piątek, 30 grudnia 2016

Od Erosa (CD Szprychy) - Dziwna konwersacja

        - Pewnie. Nie ma problemu - odparł wzruszając ramionami.
  - Ekstra! - wypaliła uradowana mechaniczka i wróciła do hammera niemal skocznym krokiem.
  Kupidyn przeczuwając, że długo się z tego warsztatu nie wydostanie, usiadł na skrzyni pod trzymającym sufit filarem obok reperowanego samochodu. Wendy tymczasem z wprawą wślizgnęła się z powrotem pod podwozie, zabierając po drodze kilka różnego rozmiaru kluczy. Łucznik rozejrzał się jeszcze raz po sporym pomieszczeniu. Na reperowane maszyny przeznaczono dwa stanowiska - na każde prowadziły jedne, zsuwane z góry drzwi magazynowe - z których jedno było zajęte przez samochód Szprychy, a drugie świeciło pustką. Typowo trójkątny dach zaczynał się na wysokości na oko jakichś dwóch i pół metra, więc zdecydowanie niżej niż w pozostałych warsztatach jakie dzisiaj zwiedził Eros, ale przez pustą przestrzeń między metalowymi wspornikami wydawał się bardziej przestronny niż z zewnątrz. Niskie, ciągnące się pod sufitem przez prawie całą długość ściany okna wpuszczały wąską strugę południowego słońca, które przez swoją aktualną pozycję nie było w stanie sięgnąć dalej niż na metr wgłąb. W promieniach tańczyły drobiny wszechobecnego kurzu nalatującego z suchej ulicy, podrygując w powietrzu poruszanym przez stojący na blaszanym stoliku stary wiatraczek, stojący obok dalej grającego magnetofonu. Cały widok w jakiś sposób cieszył oko Erosa, wydając mu się bardziej godnym uwiecznienia niż jakiekolwiek dzikie krajobrazy. Chociaż prawdę mówiąc nasz blaszak nigdy nie miał wyczucia do sztuki i raczej wolał się w tym temacie nie odzywać.
  - Dobra, od czego by tu zacząć... - zamruczała do siebie Wendy, zwracając z powrotem uwagę cyborga. Jedynym co mógł zobaczyć była para trampek. - Kto cię ,,poskładał"?
  - Jeden typ z Devlin. Nie pamiętam nazwiska - odparł ze wzruszeniem ramion.
  - Profesjonalista? Wiedziałeś na co się piszesz?
  - Wątpię, bym był w stanie w tamtym momencie logicznie myśleć - stwierdził krótko Amor. - Chyba nie byłem nawet przytomny.
  - Czyli to nie była twoja świadoma decyzja? - zaciekawiła się dziewczyna. - W takim razie co ci się przytrafiło?
  Kupidyn zamilkł na chwilę. Prawdę mówiąc, sam nie do końca znał odpowiedź na to pytanie. Jego wspomnienia sprzed i z samego wielkiego wypadku były jakby uszkodzone. Nie potrafił przywołać imion swoich starych przyjaciół (poza Craigiem, który właściwie znalazł Erosa sam), nie pamiętał skąd był, kiedy i jak trafił na Talos, a tym bardziej nie mógł sobie przypomnieć żadnych krewnych. Nigdy też się nad tym dłużej nie zastanawiał - po wybudzeniu ze śpiączki miał zdecydowanie większe zmartwienia, jak choćby fakt, że zamieniono go bez jego pozwolenia w gadającą puszkę. Potem nadchodzi nudna część historii, czyli użeranie się z własną psychiką, aż w końcu przestał się nad sobą użalać i zaczął dalej żyć.
  - Szczerze, to...nie mam pojęcia - odpowiedział.
  - Ale jak to ,,nie masz pojęcia"?
  - Jak się żyje dwadzieścia lat z metalową dyńką to pewne rzeczy z prawdziwej po prostu zanikają. Mówi się trudno.
  - Dwadzieścia lat? - spod hammera wydobył się gwizd podziwu. - Ładnie...
  - Co masz na myśli? - cyborg lekko się zaniepokoił.
  - Ostatni blaszak o którym słyszałam nie dożył trzech lat - odparła Ruda zupełnie naturalnym tonem, jakby mówiła o pogodzie. - Biedaczek. Wszczepy się nie przyjęły.
  Nie słysząc żadnej odpowiedzi wysunęła się spod samochodu i uśmiechnęła się szeroko do zszokowanego chłopaka.
  - Spokojnie, skoro już tyle pożyłeś to chyba nic ci nie grozi - powiedziała pewna siebie, ale blaszak wcale nie poczuł się spokojniejszy.
  - Dobra, może zmieńmy temat - zaproponował. - A twoja ręka? - skinął głową w stronę lewej ręki dziewczyny.
  - Ach, to? - spojrzała na cztery metalowe palce u dłoni i wzruszyła ramionami: - Zastępczy rodzice mieli w ogródku kilka skagów. Adoptowali mnie, by mieli kogo do nich wysyłać z jedzeniem. Jak widzisz, straszne z nich były głodomory...
  - Poważnie? - parsknął śmiechem Kupidyn wyczuwając, że Wendy ściemnia. - Na lepszą historyjkę cię nie stać?
  - Śmiesz sądzić, że kłamię? - mechaniczka wstała i założyła ręce na piersi, udając oburzenie. Jednak nieukrywany wcale uśmiech jedynie potwierdzał podejrzenia Erosa.
  - Proszę cię. Nie uwierzę, że miałaś bardziej zrąbane życie niż ja - chłopak również wstał, stając naprzeciwko jak to pojedynku.
  Szprycha zmrużyła oczy w wyraźnym komunikacie - wyzwanie przyjęte.
  - Moi rodzice zmarli na raka. Oboje - zaczęła.
  - Ja swoich nie pamiętam. Porzucili mnie w pudełku po butach - odparował łucznik.
  - Przygarnęli mnie socjopaci.
  - Mówisz to facetowi wychowanemu przez bandę najemników.
  - Przynajmniej sami potrafili się bronić przed płatokolcami, a nie wystawiali cię jako przynętę.
  - Płatokolce? Niesprawiedliwe, mnie rzucali wandalom. Ciebie przynajmniej pewnie wpuszczali z powrotem do domu.
  - W nocy i tak sypiałam na podwórku w kartonie po pralce.
  - Mieliście pralkę?! - chłopak pacnął się dłońmi w policzki, zapowietrzając teatralnie. - Działającą?!
  - Pewnie, osobiście kazali mi sprawdzić, czy bęben się kręci - Wen pomachała palcami metalowej ręki ze zwycięskim uśmiechem.
  - Urocze. Mi koledzy kazali raz sprawdzić, czy po wyciągnięciu zawleczki z granatu da się ją z powrotem włożyć.
  - Przynajmniej nie musiałeś się już martwić, że skag ci odgryzie rękę w nocy.
  - Oj, miałem poważniejsze zmartwienia - cyborg urwał na chwilę, po czym dodał konspiracyjnym szeptem: - Mój mentor był gejem.
  Wendy zamrugała kilka razy, po czym otrząsnęła się jakby z okropnego snu. Uniosła ręce do góry w geście kapitulacji.
  - Dobra, wygrałeś - przyznała, wracając do swojego samochodu.
  - Hah! Czyli oficjalnie przyznajesz, że miałem gorsze życie niż ty? - odpowiedział tryumfalnie Kupidyn.
  - Nie wiem z czego być tu dumnym, ale tak - dziewczyna uśmiechnęła się i wsunęła z powrotem pod hammera. - Ale ściemniałeś? - dodała po chwili.
  - Z tym ostatnim na pewno. Reszta nie musi, ale może być prawdziwa.
  - To dobrze. Tego nie chciałam sobie wyobrażać.
  Cyborg parsknął śmiechem widząc, że para trampek wzdrygnęła się po raz kolejny. Dawno nie przeprowadził z nikim tak dziwnej rozmowy, a przecież mówimy tu w końcu o Elliocie Juarezie, którego raczej ciężko czymkolwiek zaskoczyć.

Wendy? Trafił swój na swego :3

Dziecinki, Maluchy, Maleństwa, whatever...

[Nie mam możliwości wstawienia tutaj artu przez zablokowanie pobrania odpowiedniego formatu przez autora :P Także macie tu link -> KLIK <-]

Imię: Arlekin dałaby dobie rękę uciąć (bo, w jej przypadku, o głowę jednak lepiej się nie zakładać), że nadała każdej z tych bestyjek imię. Jednak były one na tyle wymyślne, że dziewczyna z początku przestała się nimi posługiwać, aż z czasem zupełnie wyleciały jej one z głowy. Zazwyczaj woła na nie Maluchy, Maleństwa, Dziecinki, albo Potworki.
Gatunek: Mieszańce wyjątkowo dużej odmiany psa i hieny (ze znaczną przewagą tego drugiego).
Opis: Nie da się ukryć, że te dwie szkarady zdecydowanie nie wpasowują się w wyobrażenia, dotyczące typowych pupili. Ostre kły, świecące ślepia szaleńców i poharatane, rozcięte wargi, wykrzywione w okropnym uśmiechu sprawiają, że Maluchy nie słyną z robienia dobrego, pierwszego wrażenia. Patrzcie tylko, jak bardzo pozory potrafią zmylić. W rzeczywistości, chociaż bliźniaki przerażają zdecydowanie bardziej, niż ich właścicielka, na pewno nie są w stanie wyrządzić od niej większych szkód. No, chyba, że Arlekin akurat je o to poprosi. Bestie pozostają jej wierne, niczym najszlachetniejsze psy. Bardzo rzadko odstępują swej pani na krok, przy okazji, nieświadomie odstraszając większość ludzi, którzy znaleźli się w ich polu widzenia. Są bardzo dziecinne i niezwykle ufne. Właściwie, zachowują się, jak para głupiutkich, wieczne rozbawionych szczeniaków, a więc przynajmniej w tej kwestii nie odstają od swej właścicielki. Świat stanowi dla nich jedynie ogromne źródło zabawy, czemu dają wyraz poprzez nieustanne chichotanie i szczerzenie się do każdej, napotkanej pary oczu. Przyczyną dziwnego wyglądu (a przede wszystkim, ubarwienia) hien jest miejsce, w którym dorastały. Przez lata pełniły funkcję szczurów laboratoryjnych, a liczne eksperymenty, jakimi zostały poddane przyczyniły się do kilku widocznych zmian na ich ciele. Od momentu, w którym zostały wyzwolone z laboratoryjnych klatek przez Arlekin, bardzo się do niej przywiązały. Koniec końców, dziewczyna znalazła sobie towarzystwo, nawet, jeśli trafiła na nie przez przypadek.
Właściciel: Arlekin

Arlekin - Chochlik-psycholog

Sedorrr
CarlaArlecchino
Pseudonim: Prawda jest taka, że podobne określenie można przypisać każdemu z imion, które przez lata zdążyła sobie nadać, a co za tym idzie, zmieniać co najmniej kilkanaście razy. Jedynym stałym pseudonimem, który najwyraźniej zdecydowała się zachować z sentymentu, jest Arlekin, nadany jej jeszcze za czasów, gdy dziewczyna podróżowała po Talos z wędrownym kabaretem. To właśnie owy kolorowy stój błazna, w którym wówczas występowała, stał się jej znakiem rozpoznawczym. Ciekawe tylko czemu nikt nie dostrzegł żadnego powiązania między młodym komikiem, a niezidentyfikowaną kobietą w przebraniu arlekina, której wizerunek zaledwie kilka miesięcy później zaczął coraz częściej pojawiać się na listach gończych?
Imię: Jak już wcześniej wspomniałam, nabyła skłonność do spontanicznego zmieniania mienia i przedstawiania się napotkanym osobom pod różnymi imionami. Mimo wszystko, za swoje prawdziwe imię uważa Phoebe (ono chyba najmniej jej się znudziło).
Nazwisko: Plague. O ile w swoim poprzednim życiu przeklinała odziedziczone nazwisko (bądź co bądź, tytuł doktora widniejący tuż obok określenia epidemii nie brzmi ani wiarygodnie, ani pokrzepiająco), tak obecnie uważa je za swoją dumę i niezwykle zabawny żart.
Płeć: Kobieta, choć, jak sama dość często mówi, wprawiając przy tym w zakłopotanie nie jednego mieszkańca Talos, uważa się za przedstawicielkę tej kategorii jedynie dlatego, że jej opcje są mocno ograniczone. Chyba jednak nie należy brać tego zbyt dosłownie, skoro za każdym razem przy wypowiadaniu oklepanego tekstu, na ustach dziewczyn tańczy beztrosko złośliwy uśmieszek.
Wiek: Przyznam, że kwestia wieku do bólu przypomina tą związaną z imionami. Jednak Arlekin nie zmienia liczby przeżytych lat dlatego, gdyż wstydzi się swojego prawdziwego wieku, albo jest zbyt podejrzliwa, by podać prawdziwy. Nic z tych rzeczy! Tak samo jak posiadanie tego samego imienia, ograniczanie się do jednego wieku, który za każdym razem zmienia się dokładnie tego samego dnia, każdego roku i zawsze tylko o jedno oczko w górę, najzwyczajniej zaczęło ją nudzić. Do tego stopnia, że jednego dnia jest w stanie podawać się za trzydziestoletnią kobietę, zaś niecałe trzy dni później, za dziewięcioletnią dziewczynkę. Oczywiście bez zmieniania swego wyglądu, co powoduje jedynie pobłażliwy uśmiech u nieznajomych.
Rasa: Może trudno w to uwierzyć, ale Phoebe jest… Chochlikiem. Jednak jej wygląd tak bardzo odbiega od ludzkich wyobrażeń niskiego, najczęściej zielonoskórego chochlika, z głową przyozdobioną szpiczastym kapeluszem, iż niejedni uważają to za kolejną opowieść, zmyśloną przez dziewczynę. W rzeczywistości rasa Arlekin jest jedną z niewielu prawdziwych i niezmiennych informacji, jakie o sobie podaje.
Rodzina: Miała rodzinkę i to nie jedną. W dzieciństwie zmieniała je prawie co chwila, gdyż albo ona nie potrafiła znieść niektórych ludzi, albo oni nie mogli znieść jej (nie da się ukryć, że włamywanie się do cudzego domu i udawanie dziecka nieznajomej pary nie jest najlepszym sposobem na zyskanie sympatii nowych „rodziców”). Koniec końców, została sama.
Miłość: Jeśli jakaś kobieta wytrzymałaby przy tak ekscentrycznej i chaotycznej socjopatce, nie miałaby nic przeciwko. Może was to zaskoczyć, ale nawet ktoś taki, jak Arlekin wierzy w miłość (należy tutaj wspomnieć, iż dziewczyna jest wielbicielką wyjątkowo pikantnych powieści. Oczywiście nie byłaby sobą, gdyby dla kontrastu nie czytała także podręczników psychologicznych i krwawych horrorów). Marzy o niej, na swój dziwny i nieco pokręcony, arlekinowy sposób, od kiedy w wieku dziesięciu lat zagrała księżniczkę w jednym przedstawieniu.
Aparycja, cechy szczególne: Każdy, kto choć raz spotkał Arlekin na swej drodze (a więc mowa tutaj o co najmniej połowie mieszkańców Talos) zapewne wam powie, że pierwszym, co dostrzegł u dziewczyny i od razu zapamiętał były jej oczy. Para lśniących ślepi drapieżnika, o szalonym spojrzeniu, dzięki nienaturalnie szaro-różowej barwie tęczówek przyćmiewa właściwie wszystkie pozostałe cechy charakterystyczne kobiety. Właściwie to przyciąga ona nimi aż tak dużą uwagę, że nie raz posądzano ją o stosowanie przeróżnych sztuczek związanych z hipnozą, bądź iluzją, a niekiedy nawet i magią. Być może ma to związek z jej wcześniejszą karierą psychiatry, ale w oczach Arlekin faktycznie kryją się niesamowite iskry, które nie tylko zmuszają do ciągłego wpatrywania się w nie, ale nawet sprawiają wrażenie, jakby skanowały całego ciebie od stóp do głów, poznając nie tylko twój wygląd, ale także osobowość, uczynki, sekrety… jakby wiedziała o Tobie wszystko, jeszcze zanim się przedstawiłeś. A prawda jest taka, że nikt nie czuje się komfortowo, ani bezpiecznie w towarzystwie psychoanalityków, nawet jeśli tylko sprawiają wrażenie, jakby czytali z Ciebie, jak z otwartej księgi.
  Oczywiście, poza oczami Arlekin ma jeszcze kilka charakterystycznych cech i myślę, że jest to dobry moment na wspomnienie o jej sztucznych kończynach. A konkretniej rzecz ujmując, mechanicznej dłoni i nogach robota. Straciła je jeszcze jako dziecko, w wypadku, o którym nigdy nikomu nie mówi. Oczywiście, wówczas utracone kończyny zastąpiono jej zdecydowanie gorzej funkcjonującymi końcami od szczot i częściami po już nie działających maszynach. Na obecne protezy musiała zapracować, choć co do tego, czy było warto nie ma najmniejszych wątpliwości. Krótko przycięte włosy Arlekin mają naturalnie ciemnoróżową barwę, aczkolwiek jest to mało wiarygodny dowód na posiadanie nie-ludzkich korzeni. Piegowata twarz o ostrych rysach nadaje jej odrobinę elfiego wyglądu, podobnie, jak nieco skośne oczy, przez które już nie raz zarzucano jej arkańskie pochodzenie (całe szczęście, ciemniejszy kolor skóry wystarcza za dowód bycia rodowitą talosanką). Smukła i niezwykle drobna postura sprawia, że ze swoimi czterdziestoma kilogramami i metrem pięćdziesiąt parę wzrostu przypomina raczej kruchą, porcelanową filiżankę, niż kogoś gotowego w każdej chwili porządnie przyłożyć obcemu w pysk. Zazwyczaj ubiera się w czarne skóry, lub typowo wojskowe stroje, a wszystkie skrojone w odpowiedni sposób, by pokazywały jak najwięcej wytatuowanej skóry (a przynajmniej tego, co z jej ludzkiej skóry zostało). Wnioskując po wcześniejszym opisie, dotyczącym metalowych kończyn, nie trzeba być geniuszem, by się domyślić, iż Phoebe nie zakłada ani butów, ani rękawiczek. Zapewne zastanawia was co, na kimś pokroju Arlekin, robi mundur policyjny? Cóż, chociaż kobieta zdecydowanie nie ma, ani nie zamierza mieć niczego wspólnego z miejską policją (w każdym bądź razie, jeśli mówimy o pozytywnych stosunkach), skłamałabym mówiąc, że nie korzysta z tego ubrania z własnej woli. Mimo nie najlepszej opinii, na jaką zapracowała sobie talosańska policja, mundur stanowi dla niej swego rodzaju immunitet, a uwierzcie mi, że w razie kłopotów z nim związanych, jest w stanie udowodnić brak jakiegokolwiek powiązania między nią, a „niebieskimi”. Oczywiście, przedstawiony przeze mnie opis wyglądu do niczego wam się nie przyda, kiedy dziewczyna założy swój „roboczy”, pstrokaty kostium arlekina.
Charakter: Jak najprościej można opisać charakter kogoś z zaburzeniami osobowościowymi? Chyba najlepiej będzie jeśli zacznę od początku, kiedy to jeszcze Arlekin znana była jako pani doktor Plague, psychiatra jednego z najbardziej wymagających szpitali na Talos. Opisałabym dawną ją, jako kobietę o dość… może nie płytkiej, ale ubogiej osobowości. Tym, co wówczas ją charakteryzowało na pewno był pracoholizm i całkowite poświęcenie się szpitalowi. Nie, nie pacjentom… właściwie to nawet nie samej instytucji. Pani Plague była tym specyficznym rodzajem doktora, który nie tyle co leczył ludzi, a same choroby. Choć w jej przypadku przypominało to raczej niezdrową fascynację schorzeniami psychicznymi, która narastała za każdym razem, kiedy przydzielano jej kolejnego, coraz bardziej wymagającego pacjenta (na jej własną prośbę, oczywiście). To właśnie przez tak ogromne zainteresowanie chorobami psychicznymi, udało jej się zajść tak daleko, wspinać się coraz wyżej po szczeblach kariery. W zaskakująco młodym wieku cieszyła się uznaniem szanowanych lekarzy, aż w końcu sama wyrobiła sobie podobną opinię. Szkoda tylko, że nikomu nie udało się wówczas dostrzec słabej psychiki i łatwowierności, które do tej pory kobieta skrupulatnie chowała za maską profesjonalizmu. Być może sprawy potoczyłyby się zupełnie inaczej, gdyby nie zyskała zgody na tak częste spędzanie czasu z pacjentami w celu „badania dręczących ich chorób”. W rzeczywistości chodziło jej o coś więcej- o dogłębne przeanalizowanie, ale też przede wszystkim zrozumienie swoich pacjentów. Z początku jedynie obserwowała nowe otoczenie, jednak zaczęte rozmowy, spędzany czas w gronie osób, u których zdiagnozowano socjopatię, psychopatię, a także inne stany zaburzeń osobowościowych, sprawił, iż dotychczasowa doktor powoli stawała się częścią leczonego przez nią świata. Mało tego! Poznając myśli pacjentów wcale nie czuła się tak, jakby odkrywała nowy, do tej pory nieznany jej świat. Przypominało to bardziej odnalezienie klucza do jednych z zaryglowanych wrót, schowanych gdzieś głęboko, w ciemnym zakamarku jej własnego umysłu. Doktor nie tylko przestała wierzyć w to, co robiła do tej pory, przez tyle lat swego zapracowanego życia. Nie potrafiła patrzeć na świat dookoła w ustalony sposób, nie była w stanie zachowywać się wśród ludzi tak, jak oczekiwało od niej społeczeństwo. Koledzy z pracy zaczęli mówić, że Plague stała się dziwna- z jednej strony niezwykle otwarta, bezpardonowa i zdecydowanie zbyt entuzjastyczna, jak na kogoś pracującego z chorymi psychicznie pacjentami, ale z drugiej strony również zamknięta w sobie. Zupełnie, jakby chowała swój umysł w innymi świecie, do którego tylko nieliczne grono otrzymało wstęp. Z biegiem czasu zauważono u niej skłonności do wykonywania wielu czynności pod wpływem impulsu, niekiedy napady agresji, lub niewyjaśnionej wesołości, a także coraz częstsze, mocne wahania nastrojów. Zaczęła cytować swoich własnych pacjentów, krytykując społeczeństwo i cały, otaczający ją świat. Obecne życie tak bardzo przestało jej się podobać, że zapragnęła zmienić je na inne, znacznie lepsze- weselsze, spontaniczne i, przede wszystkim, wolne. Początkowo zaczęła dość zwyczajnie, grając w przedstawieniach teatralnych. Nie zrezygnowała jednak z pracy w szpitalu i być może właśnie to spowodowało u niej kilka… defektów. Psychologowie mogą opisać jej zachowanie, jako schorzenie, powstałe na skutek presji otoczenia, które w jej wypadku składało się przede wszystkim z pacjentów z problemami psychicznymi i niestabilnych emocjonalnie socjopatów. Obecnie Arlekin gwiżdże na każdą próbę poddawania jej podobnym psychoanalizom. Nie da się ukryć, że dziewczyna zmieniła się nie do poznania w przeciągu zaledwie kilku miesięcy. Kiedyś jeden z jej pacjentów powiedział Arlekin, że gdyby nie była tak bardzo szalona, uznałby ją za chorą psychicznie i myślę, że jest to zdanie doskonale opisujące osobę, którą się stała. Mimo jej nieprzewidywalności, braku zahamowań i posiadania własnego, mocno zmodyfikowanego kodeksu moralnego, dziewczyna zgrabnie balansuje na krawędzi między niezwykle dobrą zabawą, a psychiatrykiem. Arlekin z całą pewnością jest jednym z najbardziej ekscentrycznych Łowców Nagród, jacy chodzą po świecie (jakby już sama nazwa zawodu nie zaznaczała wyraźnie, jak skrajne osobowości mogą się nim parać). Dziewczyna wręcz uwielbia drażnić się z innymi, to jeden z jej sposobów na zabicie czasu. Nabrała też nieprzyjemnego nawyku straszenia nieznajomych zupełnie bez konkretnego powodu, a zachowywanie się przy obcych jak skończona wariatka mówi o niej aż za wiele. Nie jednym puściły nerwy przy tak wyjątkowym okazie wredoty, a doświadczenie, jakie nabyła podczas poprzedniej kariery z pewnością nie czyni z niej bezpieczniejszej osoby. Czasami (zazwyczaj, kiedy kobieta posunie się o te kilka kroków za daleko) można odnieść wrażenie, że ta część Arlekin, niegdyś znany, jako doktor Plague nie umarła w niej całkowicie, choć dawna lekarka powraca do niej w małych, najdziwniejszych kawałkach jej przeszłej osobowości. Warto wspomnieć, iż Arlekin jest bardzo dziecinna. Ma tendencję do zbytniego upierania się przy swoim zdaniu, a kiedy zdąży sobie coś postanowić, na całym Talos nie znajdzie się siła, która byłaby w stanie wybić jej z głowy kolejnego, głupiego pomysłu. Phoebe jest nieprzewidywalną kobietą, choć i w tym przypadku nie można mówić o zwykłej impulsywności. Nieraz można odnieść wrażenie, że nawet sama Arlekin nie jest świadoma tego, co zaraz zrobi, a jest to cecha niezwykle irytująca, zwłaszcza, kiedy przyjdzie jej pracować zespołowo. A skoro już mowa o irytujących cechach, Plague charakteryzuje się aż zbyt beztroskim podejściem do życia. Zachowuje się zupełnie tak, jakby wszystkie problemy świata dotyczyły każdego, tylko nie jej i stąd też ten uśmiech, który bez przerwy tańczy na jej ustach. Co za tym idzie, czasem sama nie zdaje sobie sprawy z tego, że zrobiła coś bardzo złego. Zwykła tłumaczyć, iż wszystko jest jedynie „niewinnym żartem”, a niektórzy po prostu go nie zrozumieli. Jednak, mimo przeróżnych dziwactw dziewczyny, wachlarza uśmieszków, nieprzewidywalności i czystego szaleństwa, Arlekin jest osobą, którą da się tolerować, a nawet polubić. W każdym bądź razie, ona zawsze jest gotowa na zawarcie nowej znajomości, a jedną z zalet dziewczyny jest to, że w życiu nie ośmieliłaby się ocenić książki po okładce, co niezwykle przydaje się w jej zawodzie. Sama z resztą stanowi tego niezwykły przykład. Bo chociaż zachowuje się w taki, a nie inny sposób, to zlekceważenie jej, lub nazwanie głupią, niczego nieświadomą dziwaczką, jest zbrodnią, której lepiej nie popełniać. Arlekin dobrze wie, jak funkcjonuje społeczeństwo, a fakt, iż miała możliwość poznania go z dwóch i to zupełnie różnych perspektyw, jedynie ułatwia jej życie.
Częste miejsca pobytu: Wszędzie! Mówię poważnie. Niejedni lubią się szwendać, gdzie popadnie, ale nawet większość wolnych duchów zazwyczaj posiada jakieś swoje ulubione, tudzież najczęstsze miejsca pobytu. Phoebe nie tylko uwielbia spędzać swój czas wolny wszędzie, ale na dodatek nie sposób przewidzieć gdzie i kiedy zawita, ani o której godzinie.
Song Theme: This Is Halloween - Marilyn Manson // You've Got Time - Regina Spektor
Stopień rozgłosu: 1 (0/500 PD)
Sojusznicy: Brak
Wrogowie: Brak
Broń: Jest jednym z tego rodzaju ludzi, którzy nie rozumieją noszenia przy sobie całego arsenału, pochowanego nie wiadomo gdzie. Prawda jest taka, że Arlekin rzadko nosi ze sobą jakąkolwiek broń, jedynie same naboje, ponieważ, jak sama twierdzi „Na Talos pistolet zawsze się znajdzie” (zalecam więc pilnowanie własnego sprzętu, gdyby zdarzyło się wam znaleźć razem z Arlekin w środku strzelaniny), a w razie kłopotów jakoś sobie poradzi. Radziłabym jedynie uważać na palce jej robotycznej ręki. Wystarczy poruszyć nimi w odpowiedni sposób, by z przodu, niczym u Freddy’ego Krueger’a, wysunęła się igła, a sama wolałabym nie wiedzieć, jaki płyn ona tam wstrzyknęła.
Umiejętności: Myślę, że jedyną i to raczej niespotykaną wśród Łowców Nagród umiejętnością, jaką posiada Arlekin jest znajomość psychologii, a co za tym idzie, wielu przydatnych trików, potrzebnych do zrobienia wody z mózgu. Ta dziewczyna potrafi omamić nawet najpotężniejszy umysł, tłumaczcie to sobie w dowolny sposób, ale taka jest prawda. Nawet, jeśli nie wygląda na mózgowca, zrozumienie sposobu myślenia innych, czasem nawet zupełnie nieznajomych osób nie stanowi dla niej wielkiego wyzwania, choć oczywiście w przypadku obcych musi poświęcić trochę więcej czasu, by zebrać potrzebne (mogą to być nawet najbardziej podstawowe, albo zupełnie bezużyteczne) informacje o każdym z nich. Poza tym, lata temu zauważyła pewne powiązania pomiędzy cechami charakteru, wyglądem, a czynnościami, które zwykli wykonywać ludzie (nawet mało istotnymi), a zaobserwowanie jednej z nich dostarcza jej bardzo dużo informacji o drugim człowieku. Oczywiście, poza znajomością działania ludzkiego (i nie ludzkiego również) mózgu, posiada kilka umiejętności typowych dla Łowcy Nagród. Bardzo dobrze posługuje się mniejszymi ostrzami i bronią palną, choć jak już wcześniej napisałam, nie zwykła nosić takowej przy sobie. Bardzo lubi opowiadać przeróżne, niekoniecznie prawdziwe historie, czy to o sobie, czy o kimś innym, a więc co za tym idzie, nie najgorzej wychodzi jej zmyślanie i kłamanie na bieżąco. Zna się też na truciznach, a niedawno zajęła się tworzeniem własnych, podejrzanych substancji (nawet nie chcecie wiedzieć gdzie i na kim je testowała). A wracając na chwilę do psychologii, Arlekin potrafi łatwo nakłonić innych do współpracy (aczkolwiek nie robi tego często), stosując właśnie zasady działania ludzkiego mózgu, których jednak nie ma zamiaru zdradzać.
Towarzysze: Dwie urocze bestyjki, przypominające skrzyżowanie przerośniętej hieny z psem.
Nick na howrse: Annabeth

Od Evy (CD Oszusta) - Z powrotem w domu

        Eva spojrzała na samochód, lekko wydymając usta z niezadowolenia. Wcale nie podobała jej się wizja prowadzenia kradzionego wozu, tym bardziej, że kierowcą była raczej średnim. W końcu do tej pory nie musiała się nigdzie dalej wybierać, a jeśli już, to zawsze znajdował się ktoś na tyle uprzejmy, by ją podwieźć. Jednak ton Zmory wyraźnie świadczył o tym, że nie ma ochoty siedzieć w Cargo ani minuty dłużej. Koniec końców, Aniołek też już chciał wrócić do Annville. Westchnęła więc i wsiadła na miejsce kierowcy, wrzucając na tylne siedzenie kaduceusz. Oszust, najwyraźniej wielce z siebie zadowolony, usiadł z przodu zakładając ręce za głowę.
  Maddison powoli wycofała. Samochód szarpnął przy tym kilka razy, gdy za mocno nacisnęła pedał gazu. Za każdym szarpnięciem usta kobiety wykrzywiały się, jakby Evie jeszcze przed czasem szykowała się na usłyszenie zgrzytu niszczonej karoserii.
  - Nawet się nie waż komentować - ostrzegła Złodzieja, dostrzegając kątem oka przebłysk wesołości z jego strony.
  - Nie śmiałbym - mężczyzna podniósł uspokajająco ręce. Nie udało mu się jednak zamaskować złośliwego tonu, ale pani doktor zdążyła to już uznać u niego za naturalne, więc nie zwróciła na to większej uwagi.
  W końcu udało jej się wyprowadzić pojazd na ulicę i ruszyć w stronę granic miasta. Z początku przerażała ją wizja wydostania się z Cargo na własną rękę, ale jej towarzysz najwyraźniej nie zamierzał do tego dopuścić. Z jego podpowiedziami i kilkoma przekleństwami mijanych kierowców, samochód wtoczył się na stary, popękany i pokryty pyłem asfalt na przedmieściach, a stamtąd na stary ubity szlak na zachód. Reszta drogi minęła bez zbędnych komentarzy. Eva przez zbytnie zrezygnowanie faktem uprowadzenia czyjegoś wozu jakoś straciła ochotę do rozmowy, co Oszustowi wcale nie przeszkadzało i wolał tego stanu rzeczy nie zmieniać.

        - UDAŁO WAM SIĘ! CHOLERA JASNA, UDAŁO!
  Aniołek przeczuwając co się święci odsunęła się o krok do tyłu, nie chcąc połamać żeber w uścisku szczęśliwego robotnika. Zajęła strategiczne miejsce za stolikiem, przez co jedynym w zasięgu pozostał Zmora. Zleceniodawca zrezygnował więc z pierwotnego pomysłu i zamiast udusić Złodzieja misiaczkiem, wyciągnął w jego stronę rękę. Oszust niepewnie ją przyjął, niemal od razu tego żałując. Uczucie mogło być porównywalne jedynie do zaciśnięcia dłoni w imadle, którym na dodatek ktoś jeszcze potrząsał.
  - Nie macie pojęcia jak bardzo jestem wam wdzięczny! - powiedział po raz wtóry mężczyzna.
  - Pewnie nie - zgodził się łowca nagród, uwalniając w końcu dłoń. - To teraz możemy omówić kwestię wynagrodzenia?
  Anioł zmroził go wzrokiem, czym oczywiście mało się przejął. Pytanie było trochę nie na miejscu, z miejsca zmieniając nastrój rozmowy. W końcu, gdy temat schodzi na pieniądze, klimat zawsze się oziębia. I faktycznie, mina właściciela odzyskanej strzały lekko zrzedła, ale szybko się poprawił, ponownie przywdziewając wdzięczny uśmiech. Przekazał łowcom nagród obiecaną nagrodę - Evie po raz kolejny dziękując, a Złodziejowi po prostu wcisnął pieniądze w ręce - po czym odwiesił zgubę na ścianę, nie mogąc się na nią napatrzeć. Maddison dźgnęła towarzysza w bok dając znać, że już na nich pora i opuścili dom.
  Na ulicy zapadła chwila ciszy. Kobieta kierowała swoje kroki w stronę warsztatu. Garret najwyraźniej również musiał iść w tę samą stronę, toteż jeszcze przez kilka minut był skazany na towarzystwo Aniołka. Wiedział doskonale, że nie przyjdzie mu uciec bez słowa.
  - Dłoń cała? - zapytała pani doktor wesoło, przerywając ciszę zgodnie z jego oczekiwaniami.
  - Równie dobrze mógłbym przytrzasnąć sobie palce maską samochodu - odparł, mimowolnie zginając palce. - Ale nastawiać chyba nie trzeba.
  - Czyli nie masz już czego tu szukać. Zupełnie tak jak chciałeś - w głosie blondynki słychać było pewną złośliwość.
  - Przeszkadza to panience? - Oszust uniósł jedną brew.
  - Ani trochę.
  - Świetnie - mężczyzna nagle skręcił w inną ulicę. - To do widzenia.
  Evie stanęła w miejscu, zakładając ręce na piersi.
  - Dzięki za pomoc! - rzuciła za nim z pewnym wyrzutem w głosie.
  Ten jej jedynie odmachał na znak, że usłyszał, ale nie dodał już ani słowa. Kobieta westchnęła cicho ruszając dalej. Cóż, tolerować trzeba każdy rodzaj człowieka.
  Wchodząc przez otwarte drzwi garażowe minęła się z kilkoma rosłymi mężczyznami w typowo harley'owskich kurtkach. Przywykła już do podobnych gości blisko swojego gabinetu, w końcu wynajęła mieszkanie w warsztacie samochodowym. Ci jednak wyglądali na wyjątkowo przygnębionych i lekko wściekłych. Na dodatek nosili na sobie ślady bójki - przynajmniej jeden z nich na pewno miał złamany nos i rozcięty łuk brwiowy, reszta typowe obicia na twarzach. Niemal wyczuwając od nich aurę niewysłowionej wściekłości, zdecydowała się ich nie pytać o nic. Ciekawiło ją tylko kto byłby w stanie wdać się w bójkę z ludźmi tego pokroju i jeszcze z nimi wygrać. Jedynym co jej przychodziło na myśl był chyba tylko inny gang motocyklistów.
  Wspięła się po klatce schodowej na piętro, mijając kilku mechaników uprzejmie ,,uchylających kapelusza". Zamiast wchodzić do gabinetu weszła bezpośrednio do swojego mieszkania przez drugie drzwi. Odłożyła kaduceusz i pistolet, odczepiła skrzydła, po czym padła plecami na łóżko. Zamknęła oczy zadowolona z powrotu do domu. Kiedy jednak uchyliła jedną powiekę, jej uciecha minęła - przez otwarte drzwi do gabinetu dostrzegła leżącą na jej biurku stertę papierów, których nie skończyła przerobić przed wyjazdem do Cargo.
  Witaj w domu, westchnęła w myślach i wstała czując przed sobą przynajmniej dwie godziny roboty.

niedziela, 11 grudnia 2016

Od Preachera (CD Marka) - Mieszanka wybuchowa

        Mark wstał z miejsca wyciągając papierosa i ruszył w stronę domniemanego szpiega. Gdy do niego dotarł, jak gdyby nigdy nic wywlókł go z pomieszczenia na ulicę. Turian i hakerka odprowadzali go zdziwionymi spojrzeniami.
  ~ Nie opie*dala się chłopak ~ skwitował Preston, doskonale opisując to co w tej chwili pomyśleli i Preacher i Glitch.
  Klecha zdecydował się jednak zająć obecnym problemem jakim była wojna gangów i niedostatek dealerów. Zwrócił spojrzenie z powrotem na ich prawdopodobnie jedyną deskę ratunku. Musiał przyznać, nie tego się spodziewał. Był niemal całkowicie przekonany, że mówiąc ,,haker" przywódca Rosomaków miał na myśli cichego, szemranego typa siedzącego na okrągło przed kompem, ewentualnie często zmieniającego kryjówki. Tymczasem przed Kirianem siedziała młoda, zdecydowanie rzucająca się w oczy kobieta z tajemniczym uśmiechem na ustach, która na dodatek zamówiła jemu i Markowi po drinku. Ta planeta nie przestaje mnie zaskakiwać, przeszło mężczyźnie przez myśl.
  - Powracając do tematu - zaczęła Glitch. - Nawet jeśli znajdę wam chociaż pięciu bardziej wpływowych handlarzy, skąd pewność, że zażegna to konflikt?
  - Cóż, wydaje mi się, że Rosomaki mając własnych dealerów przestaną skupować ich od Czarnorękich - zauważył Klecha.
  - ,,Wydaje ci się"? - powtórzyła kobieta z rozbawieniem.
  - Dobrze, więc jak TY to widzisz - zapytał turian.
  - Powiedzmy, że śledzę poczynania obu gangów od dłuższego czasu i podejrzewam, że nie jestem jedyną obeznaną w tym temacie - odpowiedziała. - Wojna od zawsze wisiała w powietrzu, śmierdząc gorzej niż południowy smog. Negocjacje Rosomaków i Czarnorękich przypominało mieszanie powietrza z metanem, a jednak za każdym razem gaz ulatniał się zanim doszło do wybuchu. Nikt nie zareagował, bo wszyscy liczyli, że i tym razem będzie spokój. Oj, a trzeba było już dawno odpalić zapałkę...
  - ...i pozwolić, by wszystko wypaliło się od razu - dokończył Preacher, rozumiejąc już do czego zmierza dziewczyna. - Mniejsze stężenie gazu, mniej szkód przy zapłonie.
  - Dokładnie - Glitch z uśmiechem dopiła swój napój. - A tak to mamy teraz na głowie o wiele bardziej zażarty konflikt. To już nie kwestia panowania nad rynkiem narkotykowym. Oba gangi po prostu muszą wyrzucić z siebie cały nazbierany przez lata wstręt do przeciwników.
  - Ale koniec końców cierpi na tym całe miasto. Musimy to przerwać.
  - Jak na mój punkt widzenia Cargo już dawno sobie na to zasłużyło - kobieta wzruszyła ramionami. - Ale skoro już podjęłam się zawodu łowcy nagród to chyba nie powinnam kręcić nosem na żadne wyzwanie.
  - To jaki jest plan?
  - Mnie się pytasz? To wy mnie w to wciągnęliście. Liczyłam, że chociaż zdajecie sobie sprawę jak bardzo skomplikowana jest ta sprawa.
  ~ Ma trochę racji ~ zauważył Preston nie bez rozbawienia.
  No tak, faktycznie miała. Kirian gryzł się w myślach za przeoczenie pomysłu zebrania informacji od miejscowych. Jedynym jego usprawiedliwieniem mógł być nałożony przez szefa Rosomaków limit czasowy na znalezienie Glitch. Mając doświadczenie psychologa wiedział doskonale jak ciężką sprawą są długoletnie ,,nieme konflikty". Odkładanie kłótni na następną okazję zawsze wiążę się z przybyciem kolejnych argumentów i jeszcze większej ilości żalu do drugiej osoby. W momencie właściwej sprzeczki ciężko, by za chwilę nie doszło do bójki. Prawda była taka, że Czarnoręcy prowadzili wojnę z Rosomakami od dawien dawna, a podkradanie kontaktów na rynku było jedynie pretekstem do wypowiedzenia jej otwarcie na forum całego miasta.
  - Może skupmy się na razie na spełnieniu oczekiwań Wendigo - stwierdził w końcu Ghan'dul.
  - A czego oczekuje przywódca Rosomaków? - zainteresowała się Glitch.
  - W gruncie rzeczy to on zażądał odnalezienia ciebie - odparł turian.
  - Tego się domyśliłam. I pewnie liczy, że stawię się przed nim osobiście.
  - A zrobisz to?
  - Oczywiście, że nie - parsknęła kobieta, jakby ktoś ją właśnie obraził. - Niejeden próbował i niejeden tego pożałował.
  - To co w takim razie proponujesz? - mężczyzna westchnął zrezygnowany.
  - Na razie może sprawdźmy, czy twój kumpel jeszcze żyje - dziewczyna wstała wyglądając za okno. - Albo czy powinniśmy szukać kryjówki na zwłoki.
  Oby nie, pomyślał Kirian ruszając za nią do wyjścia. Strzelanina, atak wirusa, wmieszanie w wojnę gangów, na ten dzień miał chyba już dosyć wrażeń. Na stoliku pozostały trzy szklanki - pusta po Glitch, w połowie pełna (albo w połowie pusta) po Marku i nietknięta po Preacherze.
  Udało im się znaleźć Huntera...śpiącego w samochodzie. Ghan'dul nie zamierzał pytać jak z ,,miłego upominania" szpiega przeszło do drzemki w wozie. Najwyraźniej Daewey dalej był wykończony po ataku SAVV. Nikt nie zamierzał go za to winić, no może poza Glitch, która nie wiedziała o chorobie blondyna. Gdy w końcu przekonali chłopaka do wyjścia z samochodu, w pierwszej kolejności zapytał o plan działania. Hakerka z niemałą satysfakcją spojrzała na Kiriana, zakładając ręce na piersi.
  ~ No właśnie, Kirian. Co z planem?
  - Najpierw musimy udowodnić Wendigo, że udało nam się znaleźć Glitch - zaczął w końcu turian, czując, że najwyraźniej cała odpowiedzialność za misję spada na niego.
  - I w czym problem? - zaciekawił się Mark słysząc w głosie współpracownika podejrzany ton.
  - Ona nie chce się mu pokazywać - rzucił niemal oskarżycielskim tonem Kirian.
  Hunter przewrócił oczami z rezygnacją.
  - Ej, mam swoje powody - broniła się kobieta. - Namieszałam tu i ówdzie i Wendigo na pewno wie, że to moja sprawka. Mógłby was przecież posyłać po jakiegokolwiek innego informatora, a jednak zdecydował się na mnie. Mam mu podsunąć się na tacy, zupełnie bezbronna?
  - Trudno mi uwierzyć w tą twoją bezbronność... - na twarzy Huntera zatańczył lekki uśmiech.
  Dziewczyna zmrużyła oczy. Przez chwilę między tą dwójką doszło do niemego konfliktu na spojrzenia.
  - I tak nie będziesz tam sama - wtrącił się Ghan'dul. - Wendigo już raz mnie widział i spodziewa się zobaczyć po raz drugi.
  - Dobrze, ale co potem? - zauważył blondyn. - Trzeba będzie jeszcze przekonać Dollara, że jego dealerzy będą już tylko i wyłącznie pod banderą Czarnorękich.
  - Wiecie...właściwie to zróbmy to wszystko za jednym razem - powiedziała nagle Glitch.
  Wyjęła z kieszeni płaszcza jakiś płaski przedmiot...telefon komórkowy? Klecha wiele o hakerach nie wiedział, ale wydawało mu się, że profesjonaliści nie ufają sieciom komórkowym. Urządzenie wyglądało na zupełnie martwe. Gdy jednak dziewczyna postukała w ekran natychmiast się włączyło.
  - Ehm...co ty właściwie robisz? - zapytał Mark.
  - Dzwonię po Wendigo - odpowiedziała.
  - Zmieniłaś zdanie? - Preacherowi jakoś nie chciało się w to tak łatwo uwierzyć.
  - Wiesz jak to jest. ,,Dla dobra ogółu" i tak dalej... - odpowiedziała. Turian był jednak święcie przekonany, że zauważyła w tym okazję do czegoś innego. Chociaż rozmawiał z nią raczej krótko, doskonale wiedział już z jakim typem osobowości ma do czynienia. A typ Glitch zdecydowanie nie lubił robić czegoś charytatywnie.
  - Masz numer do szefa gangu Rosomaków? - chociaż wypowiedziane jako pytanie, zdanie miało raczej charakter stwierdzenia oczywistego faktu.
  - Jeszcze nie mam - odparła kobieta.
  - Jeszcze?
  - Włamywanie się do zastrzeżonej sieci komórkowej tylko brzmi prosto.
  ~ Komu to ma niby brzmieć prosto?!
  Co jak co, ale na pewno nie Kirianowi. Po kilku minutach fioletowowłosa wybrała w końcu numer i włączyła tryb głośnomówiący, wyciągając telefon do przodu na otwartej dłoni. Po chwili dało się słyszeć lekko zdenerwowany głos szefa Rosomaków:
  - Kto tam? To prywatna sieć.
  - Z tej strony Glitch - odpowiedziała hakerka. - Jestem z Klechą, któremu podobno kazałeś mnie szukać.
  Zapadła chwila ciszy.
  - Tak, zgadza się - padła w końcu odpowiedź. - Czego chcecie?
  - Umówić się na spotkanie. Stary hangar samolotowy na Wschodnich Krańcach za dwie godziny. Weź ze sobą komputer i lepiej nie przyprowadzaj całego garnizonu.
  - W porządku. Ale skąd mam mieć pewność, że to naprawdę ty?
  - Oj przekonasz się - obiecała Glitch, a na jej wargach zatańczył podejrzany uśmiech. - Buziaki! - rozłączyła się i przeszła do wstukiwania kolejnego numeru.
  - A teraz do kogo? - zapytał niepewnie Hunter.
  - Jak to do kogo? Do Dollara.
  - Co proszę? - wykrztusił Ghan'dul, przez chwilę licząc, że to jakiś żart.
  Kiedy jednak ktoś odebrał telefon do uszu trójki łowców nagród dotarł znajomy już mężczyźnie złowróżbny ton:
  - CZEGO? KTO SIĘ WŁAMAŁ NA NASZĄ LINIĘ?!
  - Bez nerwów panie Dollar - odpowiedziała spokojnie dziewczyna. - Dzwonię od Wendigo...
  - Nie mamy o czym gadać...
  - Ależ mamy! Proszę się nie rozłączać! - poprosiła. - Szef proponuje zawarcie układu o usługi dealerów w zachodnich dzielnicach.
  - MOICH dealerów - uściślił szef Czarnorękich.
  - Po prostu niech pan przyjdzie za dwie godziny z możliwie jak najmniejszą świtą do starego hangaru na Wschodnich Krańcach. Pozdrowienia - rozłączyła się zanim dotarły do nich słowa sprzeciwu.
  Glitch schowała telefon do kieszeni z dumnym uśmiechem. Kirian spojrzał na nią jak na nierozumne dziecko.
  - Wiesz, że właśnie zamierzasz zmieszać metan z powietrzem w jednym pomieszczeniu? - powiedział.
  - Ale nie biorę zapałek - uspokoiła go kobieta. - A pomieszczenie będzie wystarczająco duże by zmniejszyć stężenie gazu na metr sześcienny.
  - O czym wy kurna mówicie? - Daewey patrzył to na jedno, to na drugie, z wyrazem zupełnego zdezorientowania na twarzy.
  - Długo by wyjaśniać - uciął temat Klecha.

Red? Bardzo to chaotyczne i nieprzemyślane ale jest

,,Let's play a game..."

        Hurra! Nie ma to jak posty informacyjne! :D (Proszę bez znudzonych minek, wiem, że też się cieszycie x3)
  No więc ostatnio zrobiłam sobie mały ,,rewind" przez opowiadania na blogu z całego roku. Tak, przewinęłam się z nudów przez archiwum bloga, czytając sobie najciekawsze wątki. Zauważyłam przy okazji, że sporo wykonanych przez was opisów nie swoich postaci jest bardziej trafny niż właściwe profile. Zyskałam takie odczucie głównie czytając opka Nyana i Cezara z naszego wspólnego wątku, w których zachowania Erosa były tak idiotyczne i niemożliwe, że po prostu łezka się w oku kręciła gdy pomyślałam ,,To moja postać!" :') Dziewczyny czasem pokazują go lepiej niż ja!
  W końcu po namyśle doszłam do wniosku, że, logicznie patrząc, najlepszym opisem człowieka jest opis wykonany przez osobę trzecią. Naszą postać szczerze może ocenić tylko ktoś inny, w końcu w innym wypadku przecież nie pytalibyśmy się na czacie o opinię :P
  I tak wpadł mi do głowy pomysł na małą ,,zabawę integracyjną", która z kolei w przyszłości może okazać się dosyć pomocna dla nowo przybyłych członków bloga (jeśli tacy będą). Poproszę was, jeśli macie czas i chęci, o przypomnienie sobie wątków z waszymi postaciami i przeczytanie CUDZYCH opisów o waszych łowcach nagród. Skopiujcie sobie do worda czy notatnika według was najbardziej trafne, po czym wyślijcie mi ostatecznie wybrany opis na howrse wraz z tytułami opowiadań z których je wycięliście. Nie muszą być to koniecznie opisy czy przemyślenia, liczą się do tego także fragmenty dialogów czy całe sceny. Gdy uzbieram wystarczająco dużo wstawię kolejny post z opisami każdej postaci. Jeśli wasze postacie nie brały jeszcze udziału w żadnych dłuższych wątkach (np. te nowe), nie ma co smutać! Post będzie aktualizowany na bieżąco, więc jeśli traficie na ideał opisu możecie mi go wysłać po czasie :) Warunek jest jeden: opisy nie mogą pochodzić z WASZYCH opowiadań.
  Dlaczego mi to pomoże? Otóż jak każdy prowadzący blog spotykam się z pytaniami od nowych członków o ostatnie wątki, albo skróty przez profile ciekawszych postaci. Nowo dołączający nie musi przecież przeglądać każdego profilu od deski do deski, jeśli będzie miał pod ręką jeden post z trafnymi ,,definicjami". Oczywiście to nikogo nie zwalnia od czytania formularzy *^* Co to, to nie. Pamiętajmy, że porządny wątek z drugim człowiekiem wymaga okazania szacunku dla jego pracy, jaką jest profil postaci.
  Mam nadzieję, że pomysł się wam spodoba i jakoś nas tu wszystkich zacieśni. W końcu idą święta, a blog skończy w styczniu 2017 calutki rok :) Zróbmy więc sobie taką powtórkę z 2016, który, w realnym świecie wyjątkowo paskudny, w wirtualnym dał nam wiele dobrych historii :3

sobota, 10 grudnia 2016

Od Szprychy (CD Erosa) - Do roboty

        Mina gościa była bezcenna. Co prawda jedynym wyrazem zaskoczenia mogły być tylko mrugające rytmicznie, szeroko rozwarte klapki wizjerów, ale Wendy wydawała się osobą zdolną wyczytać emocje nawet z zardzewiałej zmywarki. Teatralnie otarła łezkę śmiechu spod oka.
  - Wybacz. Kocham robić sobie jaja z przyjezdnych - powiedziała. - Ja jestem Wendy, w okolicy szerzej znana jako Szprycha - podciągnęła się i usiadła na masce reperowanego hammera, majtając nogami. - No to co cię sprowadza do mojego warsztatu?
  - Twojego? - chłopak obejrzał się po pomieszczeniu. - Nieźle...
  Ruda uśmiechnęła się dumnie. Lubiła, gdy klienci zwracali uwagę na jej dobytek. Bardzo drogi może i nie był, ale kosztował ją i jej protegowanych zdecydowanie więcej niż pieniądze. Była tu zapisana historia właściwie trzech pokoleń wstecz. Fakt, że była tu jedynym mechanikiem i to na dodatek kobietą w jakiś niewyjaśniony sposób napawał przyjezdnych zaskoczeniem, a nawet i swego rodzaju podziwem, który było słychać w głosie Erosa.
  - Wracając do tematu... - napomniała mechaniczka.
  - No tak, temat - chłopak pokręcił głową jakby się z czegoś otrzepywał. - No więc wszystko zaczęło się w Devlin...
  - Ej, ej! Bez retrospekcji! - poprosiła Śruba, nieumyślnie ratując się przed niepotrzebnie długą historią. - Godzina, maksymalnie dwie wstecz. Po prostu gadaj czego potrzebujesz.
  - Wozu - stwierdził krótko klient stukając palcami w samochód. - Albo podwózki do Cargo.
  - Mogę załatwić i jedno i drugie. Ale dla jednej osoby chyba bardziej opłaca się złapać stopa, o ile to jednorazowy kurs.
  - Właściwie to mam ze sobą jeszcze dwóch innych potrzebujących - uściślił.
  - No to reszta jest kwestią czasu jaki możecie poświęcić na postój w Annville...
  - Postój? - w głosie chłopaka dało się słyszeć rezygnację.
  - Jeśli wolicie pożyczyć mój wóz - dziewczyna poklepała ciemnozielonego hammera - Musicie mi dać jeszcze jakieś cztery godziny. Wtedy bylibyście w Cargo jutro rano, wliczając w czas postój nocny, lub gdzieś godzinę przed północą bez dłuższego zatrzymywania. Karawany i mniejsze dostawy możecie złapać dopiero koło osiemnastej - ostatnie pojechały godzinę temu.
  - A ile to zajmuje karawanom?
  - Więcej wozów i sprzętu to równiejsze trasy i spokojniejsza jazda - Wendy wlepiła wzrok w sufit, w namyśle stukając palcem po wargach. - I pewnie będą omijać kaniony z obawy przed napadami...cóż, im większa karawana, tym dłuższy czas przejazdu - wzruszyła ramionami ponownie kierując spojrzenie zielonych oczu na Erosa.
  - Skorzystamy z hammera - wtrącił jakiś głos od strony wejścia. - Najlepiej będzie dojechać tam rano.
  Przez garażowe drzwi do środka wszedł kolejny nietypowy podróżny. W oczy rzucał się przede wszystkim nie tyle wzrost, co budowa ciała przywodząca na myśl zbytnio rozciągniętego ciastowego ludka, oraz hełm z czarną szybą. Chyba musieli się z Erosem znać - nieznajomy jedynie powłóczyłby wzrokiem po nowo przybyłym, może uniósłby jedną brew, po czym stracił zainteresowanie. Mężczyzna w czerwonej kurtce tymczasem znowu wydał się zdziwiony.
  - Tak szybko się uwinąłeś? - spytał. Dziewczyna uniosła pytająco brew. Uwinąć? Z czym?
  Szary jedynie wzruszył ramionami.
  - Nie chcieli gadać - rzucił krótko.
  - Czy ty ich... - chłopak wskazał palcem na wystającą sponad ramienia mężczyzny podejrzaną rękojeść.
  - Nie wyciągałem katany - uspokoił go towarzysz.
  - Ale i tak ich złoiłeś?
  - Jak mówiłem, nie chcieli gadać - szary uciął temat, po czym zwrócił się do Rudej: - Dasz radę załatwić wszystko w dwie godziny?
  - Cztery - odparła dziewczyna zeskakując z maski.
  - Trzy - targował się najemnik zakładając ręce na piersi.
  - Trzy i pół - Szprycha spapugowała jego pozę, co wyglądało dość niepoważnie biorąc pod uwagę różnicę wzrostu obu targujących się łowców nagród.
  - Zgoda - odpowiedział szary po krótkiej chwili ciszy.
  - To będziecie mieli swój transport - Wen uśmiechnęła się zadowolona  i przyjacielsko walnęła Erosa ręką w plecy.
  Ku jej niememu zaskoczeniu pod palcami poczuła coś twardego, zamiast spodziewanych ludzkich pleców. Owszem, w tych czasach dużo osób nosiło na sobie choćby i kamizelki kuloodporne, ale ubranie Erosa zdecydowanie nie wydawało się być twarde jak...metal? Dziewczyna była pewna, że wyczuła pod dłonią metalową płytkę zamiast łopatki. Czyli to, co wzięła mylnie za kombinezon...
  O cholera, przeszło jej przez myśl. Facet jest cyborgiem.
  Gdy mózg Śruby na chwilę stracił kontakt z rzeczywistością, chuderlak skierował się w stronę wyjścia, rzucając coś o odnalezieniu jakiejś Jennifer, chociaż Wendy właściwie nie słyszała żadnego komunikatu. Eros pomachał mu na do widzenia i zwrócił się do mechaniczki:
  - To skoro Zero poszedł już szukać Jen... - urwał nagle. - Dobrze się czujesz?
  Clockwork zdała sobie sprawę, że dalej trzyma mu dłoń na plecach. Zabrała ją szybko i ogarnęła się...a przynajmniej na tyle, na ile mogła ogarnąć się Dziewięciopalca.
  - PRAWDZIWY CYBORG! - wypaliła nagle, chociaż nie planowała się tym dzielić na głos.
  Chłopak drgnął lekko na ten wybuch. Bardziej wydawał się jednak rozbawiony niż urażony.
  - Skądże. Podróba. Wyprodukowały mnie biedne dzieci ze wschodu - zaśmiał się lekko. - Nigdy nie widziałaś chodzącego implantu?
  - Do tej pory tylko słyszałam o przypadkach zastąpienia ponad 50% ciała wszczepami - dziewczyna bezpardonowo chwyciła jego dłoń i zaczęła po kolei zginać palce, jakby oglądała jakiś niespotykany gatunek zwierzęcia.
  - Wiesz, z matematyki dobry nie jestem, ale to co po mnie zebrali to na pewno nie 50% - odparł Eros. Nie wyrwał jej dłoni, chociaż na pewno sytuacja w jakiej się znalazł mogła normalnemu człowiekowi wydawać się nieco kłopotliwa.
  - Niesamowite... - mruknęła sama do siebie Szprycha zginając mu rękę w łokciu.
  - Emmm...nie chcę być upierdliwym typem klienta, ale chcielibyśmy jednak dojechać do tego Cargo.
  - Ach, no tak. Wybacz - Wendy w końcu go puściła i już miała ruszyć w stronę hammera, gdy nagle przyszło jej coś do głowy: - Skoro już zostajesz...nie obrazisz się, jeśli zadam ci kilka pytań podczas pracy?

Red? Nie odgonisz jej :P

Od Jonathana - Wynaturzenia i odmieńcy

        Dżungla. Dlaczego na planecie pełnej piachu znajduje się dżungla? To i szereg innych pytań zadawał sobie niejaki Jonathan Cavendish przedzierając się przez zarośnięte szlaki. Owszem w dżungli pozornie łatwiej było przetrwać niż na środku pustyni i było mu to nawet na rękę, ale Lokaj nie potrafił pojąć jakim cudem na przestrzeni paru kilometrów może się aż tak zmienić klimat. Mimo wszystko musiał odłożyć swoje niezwykle śmiałe rozważania i zająć się czymś pożytecznym. Nie przyjechał w taką okolicę podziwiać widoków. A jeśli nie szło o sprawy rekreacji, musiało iść o pieniądze. A w fachu łowcy nagród to zlecenia ciągnęły za sobą pieniądze. I właśnie tak było i tym razem.
  Plan był prosty. Z Devlin dostać się do Swampy Bottom, a stamtąd w nieco dziksze części dżungli. Znaleźć konkretną paskudę znaną światu jako płatokolec i wrócić po nagrodę w postaci pieniędzy i drobnego przyrostu respektu dla rodziny de Clare. Choć Jonathan szczerze wątpił, by zabawa w zoologa jakkolwiek dostarczyła tak pożądanej przez jego pana sławy. Mimo wszystko znajomy ciężar opierający się na jego obojczykach skutecznie przypominał mu dlaczego nie zaprotestował przeciwko wysyłaniu go na tak prostą misję, którą zrobić mógł pierwszy lepszy z brzegu. Obroża elektryczna już nie raz dostarczyła mu mało przyjemnych wrażeń, więc naturalnym odruchem mężczyzna nie protestował i robił co w swojej mocy by nie zawieść. Pan de Clare nie przyjmował żadnego wytłumaczenia, kiedy plan nie był wykonany na czas. Nawet wtedy, gdy nijak nie zależało to od podległych mu ludzi i tak karał ich z właściwą sobie brutalnością, a tego Cavendish starał się unikać za wszelką cenę. Nie cierpiał elektrowstrząsów przez całe swoje życie dlatego też, potrząsnąwszy głową by odgonić nadmiar myśli, skoncentrował się na części planu, którą musiał teraz wykonać.
Znaleźć tego cholernego płatokolca jeszcze przed zachodem słońca. Jonathan zatrzymał się i rozejrzał dookoła w poszukiwaniu jakiegokolwiek białego elementu otoczenia. Szukał tego odmieńca od dobrej półtorej godziny, jeśli wierzyć eleganckiemu zegarkowi na łańcuszku spoczywającemu w kieszonce stanowczo zbyt eleganckiego, jak na te okoliczności, stroju Lokaja. Nie powstrzymał się przy tym od uwagi, że świat zmierza w złą stronę, skoro dochodzi do tego, by wynaturzenie musiało polować na odmieńca.
  W końcu, kiedy już prawie się poddał i zawrócił, dostrzegł zaledwie mignięcie bieli między drzewami. Nie marnując nawet sekundy ruszył w tamtą stronę, przedzierając się przez wyjątkowo złośliwe zarośla, które nijak nie chciały ułatwić mu zadania. Jednakże chimera sądząc, iż jest już niemal u celu, ani myślał się poddawać i dopiął swego tak czy siak. Jego oczom ukazał się biały płatokolec właśnie ewakuował się w popłochu od źródła hałasu. Jonathan zaklął sobie i podjął tę desperacką próbę dogonienia celu. Jakaś gałąź smagnęła go w twarz zostawiając na policzku ciemnoszarą, napuchniętą pręgę, ale Cavendish nie zwolnił. Płatokolec świadomie, bądź nie wybrał miejsce w którym dżungla nieco się przerzedziła, czym w sumie spisał się na straty. Jonathan, uwolniony z gęstych krzaków niemal bez trudu dogonił białego i wyskoczył w powietrze. Chwycił płatokolca za ogon i polegając na czyniącej cuda sile grawitacji i swoim ciężarze ściągnął go na ziemię. Zwierzę, skrzecząc zaskoczone, uderzyło w ziemię i poderwało się, by znowu spróbować ucieczki, jednakże Jonathan nie pozwolił mu na to. Ogłuszył zwierzę i ruszył w drogę powrotną, gratulując sobie łatwego wykonania zadania. W dość dobrym humorze dotarł do cywilizacji, gdzie już czekał podstawiony specjalnie dla Cavendisha transport prosto do Devlin. Choć może było to za wiele powiedziane. Pan de Clare, by nie wzbudzać jakichkolwiek podejrzeń, że chimera nadal jest na jego usługach zadbał o to, by ciężarówka z ładunkiem przypadkiem znalazła się w dobrym miejscy i dobrym czasie. Mężczyzna skrępował płatokolca, by ten, gdy już się obudzi nie zaczął całego swojego uciekania od nowa i wrzucił go na drewniane pale we wnętrzu. Sam także zajął tam miejsce nie kłopocząc się poinformowaniem o tym kogokolwiek. Jonathan zasnął niedługo potem.
  Ciemność. Tylko ciemność. Wszechobecna i nieprzenikniona. Niemal namacalna jakby była żywą istotą. I pulsujący ucisk obręczy zaciskającej się na szyi... Nagle pomieszczenie rozświetliła pojedyncza lampa rtęciowa. Wydobyła z mroku czarno-białe kafelki i szare ściany oraz dziecko skulone na środku. Młodziutki chłopczyk łkał cicho za wszelką cenę starając się powstrzymać płynące mu po twarzy łzy. Drobne rączki zaciskał na grubej wykonanej z matowego, czarnego tworzywa obroży przylegającej do jego szyi coraz bardziej. Szarpał ją, jednakże jego wysyłki były z góry skazane na porażkę. Kruche ciałko drżało wstrząsane szlochem i wszechobecnym chłodem. Chłopczyk był sam.
  - Mamusiu... – łkał ostatnimi siłami wbijając palce pod obrożę.
  Na raz usłyszał szczęk przekręcanego zamka i skrzypienie ukrytych w mroku drzwi. Zaraz potem z cienia wyłoniła się męska postać. Chłopczyk zakrył dłonią oczy obawiając się tego samego mężczyzny, który go tu zamknął. Podglądał go jednak pomiędzy palcami, bo gdy nie widział poczynań tamtego bał się jeszcze bardziej. Chłopczyk widział tylko sylwetkę postaci i bicz w połowie długości dzielący się na kilkanaście cieńszych zakończonych drobnymi haczykami. Spod palców popłynęły nowe łzy. Mężczyzna prychnął z pogardą strzelając biczem. Chłopczyk krzyknął cicho i zaczął się cofać. Wtedy mężczyzna wykonał jakiś gest, coś pisnęło i ciałko chłopczyka przeszył ostry ból jednoznacznie oznaczający porażenie prądem. Chłopczyk przestał się cofać i skulił się na podłodze.
  - Nie becz, psie! – huknął mężczyzna przyprawiając chłopczyka o kolejne dreszcze.
  Pierwszy bat spadł na odsłonięty bok dziecka. Chłopczyk skulił się bardziej.
  - Nie... Proszę, nie...
  - Milcz!
  Drugi bat zostawił na ciele chłopca krwawe pręgi. Chłopczyk przycisnął piąstki do oczu starając się ukryć łzy, ale już się nie odezwał. Zaraz potem kolejny bat spadł na jego plecy, tym razem zupełnie bez powodu. Chłopczyk nie rozumiał dlaczego go to spotkało. Nie pojmował dlaczego został kupiony przez tego potwora.
  - Masz być mi posłuszny. Słyszysz?!
  - T-tak...
  Tym razem chłopczyka przeszył elektrowstrząs.
  - Kim dla ciebie jestem?! Jak miałeś się do mnie zwracać?!
  - Tak... panie... – szepnął chłopczyk kuląc się bardziej pod serią ciosów wymierzonych mu bez wyraźnego celu. Wkrótce później mężczyzna znudził się biciem dziecka i wyszedł zostawiając krwawiące ciałko skulone na ziemi. Niedługo później chłopczyk objął kolana rączkami i zamknął oczy.
  - Mamusiu...
  Łup. Łup. Łup. Łup i łup. Ciężarówka wpadła w poślizg, przewróciła się i zaczęła się toczyć bokiem, budząc śpiącego na skrzyniach mężczyznę. Otworzył oczy w dobrym momencie by zobaczyć zbliżającą się do niego ścianę, obecnie podłogę, a już po chwili ścianę po stronie przeciwnej i sufit. A biedny Lokaj miał wątpliwą przyjemność obicia się o każdą ze ścian, tylko cudem nie dając się zabić latającymi dookoła kłodami. W końcu ciężarówka po raz ostatni, jakby z ociąganiem uderzyła w piach i znieruchomiała. Jonathan też nie miał najmniejszej ochoty się poruszyć, lecz rozsądek okazał się nieco bardziej przekonujący niż obolałe ciało. Ciężarówka mogła w każdej chwili wybuchnąć, a Cavendish, choć był przekonany o swojej wyjątkowości, nie był do końca pewny czy jest ogniotrwały lub odporny na wybuchy. Z jękiem dźwignął się więc na kolana, chwycił po raz kolejny oszołomionego płatokolca i lawirując pomiędzy skrzyniami powlókł się w stronę rampy. Okazało się, że ciężarówka zatrzymała się na dachu, ale chimera już z gorszymi rzeczami sobie radził. Wydostał się na zewnątrz, otwierając klapę porządnym kopnięciem i jedynie siłą woli i dobrych chęci odszedł na bezpieczny dystans, by paść w piasek z bolesnym jękiem.
  Pierwszy szok spowodowany nagłym wypadkiem i oszołomienie ustąpiły. Krótki skok adrenaliny co prawda jeszcze nie, sprawiając, że mężczyzna czuł się znacznie mocniejszy niż to zwykle bywa, ale i on powoli odchodził w zapomnienie podstępnie zastępowany rezygnacją. Mimo to, mężczyzna uznał, że jest stanowczo zbyt cicho, a on nadal nie wie co było przyczyną wypadku. Dlatego ganiąc się w myślach za kretyńską nieostrożność wstał i obszedł ciężarówkę szukając śladów, które powiedzą mu co zaszło. Z kierowcy informacji by nie wyciągnął tak czy siak, świadczyła o tym całkowicie zakrwawiona boczna szyba. Mimo to szarpnął za klamkę, by sprawdzić co zastanie w środku. Zasadniczy problem był taki, że z kierowcy nie było już czego zbierać, a jego towarzysz wpatrywał się w niego niewidzącym, martwym wzrokiem zastygłym w przerażeniu, sam też nie miał ręki. Wyglądało na to, że coś ich rozsadziło. Jednak sprawca tego nie zainteresował się czy aby na pewno dokończył robotę. Słusznie założył, że nie było cienia szansy tego przeżyć, choć Cavendish z pewnym rozbawieniem przypisywał mu skrajnie głupi nie profesjonalizm. A to oznaczało, że ten ktoś prawdopodobnie nie był jeszcze zbyt daleko.
  Z wytropieniem go chimera nie miał najmniejszych problemów. Facet z karabinem, którego najpewniej nie umiał obsługiwać właśnie grzebał w rozklekotanym motorze. Jonathan podniósł się z ziemi i starannie otrzepał ubranie z piasku, upewniając się, że płatokolec nadal nie ma szansy się wyswobodzić, a potem swobodnym krokiem ruszył w stronę mężczyzny. Prawdę powiedziawszy mężczyzna miał dosyć taszczenia wszędzie za sobą tej nieco zakrwawionej, białej pokraki.
  - Koniec zabawy, przyjacielu... – zaczął znudzonym głosem, zbliżając się do niczego nieświadomego faceta. Ten drgnął, prostując się jak struna i momentalnie odwrócił się w stronę głosu. Na widok Lokaja szczerze się zdziwił.
  - J-ja...? – wykrztusił, chwytając za jakiś solidnie wyglądający klucz. Nie uszło to uwadze Jonathana, który tylko zmrużył oczy, odruchowo przyjmując groźniejszą niż dotychczas pozycję. Całym sobą zdawał się mówić: „Zaatakuj mnie, a pożałujesz.”. I nie zwiastowało to niczego dobrego. Chimera świadom był tego, że dzięki swemu odbiegającemu od ludzkich standardów wyglądowi w oczach nieznajomych był co najmniej kiepsko ułożoną panterą, co więcej, czasami było mu to nawet na rękę. Zastraszanie było jedną z tych skuteczniejszych form osiągania własnych celów.
  - A widzisz tu innego nieco irytującego człowieka?
  - Nie, ale…
  - No, a więc… Miło było wysadzić kierowcę? – Jonathan podszedł do mężczyzny i jednym prostym gestem wytrącił mu klucz z ręki. Zasady dobrego wychowania nie obowiązywały przecież na środku pustkowia gdzieś między Devlin, a Swampy Bottom.
  - Skąd wiesz, że to ja? – tamten skrzyżował ramiona na klatce piersiowej.
  - Nawet gdybym nie wiedział, właśnie sam to przyznałeś. Inna sprawa, że zgotowałeś mi niezapowiedzianą karuzelę. Logicznym więc, że oddasz mi motor. Nie przeszkadza się posłańcowi w interesach.
  Dalej sprawa poszła już szybko. Facet się nie zgodził, doszło do bójki, którą Cavendish wygrał zanim na dobre się zaczęła, a potem odjechał z protestującym płatokolecm, zostawiając za sobą zszokowanego mężczyznę. Do Devlin dotarł, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. Zaparkował w najbardziej dogodnym miejscu i niezbyt delikatnie zawlókł białego do laboratorium zainteresowanego nim badacza. Tam rzucił nadal skrępowanego płatokolca na środek pokoju. Odsunął prawą nogę o pół kroku w tył, prawą rękę położył w okolicy serca, a tę lewą wyprostował w krótkim, choć eleganckim ukłonie. Bądź co bądź w tym miejscu zasady wychowania już obowiązywały. A Cavendish był jedynie kamerdynerem i mimochodem uznawał nad sobą wyższość innych.
  - Zadanie wykonane, sir.

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Od Erosa (CD Zero) - Przystanek w Anville

        Reset całkiem sprawnie się ze wszystkim uporał. Świadczył o tym przynajmniej fakt, że 1) Eros w ogóle się obudził i 2) po pobudce nie czuł się gorzej niż przed nią. I tak, zdarzały mu się przypadki, gdy reset systemu właściwie bardziej psuł niż poprawiał jego stan. Przypominało to trochę kaca: po obudzeniu Elliot czuł rozsadzający czaszkę ból głowy, z trudem podnosił się do pozycji pionowej i nie za bardzo wiedział co się wydarzyło dzień wcześniej. Jako iż żaden z powyższych objawów nie wystąpił, można było uznać ten reset za sukcesywny.
  Cyborg zamigotał klapkami pseudo powiek, spodziewając się ujrzeć drewniany sufit. Gdy zamiast tego wizję zasłonił mu ciemny pysk z wywalonym językiem, chłopak przeżył ciężki szok. Poderwał się gwałtownie z okrzykiem zaskoczenia, przy czym mocno wyrżnął czołem w blat stołu. Opadł z powrotem na dywan z cichym jękiem, a zadowolony Ganimedes położył mu przednie łapy i łeb na brzuchu.
  - A wmawiali mi, że wcale się nie wiercę przez sen... - wyburczał do siebie El, ludzkim odruchem masując płat czołowy. Spróbował się wysunąć spod stołu, ale skundlony owczarek jednak swoje ważył. W końcu się poddał i z westchnieniem, jak najbardziej uprzejmie, zapytał: - Mógłbyś ze mnie zejść?
  Pies sapnął przez nos, patrząc przez chwilę niezrozumiale na Kupidyna, po czym w końcu łaskawie się podniósł i usiadł obok stołu, obserwując jak Eros gramoli się spod niego na klęczki. Wstał, otrzepał się i rozejrzał po pomieszczeniu, ze zdziwieniem dostrzegając brak towarzyszy. Wtedy usłyszał chrobotanie o drzwi. Spojrzał w stronę drapiącego framugę Ganimedesa. Zwierzak widząc, że ktoś na niego patrzy, szczeknął prosząco. Z braku lepszych pomysłów (i wiedząc, że lepiej się z tym psem nie kłócić) cyborg otworzył mu drzwi i wyszedł po nim na zewnątrz.
  Deszcz musiał przestać padać jakieś dwie godziny temu, zostawiając po sobie niemal całkowicie zalane chodniki i sporo mułu. Ganimedes pobiegł przed siebie, najwyraźniej doskonale wiedząc, gdzie jest jego pani. Amor ufając psiej intuicji ruszył za nim spokojnym krokiem, po drodze obserwując przeklinających na ulewy, walczących z uszkodzeniami mieszkańców Swampy Bottom.
  Niedaleko, na bardziej stałym gruncie, stała pakowana właśnie odkryta ciężarówka. Eros dostrzegł znajomą, niedźwiedzią postać Craiga i kontrastową do tego rozciągniętą sylwetkę Zero, wykładających na pakę skrzynie. O wóz opierała się Jen, jedząc jakąś kanapkę, a obok Dzierzba witała się z merdającym wesoło ogonem Ganimedesem. Podniosła wzrok dostrzegając podchodzącego Erosa.
  - Chyba wiszę ci kasę, Zero - zawołała, jakby blaszaka w ogóle nie było obok.
  - A nie mówiłem? - odparł szary odkładając pudło.
  - Ale o czym? - chłopak spojrzał najpierw na jedno, potem na drugie, nie mając zielonego pojęcia o co chodzi.
  - Zakład - wyjaśniła krótko Jen. Ganimedes zauważając, że ma w rękach jedzenie nagle usiadł przed nią niemal na baczność, wpatrując się w kanapkę.
  - O mnie? - El podrapał się po głowie.
  - Jak rano cię znalazłam na podłodze, to byłam przekonana, że nie żyjesz - zaczęła obojętnie Dzierzba. - Bezwładny jak worek kartofli, bez oddechu, pulsu nie było za cholerę jak sprawdzić. Wepchnęłam cię więc tylko pod stół i kazałam Ganimedesowi pilnować, czy się w ogóle obudzisz.
  - Na co Zero powidział, żeś zbyt wielki wrzód na dupie, by byle reset miał cię sprzątnąć - dodała Jennifer, z litości rzucając owczarkowi kawałek szynki.
  - Wcale tak nie powiedziałem! - zaprzeczył z drugiej strony pojazdu Zero.
  - Ale gadałeś podobnie! - odparła antropka. Szary najemnik podszedł do nich otrzepując ręce.
  Eros zamrugał kilka razy.
  - Założyliście się o to, czy kopnąłem w kalendarz czy nie? - powtórzył.
  - Tak - potwierdziła równocześnie cała trójka.
  - I to ja mam nie po kolei w głowie? - mruknął chłopak, z oburzenia zakładając ręce na piersi. - Jak będę się wybierał na drugą stronę to dam wam znać!
  - Ej, ja zakładałem, że żyjesz - Zero wzruszył ramionami.
  - Tia, nie ma to jak ,,męska solidarność". Dzięki za wsparcie chłopie...
  Klapa ciężarówki trzasnęła z hukiem, od czego łowcy nagród wzdrygnęli się równo. Craig ruszył zadowolony w stronę kabiny kierowcy. Wtedy jednak zauważył Elliota, jak widać całego i zdrowego mimo założeń starszej pani.
  - EL! - wyszczerzył się szeroko, rozkładając ręce na co łucznik momentalnie odskoczył poza jego zasięg, kryjąc się za Dzierzbą.
  - Tak, tak, dobrze cię widzieć stary, ale jak pamiętasz widzieliśmy się już wczoraj - wypalił w jednym słowotoku cyborg z obawy o kolejnego ,,misiaczka".
  - Spokojnie Craig, zdążysz się jeszcze z Kupidynem pożegnać. Dopilnujimy by nie spartolił - Jen z przyjaznym uśmiechem poklepała wielkiego mężczyznę po barku.
  - I ty, Brutusie...? - zaczął Eros, ale niemal natychmiast zauważył coś jeszcze: - Zaraz, ,,pożegnanie"?
  - Wyjeżdżamy - odparł sucho Zero wspinając się na pakę.
  Antropka ruszyła jego śladem, a za nią podryfował kulisty robot, znowu coś rzężąc. Amor spojrzał na Dzierzbę z nadzieją na więcej wyjaśnień, która całe szczęście nie okazała się płonna.
  - Rano przestało lać, ale chmury znowu grożą oberwaniem - powiedziała starsza pani snajper. - Macie szansę do południa się stąd wyrwać, w przeciwnym razie przyjdzie wam przeczekać kilka dni. Craig jedzie z dostawą do Anville, a stamtąd już łatwiej będzie złapać stopa do Cargo.
  - Oooch. To faktycznie sporo wyjaśnia - odparł Elliot.
  Craig zatrąbił pospieszając cyborga. Chłopak skinął więc Dzierzbie na pożegnanie i wspiął się na skrzynie obok towarzyszy. Ganimedes zaszczekał na odjeżdżający wóz kilka razy, a starsza pani przez chwilę jeszcze machała im ręką zanim skierowała swoje drogi z powrotem do domu...albo gdziekolwiek gdzie starsze panie spędzają wolny czas.
  Liściaste poszycie dżungli po jakichś dziesięciu minutach ustąpiło miejsca białemu od chmur niebu, a ciężarówka wjechała na ubity, mokry piasek. I tak oto znowu trójka muszkieterów trafiła na szlak, pędząc za celem, którego szanse na złapanie były, prawdę mówiąc, naprawdę nikłe. Nawet Zero by to przyznał, ale z własnych racji wolał się na temat Comodo nie wypowiadać. Po co więc tu byli? Przygoda - jedyne sensowne wytłumaczenie. Zawód łowcy nagród miał to do siebie, że szybko wyrabiał w człowieku szósty zmysł odpowiedzialny za wyczuwanie okazji do dobrej zabawy. Prawdziwy łowca nigdy się z tym instynktem nie kłócił, czując już niemal w powietrzu obietnicę rozrywki, a może nawet nowych zleceń w Cargo...chociaż sam Elliot w chwili obecnej czuł jedynie przymus jechania do Anville. Może mu się już i zmysły popieprzyły dokumentnie?
  - Wiecie co? Przypomniała mi się jedna... - zaczął nagle, przerywając kojącą ciszę. Od samego ,,Wiecie co?" Jen zjeżyły się włosy na karku i posłała chłopakowi pełne mordu spojrzenie. - Ok, ok - blaszak wycofał się unosząc lekko ręce w geście kapitulacji.
  Zero nie skomentował tego ani słowem, ale w duchu pewnie znowu cała sytuacja sprawiała mu niemały ubaw. Jennifer, zanim Kupidynowi przyszły do głowy jeszcze inne ciekawe opowieści, pacnęła swojego robota, który w odpowiedzi pozrzędził podejrzanym chrobotem i puścił muzykę. Amor ucichł więc, podrygując nogą do pierwszych nut Dropping Out Of School.


        Przytulas Craiga bolał równie mocno jak za pierwszym razem. Eros jedynie stęknął, w jednym momencie czując wszystkie swoje sztuczne żebra.
  - Bez obaw - wystękał wyrywając rękę i klepiąc nią olbrzyma po plecach. - Jeszcze się...zo-zobaczymy.
  Mężczyzna puścił nieszczęsnego cyborga, który z trudem ustał na nogach, po czym wyciągnął ręce w stronę Jen. Dziewczyna cofnęła się o krok i rzuciła szybkie ,,Do następnego" wymigując się tym sposobem od ,,misiaczka". Pozostał więc tylko Zero, który zanim Craig również i jego przytulił, zdecydował się tylko podać mu rękę. Kiedy jednak niedźwiedziowaty facet uścisnął mu dłoń z uśmiechem, szarym najemnikiem coś jakby szarpnęło, ale powstrzymał się od wyduszenia jakiegokolwiek dźwięku. Kupiec pomachał im ostatni raz i wsiadł z powrotem do ciężarówki. Gdy odjechał, Zero nadrobił niewypowiedziany jęk bólu i strzepnął kilka razy dłonią. Była to reakcja tak niespodziewana z jego strony, że Jen i El nie mogli się powstrzymać od chichotu.
  - Lepiej znajdźmy już ten transport do Cargo - zaproponował szary, unikając rozwijania tematu bolącej dłoni.
  Ruszyli więc zakurzoną ulicą między domy i warsztaty, rozglądając się za czymkolwiek mogącym im w tej chwili pomóc. Było równe południe, a zostawione dawno za nimi chmury nie powstrzymywały już słońca od morderczego prażenia ziemi i chodzących po niej istotach żywych.
  - Może się rozdzielmy? - zaproponował cyborg. - Tak szybciej pójdzie. Ja pójdę z... - zaczął wskazując skręt w lewo.
  - To ja idę tam - przerwała mu Jen bez dyskusji ruszając w prawo.
  Zero wzruszył ramionami i dla odmiany poszedł z Erosem. Szukanie transportu nie było łatwe. Owszem, bacząc na ilość różnorakich usług mechanicznych w Anville znalezienie sprawnego samochodu problemem nie było. Takowy występował dopiero, gdy się o owy samochód zapytało jakiegokolwiek mechanika. Miejscowi zdecydowanie nie lubili obcych, a Zero z Amorem mieli takiego pecha, że ich facjaty na dodatek przykrywały metal i szkło. Ton głosu Zera, z każdym kwadransem przybierający typowej mu ,,uprzejmości" zdecydowanie nie polepszał sprawy.
  Nagle do uszu Elliota dotarł początek znanego mu utworu rockowego. Z ciekawością obejrzał się za siebie w stronę nie odwiedzonego jeszcze przez nich warsztatu.
  - Zero, idź zapytaj tamtych motocyklistów - rzucił do towarzysza i wskazał kciukiem za siebie. - Ja sprawdzę jeszcze tamten.
  - Niech ci będzie - mężczyzna oceniając wzrokiem podejrzanie wyglądających mężczyzn przy barze po drugiej stronie ulicy jakby odruchowo sięgnął w stronę katany na plecach.
  - Wiesz, stary, mistrzem dyplomacji nie jestem - zauważył El - ale wyciąganie broni chyba w niczym nie pomoże.
  Zero przez chwilę przetwarzał ten fakt.
  - W Armadillo pomogło - mruknął, ale całe szczęście ruszył do motocyklistów bez miecza w dłoni. Eros wolał nawet nie myśleć, do czego to doszło w Armadillo z udziałem cichego najemnika.
  Gdy wszedł do warsztatu spod szyldu ,,Sandshark Motors", z magnetofonu właśnie leciał drugi refren Between The Sheets w wykonaniu Monty Are I. Chłopak rozejrzał się w poszukiwaniu żywej duszy...aż dostrzegł wystające spod samochodu dwie nogi w znoszonych butach. Wywnioskował, że ma do czynienia z kobietą nie tylko po legginsach w paski (które, jak wiedział z doświadczenia, w tych czasach nosić mogły już nie tylko panie), ale i po głosie - dziewczyna najnormalniej śpiewała sobie podczas pracy. I to całkiem ładnie. Kupidyn nie chcąc jej przerywać w środku refrenu oparł się z założonymi rękoma o bok terenówki cierpliwie czekając na dobry moment.
  - Through sheets you will teach and i will leaaaarn - jedna noga zaczęła przytupywać do rytmu. - I've always wanted you to know! DON'T CARE even if this sheets will buuuurn, I'm scared, full of fear, but aware and so, you neeed to knoooow...
  - I don't wanna be your lover - dokończył Elliot kiwając głową na boki. - I just wanna be myself...
  Na dźwięk jego głosu coś brzęknęło i podwozie się zatrzęsło. Mechaniczka z jękiem boleści wysunęła się spod samochodu masując skroń. Miała zielone oczy, rude włosy i twarz upapraną smarem.
  - Odbiło ci? Po cholerę mnie straszysz? - warknęła wstając i otrzepując ubranie. Przez ubrudzone ręce jedynie pogorszyła sytuację, ale nie wydawała się tym przejmować. - Czego tutaj? Wóz się zepsuł? Pralka?
  - No więc - zaczął cyborg. - Jestem Eros...
  - A ja nie - przerwała mu dziewczyna.
  - ,,Ty nie" co?
  - No ja nie jestem Eros.
  - Ale ja jestem!
  - A ja nie.
  Kupidyn zdębiał. Nagle poczuł się jakby oberwał strzałą z własnego łuku i nie było to miłe uczucie. Kobieta widząc jak bezsilnie mruga wizjerami nie mogąc z siebie wydusić słowa, wybuchnęła tylko śmiechem.

Wendy? Spokojnie, do reszty wrócimy :P

niedziela, 4 grudnia 2016

Od Zero (CD Jen) - ,,Excuses, excuses..."

        Opowieść Kupidyna, jakkolwiek bezsensownie długa by nie była, oraz jego wątpliwe zwycięstwo w kółko-krzyżyk z Jen zdecydowanie rozluźniły panującą między czwórką łowców nagród napiętą atmosferę. Nawet Zero (wciąż niepewny wobec osoby Dzierzby) nagle jakby przestał się przejmować sytuacją, w której został postawiony przez jaszczurowatą mutantkę (bo jakby nie było, to ona nasłała na niego Erosa i podpuściła do pościgu, pomijając oczywiście fakt, że Zero mógł najzwyczajniej w życiu odmówić antropce i cyborgowi udziału w tej podróży, czego koniec końców nie zrobił). Gdy jednak ponownie padło wspomnienie Comodo, chociaż ich gospodyni nie powiedziała dosłownie imienia, najemnik mimowolnie znów spiął się lekko, gdy powróciły do jego głowy wszystkie paskudne spotkania z Dwunastką. Jednak mając już niejakie doświadczenie w tropieniu ludzi doskonale wiedział, że największą pomocą zawsze bywają miejscowi z okolicy, w której chowa się ścigany. To, oraz jakiś magiczny urok Elliota, który sprawił, że Dzierzba wcale nie wydawała się już taka przerażająca sprawiły, że tym razem Zero długo się przed odpowiedzią nie wahał.
  - Mutantki - zaczął. - Nie widziałaś jej może? Blada skóra, oczy bez źrenic, poszarzały płaszcz?
  Starsza kobieta odkładając filiżankę na stół zmrużyła oczy w zastanowieniu. Tymczasem siedzący na podłodze Eros wziął do ręki własną herbatę. Zaczął kręcić filiżanką i z dziecięcym zafascynowaniem wpatrywał się w wirujący płyn, jak zahipnotyzowany.
  - Nie przypominam sobie nikogo takiego w Swampy Bottom w ostatnim czasie - Dzierzba pokręciła głową przecząco. - Przykro mi, ale chyba w tej sprawie wam nie pomogę.
  - Wiesz Zero, tak po namyśle... - zaczął Eros, a Jen na słowo ,,namysł" zakrztusiła się nieistniejącą herbatą - To tak właściwie nigdy nie wspominałeś co ci zrobiła Comodo.
  - Nie wiem czy pamiętasz, ale przed chwilą opowiadałeś nam jak to nasłała cię po jego głowę - zauważyła gospodyni.
  - Pfft, wybaczcie, ale nie uwierzę, że ten tutaj - wskazał na szarego najemnika - przejąłby się byle skrytobójcą na tyle, by szukać jego zleceniodawcy.
  - Znasz mnie niecały dzień - odparł Zero, jednak bez cienia docinki czy oskarżenia - i już jesteś święcie przekonany, że wiesz o mnie wszystko?
  - Oj co to to nie - zaprzeczył cyborg. - Chyba nie chcę wiedzieć co ci siedzi w głowie...
  - I kto to mówi... - mruknęła do siebie Jennifer.
  - Przekonałem się za to na własnej skórze, że byle zabójca nie jest dla ciebie problemem - kontynuował El. - Załatwiłeś mnie właściwie JEDNĄ RĘKĄ.
  - Kwestia elementu zaskoczenia - szary wzruszył ramionami. - Tamto uderzenie zza rogu było, po szczerości, nieczystym zagraniem i w innej sytuacji...
  - Wymówki, wymówki, wymówki - wtrąciła się do rozmowy Jen, po czym walnęła prosto z mostu: - Po kiego ją ganiasz?
 Zero został przyparty do muru. Mało miał ochoty na dzielenie się swoimi powodami. Po pierwsze: każdy z nas ma swoje sekrety. Czasem małe, zdawałoby się zupełnie nieistotne szczegóły, którymi jednak nie chcielibyśmy dzielić się z innymi. Po drugie: było tego naprawdę wiele. Wszyscy wiemy, że nasz szary kolega nie należy do rozmownych osób. Perspektywa wymienienia i rozpisania tego wydawała się mu niewykonalna. Trudno było mu wskazać jeden, konkretny powód, dla którego gotów był wybrać się na drugą stronę globu w pogoni za jedną mutantką. Dlatego też po minucie czy dwóch ciszy, Zero udało się znaleźć jedyną wystarczająco wymowną, a równocześnie krótką odpowiedź, której niedopowiedziany sens pojmował każdy mieszkaniec Talos:
  - To stara znajoma.
  Jen i Dzierzba uniosły pytająco brew, ale nie naciskały rozumiejąc, że i tak więcej z uparciucha nie wyciągną. Eros natomiast odchylił głowę w niemym ,,Aaaaach", po czym pokiwał na znak zrozumienia i wrócił do wpatrywania się w wirującą herbatę.
  - Cóż, miło się gadało - powiedziała Dzierzba wstając i dopijając ostatni łyk herbaty. - Zalecam wam zostać tu na noc i nie wyściubiać mi nosa za drzwi...to drugie to do ciebie, Eros - dodała znacząco w stronę cyborga, który nawet na chwilę nie podniósł głowy do góry. - Muszę załatwić jeszcze parę spraw. Ganimedes zostaje - uśmiechnęła się, a pod tym wyrazem kryło się niedopowiedziane ostrzeżenie ,,Lepiej nie próbujcie niczego głupiego".
  Wzięła swój karabin snajperski i zarzuciła na głowę kaptur. Leżący na fotelu pies odprowadzał ją wzrokiem. Gdy trzasnęły drzwi zwrócił ślepia w stronę łowców nagród, po czym ziewnął znudzony i zwinął się w kłębek, mało już zainteresowany gośćmi. Kupidyn z refleksem szachisty wzdrygnął się i spojrzał w stronę wyjścia.
  - Ktoś coś o mnie mówił? - popatrzył na towarzyszy niezrozumiale.
  - Że masz opóźniony zapłon - odpowiedział Zero, bez wahania wyciągając się na (zbyt krótkiej) kanapie. - To był długi dzień - przyznał po chwili, niemal z westchnieniem.
  - ZBYT długi - burknęła antropka podwijając pod siebie nogi i opierając się bokiem głowy o oparcie. - Muszem to wyśpić.
  - Dobry pomysł - Elliot zerknął na ciemne już okno, z ledwo majaczącymi bladym błękitem pniami drzew. - Dawno nie robiłem resetu.
  - ,,Resetu"? - powtórzył Zero.
  - Też nie mam pojęcia co to znaczy - wzruszył ramionami. Uniósł filiżankę z już dawno zimnym naparem i przechylił tak, jakby chciał ją wypić. A że zamiast ust posiadał jedynie aparat oddechowy, po prostu wylał sobie na metalową twarz całą herbatę i położył puste naczynie na stoliku. - Dobranoc - rzucił i nagle jakby sflaczał, kładąc się bezładnie na dywanie.
  Jennifer po raz ostatni pokręciła głową z niedowierzaniem. Westchnęła i spróbowała zasnąć. Nawet Zero poczuł się już lekko zmęczony. Gdyby wczoraj ktoś go ostrzegł, że następnego ranka ktoś będzie go próbował zabić, po czym kierując do Cargo trafi do Swampy Bottom, chyba zdecydowałby się jednak wrócić z Mare do Rattle Cliffs.
  Ale...patrząc szczerze, przegapiłby wtedy kawał dobrej historii. Na przykład fragment o mięsie ze skaga.

No to Amor chyba następny :P