Było już dawno po zmroku. Stary hangar, jak się można domyślić, był sporym, ale prostym w budowie budynkiem, posiadającym właściwie jedno gigantyczne pomieszczenie na maszyny wszelkiego rodzaju oraz ukryte za pancerną szybą pomieszczenie kontrolne na wysokości drugiego piętra. Niestety drzwi na tyły były zasłonięte starym kontenerem transportowym i jedynym dostępnym wejściem okazało się to główne. Preacher pociągnął jedno skrzydło szerokiej bramy, aż uchyliło się z raniącym uszy zgrzytem metalu o beton. Glitch i Mark jedynie obserwowali jego starania, po czym dziewczyna jako pierwsza wślizgnęła się do środka przez szeroką na dwoje ludzi szparę.
- Stop - rzuciła do turiana, na co ten puścił bramę z pytająco uniesioną brwią. - Lepiej, by nasi ,,klienci" wchodzili tu pojedynczo.
- Sądzisz, że Wendigo jednak weźmie ze sobą swoich ludzi? - zapytał Mark.
- A wy tak nie sądzicie? Czarnoręcy na pewno przyjdą tu w grupie, a Wendigo właśnie tego się po nich spodziewa, więc również zabierze ochroniarzy.
- Brzmi logicznie - stwierdził turian. - Ale jesteś pewna, że nie chcesz zostawić szerszego wyjścia? Drugie jest zablokowane, a istnieje całkiem spora szansa, że dojdzie do rękoczynów. Tą wyrwę będzie trochę zbyt łatwo zablokować.
- Jesteś całkowicie pewien, że w najgorszym wypadku to my zostaniemy zamknięci z nimi, czy oni z NAMI? - Glitch uśmiechnęła się niepokojąco. - Niczym się przyjacielu nie przejmuj, w życiu nie dałabym się postawić w sytuacji bez wyjścia. Mamy przewagę wyboru miejsca i nie bez przyczyny zdecydowałam się na hangar.
- Duża przestrzeń, sporo miejsca do manewru - odgadł blondyn. - Wąskie przejście nie będzie przeszkodą dla nas, tylko dla dziesięcioosobowej bandy.
- Dokładnie - zgodziła się Viress, odwracając na pięcie i ruszając pewnym krokiem przed siebie.
Budynek znajdował się na obrzeżach miasta, gdzie życie nocą wydawało się wymierać, w przeciwieństwie do gęsto zaludnionego centrum. Mimo iż fioletowowłosa wolała miejsca pełne ludzi, przedmieścia miały dla niej jedną zasadniczą zaletę: niebo nad nimi nie było zakryte aż tak grubym kożuchem smogu. W niektórych fragmentach nieboskłonu dało się nawet zobaczyć jego właściwy, granatowy kolor zamiast czerni, a księżyc całkiem dobrze oświetlał okolicę. Mimo tego jednak hangar wydawał się puszką zamykającą nieprzeniknione ciemności, rozdarte jedynie pod ścianami przez wysoko usadowione, dawno pozbawione szyb okna. Jedynymi w zupełności pewnymi siebie osobami w tym mrocznym miejscu wydawały się Seafra i hakerka. W końcu pierwszym co potęguje u ludzi strach jest utrata wzroku, a kocica naturalną koleją rzeczy nie musiała się przejmować brakiem światła. Glitch również wydawała się widzieć wszystko - różowe tęczówki lśniły lekko w ciemnościach na wzór kocich. W końcu po wydającym się trwać godziny marszu dotarli do klatki schodowej zbudowanej z budowlanej kraty.
- Klecho, tu w ścianie pod schodami w ścianę wbudowana jest skrzynka z bezpiecznikami - poinstruowała turiana. - Włącz zasilanie, a ja i Mark zajmiemy się konsolą na górze.
Skinął głową i zniknął pod schodami. Vi i Hunter wspięli się do pomieszczenia kontrolnego. Drzwi nie były zablokowane - nikt się już tym miejscem od dawien dawna nie przejmował, wliczając w to zbieraczy elektryki, którzy przez własną niedbałość pominęli sporo niezłej jakości sprzętu. Hakerka usiadła na rozpadającym się obrotowym krześle przed terminalem starym terminalem. Z tego miejsca niegdyś dało się sterować całym budynkiem: zamki w drzwiach, otwieranie i zamykanie bramy, dźwigi, ale obecnie wszystko to pokryła rdza i jedynym co jeszcze mogło tu zaskoczyć były światła elektryczne. Daewey dał znać machnięciem ręki, że kontrolki na tyłach zaczęły migać, ożywione przepływającym w przewodach prądem. Zakurzony ekran zamigotał. Ukazało się na nim logo jakiejś dawno nie istniejącej firmy, puszczając reklamowy dźwięk. Gdy w końcu pokazał się panel logowania do systemu, Glitch położyła palce na obudowie komputera i po chwili zastąpił to komunikat ,,Witamy ponownie". Mark patrzył na to przez ramię dziewczyny z zaciekawieniem.
- A myślałem, że definicja ,,haker" wiąże się z nieco większym kombinowaniem - powiedział z dozą sarkazmu.
- To tylko tak wygląda - odparła zagadkowo Vi, nie odwracając się w jego stronę i stukając w klawiaturę.
Zerkała jednak ukradkowo na swoje dłonie - w pełni zautomatyzowane protezy, z fosforyzującymi żyłkami ciągnącymi się po liniach kości aż znikały pod paznokciami. Z pewnością nie należały do Viress. To były części Glitch. Prawdę mówiąc, Mark miał rację. Gdyby poznał Viress sprzed kilku lat faktycznie zobaczyłby siedzącą przed komputerem, izolującą się od społeczeństwa indywidualistkę. Ale dziewczyna mając swoje możliwości kontrolowania sieci rozwinięte do granic, zdecydowała się pójść o krok dalej, chociaż wszyscy wmawiali sobie, że coś takiego jest niemożliwe. Owszem, było tak dla każdego, kto nie odważyłby się poświęcić co nieco dla wyższego celu. A żeby móc kontrolować każdą maszynę, musiałeś chociaż w pewnym stopniu stać się maszyną. Przy czym mimo wszystko Vi potrafiła pozostać człowiekiem. Odmienionym człowiekiem.
Reflektory zamrugały kilka razy, jedne po drugich, aż w końcu hala nie miała już nic do ukrycia przed łowcami nagród. Glitch dumna z siebie wstała uśmiechnięta i ruszyła do wyjścia, by wrócić do czekających na dole turiana i Seafry. Hunter obejrzał jeszcze raz z góry hangar, po czym poszedł w jej ślady. Teraz pomieszczenie wydawało się zdecydowanie mniejsze niż gdy przemierzali je za pierwszym razem.
- To teraz czekamy - stwierdził Klecha, gdy jego towarzysze wrócili na dół.
- Nie tak długo jak ci się może wydawać - kobieta zerknęła na ekran komórki. - Powinni tu za niedługo być.
Mężczyzna również spojrzał na godzinę.
- Przecież mamy jeszcze ponad pół godziny - zauważył.
- To nie Arc, kolego - powiedziała ze wzruszeniem ramion Viress. - Talosanie słyną z braku punktualności. Jedni potrafią się chorobliwie spóźniać, podczas gdy drudzy przychodzą przed czasem, by móc narzekać na tych pierwszych.
Siedzący na schodach i głaszczący swojego kota Deawey spojrzał z pewnym uśmieszkiem w stronę Klechy. Ton wypowiedzi Vi był zwyczajowy, a mimo to turian posłał jej podejrzliwe spojrzenie na wzmiankę o Arc. Mimo to nie zrobił podstawowej głupoty jaką popełnia większość osób na jego miejscu i nie zadał pytania skąd o tym wie. Najwyraźniej nie lubił poruszać tego tematu. To oraz podany przez niego pseudonim zarysowywały już w głowie Glitch pewne możliwe scenariusze jego przeszłości. Ale jako że zwykła bywać upierdliwa, nie mogła przepuścić okazji do zadawania pytań.
- A więc ,,Klecha", tak? - zaczęła. - Nauczałeś kiedyś?
Turian zawahał się chwilę przed odpowiedzią. W końcu jednak uznał, że cisza i tak nie ma sensu.
- Jak się można domyślić. Skończyłem z tym, a przynajmniej w charakterze zawodowym.
- Czyżbyś utracił wiarę wskutek niefortunnego obrotu wydarzeń?
Posłał jej podejrzliwe spojrzenie. Zwykle to pewnie on posługiwał się takim słownictwem.
- Nie jestem ateistą - zaprzeczył. - Ale ciężko też nazwać mnie wierzącym.
- To tak się da? - dziewczyna uniosła jedną brew, lekko skonfundowana.
- Profesjonalnie nazywa się to ,,deizm" - wyjaśnił Klecha, najwyraźniej zaczynając się wciągać w dyskusję na znajome tematy. - Jest to pogląd wedle którego przyjmujesz istnienie siły wyższej, jakiegokolwiek Stwórcy, ale nie sądzisz, by dalej angażował się on w swoje dzieło.
- W skrócie ,,Fajnie było, ale od dzisiaj mam cię w dupie"? - wtrącił Hunter.
- Można tak powiedzieć - zgodził się drugi z mężczyzn, lekko się przy tym niekonwencjonalnym wyjaśnieniu krzywiąc.
- To chyba coś dla mnie - mruknął blondyn z bolesnym uśmiechem.
Dziewczyna przyjrzała się mu chwilę z zaciekawieniem. Chłopak musiał coś ukrywać. Coś, co przyprawiało go o dający się odczytać stan częściowego przygnębienia i zrezygnowania. Brzmiał jakby miał wszystkiego dosyć i mało co go obchodziło. Miała przeczucie, że wiązało się to z tym nadopiekuńczym zwierzakiem i była niemal pewna, że Klecha wie o co chodzi. Trochę ją to irytowało. Nienawidziła nie wiedzieć o czymś, o czym wiedzieli wszyscy, a obecnie najwyraźniej była jedyną osobą w tym pomieszczeniu, która czegoś nie wiedziała.
Jej przemyślenia przerwał warkot silnika zatrzymującego się przed hangarem samochodu.
- Zaczyna się - powiedziała do siebie z niemałą satysfakcją.
Pierwsi pojawili się Czarnoręcy. Na przedzie szedł Dollar z szóstką goryli, bo na myśl mogli przywodzić tylko małpy. Wierzchy dłoni pomalowane mieli czarną farbą, jako symbol gangu. Wszyscy mieli broń, ale nie wydawali się przy tym zorganizowani: część miała tradycyjne kałachy, a pozostali - w tym sam Dollar - pistolety. Brak funduszy, czy pewnego rodzaju szacunku dla Rosomaków?
- Gdzie ten gówniarz? - warknął lider grupy, zanim jeszcze podeszli do łowców nagród.
Viress, tak jak wcześniej, zdecydowała się przejąć inicjatywę. Wystąpiła przed szereg ze swoim typowym, pewnym siebie uśmiechem.
- Przyszedłeś przed czasem - powiedziała. - Mieliście tu być za pół godziny.
- W dupie mam kiedy tu miałem być - splunął na ziemię. - Jak włamałaś się na naszą linię i czego od nas chcesz?
- Jeden: nie twój interes kochany. Dwa: mówiłam już. Chcę tylko ustalić między Czarnorękimi, a Rosomakami układ o stałe kontakty z dealerami.
- Układ jest prosty - odpowiedział Dollar. - Rosomaki oddają nam naszych handlarzy, albo skończą w piachu.
- Zobaczymy, kolego! - zwołał ktoś od strony wyjścia.
Wszyscy obejrzeli się w stronę przybyłych. Wysoka, wysportowana sylwetka Wendigo rzucała się w oczy jako pierwsza. Lider jak zwykle uśmiechał się nonszalancko, a pod pachą niósł laptop, zgodnie z zawartą wcześniej przez telefon umową. Rosomaki były jednak przygotowane zdecydowanie lepiej: za dowódcą bandy szła dziesiątka gości wyposażona w nowiutkie karabiny szturmowe, zdobyte pewnie na pieniądzach złupionych z ukradzionych dealerów. Wszyscy mieli zakryte dolne połowy twarzy identycznymi kominiarkami stylizowanymi na wyszczerzone, zębate pyski. Dollar jakby lekko zbladł. Nic dziwnego - patrząc na ,,pokazy siły" obu gangów, nie tylko on miał wrażenie, że wystarczyłby dzień zwłoki, a Rosomaki mogłyby wystawić swoje pełne siły. Ale wtedy ucierpiałaby spora część miasta, nie tylko jako pole walki. Viress jak mało kto zdawała sobie sprawę jak wielką rolę w ekonomii Cargo odgrywały uliczne gangi. Wygryzanie mniejszej konkurencji przez większą jeszcze niczym nie groziło, ale gdyby grupa rozmiaru Rosomaków pochłonęłaby drugą niemalże tych samych rozmiarów, równowaga byłaby zbyt zakłócona. Nie skończyłoby się to na jednej wojnie. Chociaż Wendigo wyglądał na całkiem rozsądnego i cierpliwego gościa, nie wahałby się ruszyć dalej i pozbyć pozostałych, o wiele słabszych gangów. W końcu doszłoby do tego, że Rosomaki niepodzielnie rządziłyby całym Cargo, a to nie byłoby dobre dla jego mieszkańców.
Glitch mimo tego niezmiernie cieszyła reakcja Dollara. Facet przez swoją pychę był jedyną prawdziwą przeszkodą stojącą na drodze do uniknięcia większego rozlewu krwi. Teraz gdy zobaczył namiastkę możliwości ludzi Wendigo istniała spora szansa, że przez zwyczajnie ludzki strach nieco bardziej się ugnie do współpracy.
- No proszę, Klecho - lider Rosomaków skinął głową do turiana. - Nie liczyłem, że wywiążesz się z umowy.
- Też w to nie wierzę - zgodził się łowca nagród.
- Więc ty jesteś Glitch... - gangster zmierzył wzrokiem dumnie wyprostowaną dziewczynę, wydającą się najlepiej czuć w tej sytuacji mimo uzbrojenia jedynie w lekko niefinezyjne uzi. - Przyznam, nie tego się spodziewałem.
- Często to słyszę - uśmiechnęła się Vi.
- Pytanie, czy naprawdę jesteś tym za kogo się podajesz.
- Dobrze, że przechodzi pan do sedna. Posiedzimy tu krócej. Mogę? - wskazała w stronę laptopa.
Mężczyzna niechętnie przekazał jej komputer. Hakerka już w dotyku bionicznych protez wyczuła, że urządzenie jest całkowicie nowe. Całkiem sensowne. W końcu kto dałby do ręki potencjalnego hakera swój osobisty komputer?
- Co robisz? - rzucił nieufnie Dollar, patrząc jak Viress siada na schodach i otwiera na kolanach laptop.
- Rozwiązuję problemy ze znalezieniem handlarzy - wyjaśniła, aby pozbawić obu liderów wątpliwości. - Dajcie mi kilka minut.
Minuty wydawały się wszystkim zebranym ciągnąć w nieskończoność. Preacher próbował pilnować obu dowódców. Mark głaskał w zamyśleniu spiętą Seafrę, która wydawała się denerwować całą sytuacją za niego. Dollar i Wendigo mierzyli się cały czas morderczymi spojrzeniami, podczas gdy ich ludzie zaczynali się czuć jakby niekomfortowo w obecności członków wrogiego gangu. W końcu w przeciwieństwie do swoich przywódców, nie mieli tak naprawdę kogo nienawidzić. Rosomaki nie znały gości trzymających kałachy i pistolety, a Czarnoręcy niepewnie patrzyli to na zakryte twarze, to na nowoczesne karabiny. Cała nienawiść wobec przeciwników zrodziła się tylko i wyłącznie w głowach liderów. A oni do tej pory gotowi byli za to się narażać.
W końcu Glitch uśmiechnęła się zadowolona i zamknęła laptop. Wszyscy przenieśli wzrok w jej stronę, gdy podeszła do Wendigo zwracając mu własność.
- To tyle? - spytał lekko skonfundowany gangster.
- W waszym mniemaniu owszem, tylko tyle - odpowiedziała.
- Coś ty zrobiła?
- Na twoim komputerze obecnie znajdują się dane kontaktowe kilkunastu całkiem obiecujących handlarzy, w zastępstwie za tych lojalnych Czarnorękim.
- Chwila! - przerwał jej Dollar. - Skąd mamy mieć pewność, że Rosomaki przestaną pozyskiwać od nich NASZĄ kasę?
- Jak mniemam nie widujecie się ze swoimi handlarzami oko w oko? - zgadywała.
- Nikt tak nie robi - prychnął Wendigo.
- To świetnie. W takim razie straciliście wszystkie wtyki wśród handlarzy Czarnorękich.
Zapadła chwila otępiałej ciszy. Lider Rosomaków zaczynał wyglądać, jakby miał zaraz wybuchnąć.
- Co proszę? - wysyczał.
- Cała dyplomacja nie miałaby sensu gdybym dalej pozwoliła wam kraść dealerów od konkurencji - Glitch uśmiechnęła się niewinnie. - Gdybyście ciągle to robili, nasz układ właściwie by nie istniał i wojna o wpływy trwałaby nadal. Byłabym głupia dając wam jeszcze więcej kontaktów licząc przy tym naiwnie, że wasze słowa coś znaczą. Jesteś inteligentnym facetem, panie Wendigo, proszę więc nie uznawać wszystkich wokół za idiotów.
- Na dysku nie było NIC - zaprzeczył mężczyzna.
- Dopóki istnieje jakakolwiek sieć, nie potrzebuję konkretnego urządzenia, by zepsuć panu życie - ostrzegła go dziewczyna, dalej gapiąc mu się w oczy.
Chociaż na jej ustach dalej widniał uśmiech w normalnej sytuacji uznany za całkiem naturalny i pogodny, przez wwiercające się w mężczyznę jaskrawo różowe oczy nabierał głębszego przekazu. Tu nie chodziło tylko o zażegnanie wojny narkotykowej - Viress miała na celu dać przywódcy Rosomaków nauczkę za niewypowiedzianą wprost zniewagę. Nie musiała nic mówić i była pewna, że jej wiadomość została poprawnie odczytana. Wygrałam, kolego. Chciałeś mnie dostać, to dostałeś. Wiesz jak wyglądam, ale nie masz nade mną wpływu. Chciałeś ciągnąć ze mnie korzyści i zostałeś na tym przyłapany. A ja ci tego błędu nie zapomnę. I dopóki nie zniszczysz wszelkich istniejących na świecie nienamacalnych połączeń, twoje małe imperium może paść ofiarą mojego kaprysu.
Wendigo zadrgała powieka. Przez chwilę Klecha i Mark lekko się spięli. Wydawało się, że ich nowa towarzyszka poszła o krok za daleko. Wtedy jednak mężczyzna machnął ręką na swoich ludzi i bez słowa ruszył z nimi do wyjścia. Czarnoręcy odczekali kilka minut, nie chcąc na nich trafić w drodze powrotnej. Dollar bezgłośnie skinął Glitch głową i wkrótce również opuścił hangar. Vi odetchnęła głębiej dopiero gdy w hali pozostali tylko sami łowcy nagród i Seafra. Turian spojrzał na nią szczerze zdziwiony.
- No proszę - powiedział. - Jednak zdarza ci się przejmować sytuacją...
- Wiesz, szczerze to przez ten ostatni moment miałam wrażenie jakbym straciła kontrolę nad sytuacją - przyznała się. - Ale Wendigo najwyraźniej naprawdę jest na tyle rozsądny, by nie wszczynać strzelaniny przez coś tak bzdurnego jak emocje.
- ,,Emocje" są dla ciebie czymś bzdurnym? - zapytał powątpiewająco mężczyzna. Hunter wstał z miejsca i skierował już swoje kroki w stronę wyjścia.
- Proszę oszczędzać swoje kazania na ludzi, którzy być może wyciągną z nich jakąś naukę - odparła Glitch, wspinając się po schodach w stronę pomieszczenia kontrolnego. - Dla mnie jest już za późno.
- Tak sądzisz?
Jestem tego pewna od pierwszego wszczepu w kręgosłupie, pomyślała dziewczyna, ale nie wypowiedziała tego na głos. Zamiast tego typowym sobie zwyczajem uśmiechnęła się lekko.
- Tu się chyba nasze drogi rozchodzą - zauważyła, dając wyraźny znak, że kończy już tą rozmowę.
Klecha stał jeszcze chwilę w tym samym miejscu, śledząc ją wzrokiem. W końcu westchnął zrezygnowany.
- Powodzenia, Glitch - powiedział, po czym odwrócił się i odszedł.
Viress nie odwróciła się. Dotarła do drzwi pomieszczenia kontrolnego i usiadła na tym samym krześle przed starym terminalem. Wyłożyła nogi na obudowę konsoli, odprowadzając wzrokiem obu towarzyszy. Przez jakiś czas jeszcze siedziała w tym samym miejscu gapiąc się tępo w przestrzeń, kręcąc na boki na obrotowym krześle. W końcu uznała, że nie jest w stanie myśleć w tym świetle. Włamała się ponownie do systemu. Światła gasły wolniej niż się zapalały. Jedna para po drugiej, jedna po drugiej. Ostatnia, ta nad bramą, wydawała się świecić dłużej niż reszta. W końcu jednak ostatnie reflektory zgasły, ponownie pogrążając stary hangar w nieprzeniknionej ciemności.
Glitch znów była sama, tak jak trzy godziny temu. Tak jak zawsze. Sama z własnymi myślami.
Najgorszy rodzaj samotności jaki może spotkać człowieka.
,,Najgorszy rodzaj samotności jaki może spotkać człowieka" - całkiem dobry cytat, Red :) Zaczynasz chyba brnąć w pytania natury egzystencjalnej. Udzieliło ci się nasze filozofowanie x3
OdpowiedzUsuńOkropnie mi się to zdanie podoba :)
Usuń