie na jedynym skrawku wolnej przestrzeni, który litościwie odstąpiła mu Séafra. Nie musiał czekać zbyt długo na to, by cały konwój ruszył.
- Kyle?! – Deawey wychylił się nieco stukając w uchylone okno kierowcy. Szyba opadła.
- Nie. Nie pojedziemy szybciej.
- Ja nie o tym... Choć faktycznie mamy tempo wyścigowego ślimaka.
- Więc co?
- Muzyka. Puść tak, żebym ja też mógł sobie posłuchać, co? Nie mam tu na tyle za dużo do roboty.
- A weź ty się lepiej skup.
Mimo wszystko do uszu łowcy nagród dotarły w końcu całkiem przyjemne dźwięki. Uśmiechnął się z zadowoleniem i wyprostował się, łapiąc równowagę na bez przerwy ruszającej się pace pickupa. Rozejrzał się dookoła wodząc wzrokiem po horyzoncie. Niewielka sfora skagów przez moment truchtała przez pustkowie, później zniknęła Mark’owi z oczu pomiędzy wydmami i już nie mógł jej śledzić. Czasem słyszał piski płatokolców przebijające się ponad muzykę, ale poza tym cała pustynia zdawała się być wręcz martwa. Bardziej niż zwykle, a Hunter wręcz czuł się nieswojo widząc pozbawione mieszkańców piaszczyste pustkowia które znał jak własną kieszeń.
Wiedział gdzie znajdują się leża skagów i wiedział jak unikać wszelkich zagrożeń, jednak pustka którą teraz widział dała mu do myślenia. Nie potrafił sobie przypomnieć czy już kiedyś miał z czymś takim do czynienia, ani tym bardziej co mogłoby to oznaczać.
Po upływie półtorej godziny mężczyzna odkrył już dlaczego pustynia nagle wymarła. Niebo pociemniało, a powietrze zdało się nagle zgęstnieć. Zrobiło się parno i jeszcze bardziej gorąco niż to zwykle bywa. Mężczyzna zmrużył oczy i zmarszczył brwi starając się ocenić odległość dzielącą ich od zbliżającej się coraz bardziej ściany rozpędzonego piasku. Od lewej nadchodziła sporych rozmiarów i przerażającej urody burza piaskowa.
- Hej, Mark? Ty też to widzisz? – po stronie kierowcy wychyliła się brązowowłosa głowa. Kyle zerkał na niego kątem oka zupełnie jakby oczekiwał potwierdzenia.
- Jeśli przez „to” rozumiemy tę burzę piaskową, która lada chwila zwieje mnie z samochodu to owszem, ja też to widzę. Wpuścisz mnie do środka?
- A palił nie będziesz?
Mężczyzna zaśmiał się bez cienia wesołości.
- Obiecać nie mogę.
- Niech no stracę. Właź.
Więc Hunter otworzył tylne lewe drzwi i wrzucił do środka swoją torbę, a potem je zamknął. Przeniósł się na prawą stronę wozu i sięgnął do klamki drzwi. Te też otworzył przykazując drzemiącej Séafrze, by się ruszyła i wlazła do auta. Kocica niechętnie go posłuchała. Po niej i sam Deawey wszedł do stale jadącego samochodu. Nie takie rzeczy już robił przy znacznie większych prędkościach i na ogół wychodził z tego cało. Już wewnątrz pozamykał wszystkie szyby tłocząc się na jednym siedzeniu z powarkującą na niego Séafrą, a potem przeszedł do przodu i z bardzo zadowoloną z siebie miną opadł na fotel pasażera.
- Nie zabrudź czegoś. – mruknął Kyle ściszając muzykę – Bo sam będziesz czyścił.
- Jasne... Nie takie rzeczy już się robiło. – mężczyzna zbył słowa towarzysza machnięciem ręki i rozsiadł się wygodniej w fotelu.
Niedługo później dotarła do nich burza ograniczając widoczność niemal do zera. Przez boczne szyby nie dało się dostrzec zupełnie nic, z tyłu majaczył kształt ciężarówki. Ledwo widoczny, choć maszyna jechała pickupowi na ogonie. Z przodu nie było nawet punktu odniesienia, więc ciężko było powiedzieć na jaką odległość dało się cokolwiek zobaczyć. W samochodzie zrobiło się ciemno.
- O rany... Ale paskudna pogoda... – stwierdził Mark opierając się czołem o szybę i obojętnie wpatrując się w piasek stukający w szybę. Pojedynczy kosmyk opadł mu na oko, ale mężczyzna zdawał się tego nie dostrzegać.
- No co ty nie powiesz... Naprawdę?
- Umhm... Sam przecież widzisz.
Nagle dłoń mężczyzny bezwiednie podskoczyła tak, jakby coś go oparzyło.
- Nawet się nie waż mnie straszyć. – oznajmił twardo Kyle posyłając Hunterowi ostrzegawcze spojrzenie.
- Nie straszę cię. Kwestia czasu zanim mnie złapie. Już się skubany zapowiada.
- To mam nadzieję, że mu się nie spieszy.
- Ja też...
Resztę drogi pokonali w wygodnej ciszy. Burza ustała dopiero gdy docierali do Devlin. Kyle skomentował to tylko krótkim „Wreszcie”. Mark nie poczuł się w obowiązku podjąć tego tematu. Zastanawiał się ile mu jeszcze zostało czasu. Dożył już tego wieku, że każdy cięższy atak mógł być jego ostatnim, a tych łagodnych nie miewał zbyt wiele. W dzieciństwie natomiast było na odwrót, jednak od tego czasu minęły lata, a wirus zdawał się dorastać na równi ze swoim nosicielem. A co na to rodzina? Kiedy rodzice zauważyli, że ich dziecko nie ma świetlanej przyszłości zwyczajnie spisali Huntera na straty i oddali pod opiekę w domu dziecka. Uznali syna za zmarłego i wyprowadzili się. Mark już nigdy więcej nie widział rodziców i nigdy nie pojął co pchnęło ich do tego, by się go pozbyć. Potrzebował ich, nawet pomimo tego, że oni nie chcieli mieć z nim nic do czynienia. Deawey pogodził się z tym, ale nie przestał tęsknić. Co prawda nigdy nie szukał rodziny. Oddając go pod opiekę obcym ludziom i znikając bez śladu jasno dali mu do zrozumienia, że zamknęli za nim drogę powrotną do tego prawdziwego domu. Więc nawet nie próbował ich znaleźć. Chociaż teraz im dłużej o tym myślał tym bardziej nabierał ochoty na to by dowiedzieć się gdzie są. Gdzieś na pewno muszą być. Nie w Cargo i nie w Devlin, ani w Annville, bo wiedziałby o tym. Ale gdzieś na Talos zapewne są. Mężczyzna doszedł do wniosku, że chciałby żeby dowiedzieli się o tym, że nadal oddycha i wbrew temu co założyli ma się dobrze. Choć z drugiej strony... Może już tego nie dożyć. Tak jak całej masy innych rzeczy.
- Wróć!
Deawey zamrugał szybko zaskoczony nagłym dźwiękiem.
- Co...?
- Pstro. Popadasz w depresję. – Kyle szturchnął go w ramię.
- Nie. No... Może...
- Moim zdaniem tak. Nawet nie zauważyłeś, że już dojechaliśmy na miejsce.
- Serio?
Dopiero teraz mężczyzna poświęcił chwilę na to by rozeznać się w otoczeniu. Kyle nie kłamał. Ludzie już powychodzili z samochodów i zajęli się swoimi sprawami. Za sobą Mark słyszał kocicę, która skrobała drzwi pomrukując przy tym z irytacją. Nie było wyjścia. Rzeczywistość wręcz żądała by Hunter znów do niej wrócił. Głucha na to, że aktualnie mężczyzna tego nie chciał. Wziął więc głęboki oddech i wysiadł z pickupa, żeby otworzyć Séafrze drzwi. Kocica zdawała się być bardzo zadowolona z tego, że znów znalazła się na otwartej przestrzeni. Mark uśmiechnął się nieco na ten widok.
- Nie mogę na ciebie patrzeć. – oznajmił Kyle, który nagle pojawił się tuż za Hunterem. – Po pierwsze zacznij się lepiej zachowywać jak ty.
Urwał na moment sięgając po torbę mężczyzny i wydobył z niej paczkę papierosów, po czym wcisnął ją w dłonie Marka razem z zapalniczką.
- Chociaż wcale tego nie popieram... Ale ty to ty. Zanim dorwie cię SAVV, padniesz na raka płuc. A po drugie: idziemy po wypłatę. A potem na piwo. Mam ambitny plan poprawienia ci humoru. Diabli wiedzą co ci się tam we łbie znowu pojawiło i trzeba cię naprawić zanim wrócimy do domu.
Po tych słowach brązowowłosy zaśmiał się cicho i ruszył w stronę szefa całego przedsięwzięcia. Mark podążył za nim. W sumie nie miał nic ciekawszego do roboty, a Kyle był jednym z nielicznych, którzy zdawali się być całkiem zadowoleni z jego obecności. Kyle był lepszy niż jego rodzina kiedykolwiek w życiu. I tego Mark zamierzał się trzymać przynajmniej przez tydzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz