środa, 17 sierpnia 2016

Od Marka - Złoty Szlak cz. 1

        Mark Deawey jest normalny. Znaczy... Chciałby być normalny. Mark Deawey STARA SIĘ być normalny i na ogół mu to wychodzi. Wynajął niewielki i podejrzanie czysty domek na obrzeżach Cargo, bo na mieszkanie w centrum nigdy nie będzie go stać. Nie narzeka. Za bardzo lubi pustynię i atmosferę panującą w tej uboższej części miasta. Tutaj przynajmniej ma względny spokój. O ile oczywiście w fachu łowcy nagród można mówić o jakimkolwiek spokoju...

  Mężczyzna otworzył tylne drzwi terenówki i wrzucił na kanapę sporą torbę charakterystyczną dla ludzi uprawiających sport. Sam co prawda niczego nie ćwiczył, torba jednak wręcz idealnie nadawała się do przewożenia w niej karabinu z zapasem amunicji i kilku innych drobiazgów. Kolejny dzień dobiegał końca – pora wrócić do domu. Mark z trzaśnięciem zamknął tylne drzwi i zajął miejsce za kierownicą. Odczekał chwilę wpatrując się w maskę samochodu i westchnął.
  - No właź... – mruknął przenosząc wzrok na wielką kocicę siedzącą tuż przy nim na ziemi. Séafra podniosła się i z miną godną egzotycznej księżniczki wskoczyła do samochodu „przypadkiem” depcząc mężczyznę wszystkimi czterema łapami, po czym zajęła miejsce pasażera, wbijając wzrok w swojego właściciela. Mark wymamrotał pod nosem coś, co do złudzenia przypominało słowo „łajza” i zamknął drzwi. Przekręcił kluczyki w stacyjce z przyjemnością słuchając mruczenia silnika. Długo jednak nie dane mu było się cieszyć tym dźwiękiem, bo po paru sekundach ze starego wysłużonego już radia popłynęła muzyka. Mężczyzna wrzucił bieg i terenówka ruszyła przed siebie sunąc po piachu w stronę miasta. Monotonny krajobraz i absolutny bezruch wcale nie przeszkadzały Hunterowi. Za bardzo zajęty był rytmicznym stukaniem dłonią w kierownicę i nuceniem Ramblin’ Man. Uśmiechał się do siebie wyraźnie zadowolony. No bo kto nie lubi od czasu do czasu pojeździć po pustyni w rytmie klasycznego rocka? Tym bardziej gdy można podziwiać jeden z piękniejszych zachodów słońca. Intensywnie błękitne niebo na horyzoncie przybrało już barwę ognistej czerwieni, żółci i pomarańczu. Pojedyncze chmury przybrały ciemną, wręcz burzową barwę. Tylko od strony słońca pozostały jasno żółte. Piasek dookoła terenówki przybrał barwę fioletu, gdzieniegdzie jeszcze zachowując wcześniejszą czerwoną barwę. Ogólnie było całkiem urokliwie.
  Do Cargo dojechali na chwilę po tym, gdy słońce schowało się już za widnokręgiem. Mark zaparkował samochód na podjeździe i wysiadł z niego. Kocica oczywiście podążyła za nim. Kiedy on wyciągał torbę z samochodu, ona przeciągnęła się nie spuszczając wzroku z mężczyzny nawet na sekundę. Séafra miała pracę na pełny etat i zdawała się być całkiem zadowolona z tego, że jest komuś potrzebna. Teraz jednak wyraźnie się niepokoiła. Widać to było szczególnie gdy, tak jak teraz, wpatrywała się w Huntera nawet nie mrugając. Po jej pełnych napięcia ruchach i tym, że starała się być zawsze jak najbliżej Marka. Deawey doskonale rozumiał powód jej zdenerwowania. Kocica wiedziała, że od ostatniego ataku minęło już dobre półtora miesiąca. Rozumiała, że następny jest tylko kwestią czasu i może nadejść choćby zaraz. Mark podświadomie też się martwił mimo iż zdawało się, że nie przywiązuje do tego zbytniej wagi. Oboje czekali na nieuniknione, a czekanie gdy nie zna się dokładnego terminu bywa okropnie męczące. Hunter wiedział, że normalni ludzie raczej przestaliby wychodzić z domu. Zapewnili by sobie względne bezpieczeństwo, czy coś... A na pewno nie włóczyli by się po pustyni dobrą godzinę drogi od miasta i na 100% nie robiliby tego wszystkiego, co on teraz robi. To jednak był jego sposób. Nie mógł uciec od wirusa, przynajmniej na razie, gdyż póki co SAVV nadal uchodzi za nieuleczalnego mordercę, ale nie miał zamiaru pozwalać na to by ta banda cząsteczek układała mu życie. Co za różnica czy brutalnie zderzy się z ziemią we własnym salonie czy na środku ulicy? Miał przecież Séafrę. Kto jak kto, ale kocica potrafiła go przypilnować nieważne od okoliczności i miejsca. A skoro i tak nie miał wpływu na przyszłość nie było sensu zbytnio się przejmować. Jego serce póki co biło. Mógł mieć przed sobą jeszcze kilkanaście lat życia... Bądź kilkanaście dni...
  Mężczyzna potrząsnął głową wchodząc do domu. Oczywiście przez cały czas z Séafrą depczącą mu po piętach. Rzucił torbę na ziemię przy wejściu i poszedł do niewielkiej sypialni nadal śledzony przez kocicę. I pomyśleć, że czasami Hunter ma przestrzeń prywatną tylko dla siebie. Bywa, że kocica przebywa w zupełnie innym pomieszczeniu drzemiąc sobie w najlepsze. Jednak nie teraz. Od jakiegoś czasu skracała dystans między nimi aż do obecnego trzymania się o krok za mężczyzną. Czym tylko przypominała Markowi o tym, o czym on sam nie chciał pamiętać. Nie miał jednak jej nic za złe. Przecież nie robiła tego złośliwie i naprawdę się starała. Hunter doskonale rozumiał.
  - Nie masz nic lepszego do roboty? – rzucił przez ramię grzebiąc w szafie w poszukiwaniu w jakichś ubrań. Odpowiedział mu bliżej nieokreślony pomruk sugerujący, że kocica nie zamierza ruszyć się z miejsca nadal wbijając w niego czujne spojrzenie zielonych oczu. Mężczyzna westchnął tylko wyciągając z szafy pierwszy lepszy czarny T-shirt i biało-niebieskie szorty ozdobione motywem kwiatów hibiskusa, zabrał ręcznik i ruszył do łazienki. Już miał zamknąć za sobą drzwi, kiedy nagle tuż za nim do łazienki wcisnęła się Séafra. Mark skrzyżował ręce na piersi łypiąc groźnie na wpatrzone w niego ślepia.
  - Dobra. Rozumiem... Ale nie będziesz patrzeć jak się myję. Wypad Cholero – wskazał głową drzwi łazienki. Séafra w odpowiedzi przecisnęła się obok niego wchodząc głębiej do niewielkiego pomieszczenia.
  - Daj spokój. Przecież nic mi się nie stanie. Zresztą... I tak umiesz otworzyć sobie drzwi. – kontynuował. Kocica jednak się uparła i nie ruszyła z miejsca – Séafra... Proszę.
  W końcu po paru minutach przekonywania, proszenia i grożenia udało mu się zmusić kocicę do zostania za drzwiami. Zamknąć ich jednak nie pozwoliła, a mężczyzna nie miał ochoty na więcej negocjacji, więc musiał przystać na warunki swojej Cholery. Był też w pełni świadomy tego, że ugrał najwyżej 15 minut zanim kocica zmieni zdanie i właduje mu się do łazienki. Rozebrał się więc i wszedł pod prysznic. Zmył z siebie kurz, na szybko umył włosy i wyszedł z pod prysznica wycierając się w ręcznik. Ubrał się, przeczesał palcami mokre włosy i odgarnął je z twarzy, a potem wyszedł na korytarz.
  - I widzisz? Niepotrzebnie panikujesz – prychnął na kocicę. Zasyczała na niego oburzona, ale ruszyła za nim do kuchni. Zapewne była głodna tak samo jak jej właściciel.
  Hunter wyciągnął z lodówki spory kawałek kiełbasy i rzucił go Séafrze, żeby chociaż na chwilę ją czymś zająć. Sam sobie przygotował kilka kanapek i poszedł zjeść do salonu. Rozsiadł się na kanapie z kanapką w jednej ręce i talerzem w drugiej. Ugryzł spory kęs obserwując przez okno ciemną ulicę. Pojedyncza latarnia rzucająca niewielki okręg czasem przygasającego światła raczej nie dawała mu możliwości zobaczenia nie wiadomo czego. Stary asfalt, popękane płyty chodnikowe jakiś pies przebiegający na skraju kręgu światła, poza tym nic specjalnego. Zwykły późny wieczór. Kolejny z serii tych kiedy to nie dzieje się zupełnie nic.
  Mark poczuł szturchnięcie w policzek. Odwrócił twarz dokładnie w momencie kiedy wielki, szorstki język przejechał mu po twarzy.
  - Séafra... – mruknął kiedy kocica ułożyła się obok niego kładąc na nim swój wielki łeb. Pogłaskał kocicę między uszami, a ta zamruczała cicho mrużąc ślepia. Następne dwie godziny mężczyzna spędził głównie na głaskaniu swojej strażniczki i okazjonalnie paleniu. I tak nie miał wiele do roboty tego wieczora, a nie chciał budzić drzemiącej mu na kolanach kocicy. Nawet się nie zorientował kiedy sam zasnął.
  Rano obudziły go promienie słońca padające mu na twarz. Zasłonił dłonią oczy mrugając, żeby pozbyć się kolorowych plam migających mu przed oczami i szturchnął nadal śpiącą na mim kocicę.
  - Wstawaj Cholero – mruknął – Nastał nowy, piękny dzień...
  Kocica z niezadowolonym pomrukiem otworzyła jedno oko patrząc na niego jak na co najmniej chorego psychicznie i z powrotem zamknęła powieki. Mężczyzna bezceremonialnie zepchnął ją z siebie i wstał.
  - Nie chciałaś po dobroci – stwierdził na widok spojrzenia urażonej księżniczki, która nagle znalazła się na ziemi. Kocica prychnęła na niego odwracając łeb, zaraz jednak przypomniała sobie o swojej misji i znów wbiła w niego zirytowany wzrok. Odprowadziła wzrokiem zmierzającego w stronę kuchni mężczyznę po czym sama wstała i ruszyła za nim. Siadła w progu kuchni, obserwując jak zaspany, nieco zesztywniały po nocy spędzonej na kanapie mężczyzna przygotowuje sobie jajecznicę i kawę.
  Po śniadaniu Mark wyszedł z domu. Nie miał tam nic ciekawego do roboty, a o ile znał Cargo mógł przypuszczać, że włócząc się po ulicach wcześniej czy później zajęcie samo go znajdzie. Séafra tradycyjnie podążała za nim rozglądając się dookoła ze średnim zainteresowaniem. Hunter minął jakiś pomniejszy stragan zastawiony różnokolorowymi przyprawami, przystając tylko na chwilkę, by im się przyjrzeć. Widział je już setki razy, ale i tak codziennie zatrzymywał się na moment by nacieszyć nimi oczy, skinąć handlarzowi głową i ruszyć dalej. Słońce grzało z typową dla siebie ostrością tak charakterystyczną dla pustynnego klimatu, ale nie przeszkadzało mężczyźnie. W końcu spędził tyle godzin mając za towarzysza jedynie wydmy i swoją kocicę, że zdążył się już przyzwyczaić do gorącego, nieruchomego powietrza. Zresztą chodnik, którym aktualnie szedł też nie był całkowicie na słońcu, a w cieniu budynków znacznie łatwiej było wytrzymać temperaturę otoczenia. Wyjął zapalniczkę i najzwyczajniej w świecie zapalił papierosa. Bądź, co bądź trochę czasu już minęło od ostatniego razu, a Mark miał świadomość tego, że najprawdopodobniej jest już uzależniony.
  Minął staruszkę sprzedającą jakieś części, trybiki i kable do chyba każdej maszyny jaka kiedykolwiek powstała. Staruszka wydawała się wręcz znikać w stertach żelastwa i kolorowych przewodów. Dzisiaj jednak wśród sprzedawanych przez nią towarów nie było nic na co Hunter mógłby zwrócić uwagę. Niedawno zaopatrzył się we wszystko co było mu potrzebne, a jego terenówka chodziła jak złoto. Mimo wszystko i tak zatrzymał się, by przyjrzeć się stosom części. Tylko na moment, bo później ruszył dalej. Nie znajdzie się zajęcia tkwiąc ciągle w tym samym miejscu. No chyba, że ma się niewyobrażalne szczęście. Mark był pewny, że takowego nie posiadał, więc chcąc nie chcąc musiał się wysilić i poszukać. Nie pogardziłby też pracą. Od jakiegoś czasu nie ryzykował brania zleceń. Gdyby przypadkiem musiał przejść atak w trakcie pracy, zapewne byłoby to dla niego cholernie niebezpieczne. Bo niby jak miałby wytłumaczyć bandzie strzelających do niego typów, że powinni na chwilkę odpuścić, bo on nie może się z nimi bawić? Czy byliby na tyle wspaniałomyślni, że popijając herbatkę i jedząc ciasteczka odczekaliby te kilkanaście minut, a potem grzecznie wróciliby do przerwanej czynności? Na pewno nie. A zginąć tak głupią śmiercią, której z łatwością dało się uniknąć Mark nie chciał. Teraz jednak nie bardzo miał wyjście. Nie robiąc zleceń właściwie nie zarabiał. Wynajem domku kosztował, amunicja też, o paliwie nie wspominając, a w lodówce kończyło się jedzenie. Hunterowi ostatnio zwyczajnie zaczęło brakować pieniędzy i fakt ten raczej mu się nie podobał. Jedynym wyjściem z sytuacji było podjęcie się jakiegoś mało wymagającego zlecenia wbrew zdrowemu rozsądkowi. Rozsądkiem nie da się najeść, ani nie można wlać go do baku. Hunter też nigdy nie uważał się za człowieka bardzo rozsądnego. Niemal bez oporu pozbył się więc wszelkich wątpliwości.
  Pokręcił się trochę po okolicy, nawet udało mu się jakimś cudem pokłócić z Séafrą, ale zajęcia sobie nie znalazł. Jak na złość nikt nie potrzebował bezrobotnego łowcy nagród. Mężczyzna natomiast coraz bardziej się nudził. Nie chciało mu się bez celu włóczyć po Cargo. Nie miał ochoty spacerować w pełnym słońcu z kocicą przy nodze. Jednak to był jedyny dostępny mu sposób na znalezienie roboty. Zawsze chodził i pytał. Czasami mu się poszczęściło i zlecenie samo na niego trafiało, czasami, tak jak dzisiaj, znalezienie nowego źródła dochodu wymagało od niego poświęcenia i sporej dawki cierpliwości, ale mężczyzna nie narzekał. Nigdy na nic się nie skarżył. Za bardzo lubił swoje życie. Nie żeby miał pod dostatkiem czasu. Prawdę powiedziawszy żal mu było tych godzin spędzonych na szukaniu pracy. Mógłby w tym czasie robić cokolwiek innego i byłby znacznie szczęśliwszy. Nie podobało mu się marnowanie czasu w taki sposób.
  - Hej, Mark! Możesz tu podejść?! – mężczyzna drgnął usłyszawszy swoje imię i rozejrzał się. Głos zabrzmiał mu znajomo, ale zaskoczył go, więc Hunter nie potrafił dopasować głosu do twarzy dopóki nie zobaczył ubrudzonego smarem mężczyzny machającego mu z drugiej strony ulicy. Mark uśmiechnął się i ruszył w stronę znajomego. Zabawne jak bardzo byli do siebie podobni. Nie tylko pod względem charakteru, ale i wyglądu. Mężczyzna miał brązowe, ścięte na krótko włosy. Gdyby nie to mógłby uchodzić za niemal brata bliźniaka Deawey’a. Na szczęście dzielił ich szereg subtelnych różnic. Mark na ten przykład nie miał rodziny.
  - W czym problem, Kyle? – spytał z uśmiechem wyciągając rękę w stronę znajomego. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie dokładnie tak jak można by się tego było spodziewać po dobrych znajomych. Kyle pogłaskał Séafrę. Kocica o dziwo dała się pogłaskać mrużąc oczy. W końcu spotkała człowieka, którego znała i to nawet dobrze. Wiedziała, że nie stanowi on zagrożenia, że wie o Marku i o tym z czym musi się mierzyć. Mogła być spokojna. Teraz przynajmniej przez chwilę nie musiała być skupiona tylko na Hunterze, bo przecież nie tylko ona go pilnowała.
  - Dobrze cię widzieć całego – odparł brązowowłosy mężczyzna. – Nie wiem co ty widzisz w tym twoim „zawodzie”...
  - Dobrze wiesz co! Tak przynajmniej jest jakaś adrenalina. Nie zniósłbym chyba nudnego życia. Monotonia jest dla zdrowych! – oznajmił swobodnie. Już dawno temu przywykł do rozmawiania z Kyle’m tak swobodnie. Na początku bywało niezręcznie, ale później Kyle widocznie oswoił się z myślą, że jego przyjaciel długo miejsca na świecie nie zagrzeje i nauczył się wręcz z tego żartować. Mimo iż daleko było tym żartom do dowcipów opowiadanych z byle okazji dla poprawienia ogólnego humoru. Teraz jednak Kyle tylko pokręcił głową uśmiechając się pobłażliwie.
  - Dawno cię nie było widać. Już myślałem, że cię szlag trafił.
  - Co to, to nie. Jeszcze nie – mężczyzna westchnął – Ale już całkiem niedługo to może się zmienić.
  - Współczuję... No. Ale nie o tym chciałem. – mężczyzna klasnął w dłonie odzyskują utracony ledwie chwilkę wcześniej humor – Nie masz żadnej roboty, nie?
  Hunter pokręcił głową.
  - Nie mam. Masz coś dla mnie?
  - Może. Chciałoby ci się zabawić w ochroniarza?
  Deawey zastanowił się chwilę.
  - Mów mi jeszcze. – uśmiechnął się.
  - Chodzi o karawanę. Mój kumpel jedzie stąd do Devlin. Zależy mu na czasie...
  - Więc wybrał Złoty Szlak – wtrącił Mark w skupieniu słuchając i usiłując zapamiętać jak najwięcej szczegółów.
  - Dokładnie. Jestem jednym z kierowców. Ty nie masz roboty. Szlak jest niebezpieczny. Wiesz o co chodzi? – na twarzy brązowowłosego mężczyzny pojawił się zawadiacki uśmiech.
  - Że się stęskniłeś i chcesz widzieć moją twarz przez jakieś 2-3 dni? – mężczyzna uniósł brwi w geście zdziwienia – Żona wie?
  Kyle parsknął śmiechem.
  - Blisko.
  - No to... Pewnie chcesz, żebym ryzykował życiem broniąc karawany. Kiedy jedziemy?
  - Ymmm... Za pół godziny. Zdążysz?
  - Bez problemu. Tylko skoczę do domu po zabawki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz