Było mu dobrze. Tak po prostu i bez zbędnego roztrząsania czegokolwiek. Stitch mogła uważać się za potwora. Mogła nawet wyglądać i zachowywać się jak potwór. Niczego to jednak nie zmieniało, bo Vassil czuł się przy niej fantastycznie. A nie powinien, zważywszy na to jak krótko się znali. Co mógł o niej powiedzieć? Chadzała do barów, zaczepiała przypadkowych ludzi i nie uznawała przestrzeni osobistej blaszaków jego pokroju. Poza tym najprawdopodobniej była Tnącą Hrabiną – czyli jakby nie patrzeć – w pewnym sensie zupełnie realnym postrachem Devlin. Nic z tego, czego był świadkiem podczas zaledwie paru ostatnich godzin nie stawiało jej w pozytywnym świetle. I gdyby tylko Sierra nadal miał w pełni sprawne oprogramowanie zapewne dawno temu odwróciłby się i ruszył prosto przed siebie byle dalej od tego bałaganu. Ale z drugiej strony potrafiła się troszczyć o innych, a o Daisy zadbała niemalże jak o własną córkę. Zatem nie mogła być aż tak zła jak się zdawało. Wystarczyło tylko przyjrzeć się jej pod odpowiednim kątem. A Vassil był specjalistą od patrzenia pod wszelkimi nienormalnymi kątami. Dlatego zdecydował się zostać.
Z cichym westchnieniem przechylił głowę, opierając ją o łeb Phaedry. Siedzieli tak w ciszy, patrząc w ogień. Tuż obok dziewczynka oddychała spokojnie, pogrążona we śnie. A Vassil po raz kolejny stwierdził, że czuje się dobrze. I że nie chciałby rozstawać się ze Stitch przedwcześnie.
– Masz przechlapane – stwierdził w końcu. Mówił cicho, jakby nie chciał przypadkiem przebudzić Daisy.
– Hm? – mruknęła Phaedra. Dopiero po chwili do Vassila dotarło, iż przymknęła oczy, drzemiąc na nim. – Czemu?
– Bo chyba cię polubiłem.
Parsknęła cicho przytłumionym śmiechem.
– Już się bałam, że to coś poważnego...
– Poważna sprawa. Szybko się ode mnie nie uwolnisz – wyjaśnił pół żartem. Co gorsza rzeczywiście tak czuł.
– Skąd pomysł, że chciałabym? – spytała go. Bawiła się. Sierra nie wiedział tylko czy bawiła się nim, czy z nim. A różnica pomiędzy oboma była znacząca.
– Nie wiem. Skąd pomysł, że nie chciałabyś się ode mnie uwolnić? – zaryzykował pytaniem. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie potrafi grać w taki sposób. Był prostym, na wpół uszkodzonym blaszakiem, więc skąd miałby potrafić używać słów w jakikolwiek finezyjny sposób?
– Ponieważ, jak już dwukrotnie zauważyłam, jesteś uroczym facetem, Vassilu – wyjaśniła mu powoli i wyraźnie.
Machnął na to wolną ręką, nie chcąc zrzucać z siebie Phaedry. Bądź co bądź jeszcze nie był pewien co się z nim dzieje. Ale bardzo nie chciał jej do siebie zrażać nawet przypadkiem. Przecież wbrew wszystkiemu mogli jeszcze zostać przyjaciółmi. Na więcej Sierra nie liczył. Nawet nie chciałby i stanowczo by odradzał. Po co miałby psuć komuś życie?
– Miałem ci na to coś odpowiedzieć...
– Ale?
– Ale zapomniałem co – postarał się nadać głosowi przepraszający ton. – Pozostaje mieć nadzieję, że to nie było nic ważnego.
Stitch mruknęła coś w odpowiedzi, ale nie usłyszał niczego konkretnego, więc postanowił dać jej już spokój. Nie wiedział czy sypiała czy nie. I nie dowiedziałby się, gdyby rozmawiał z nią aż do rana. Zresztą im mniej się odzywał tym lepiej wypadał. Miał wrażenie jakby z każdym słowem opuszczającym jego aparat mowy pogrążał się coraz bardziej. Ale nie musiał wcale używać słów. Jego umowne struny głosowe potrafiły znacznie, znacznie więcej.
Nie pochlebiaj tak sobie, przywołał się do porządku, to nie jest nic specjalnego. Po prostu jesteś samobieżnym radiem.
Kliknął aparatem mowy i otworzył wlot powietrza. Potrzebował go więcej niż do mówienia. Z początku cichutko, nieśmiało, jakby bał się, że spłoszy coś ważnego, puścił w świat pierwsze dźwięki gitary. Wesoła melodyjka rozbrzmiała cicho w całym warsztacie. Brzmiała jak słoneczny dzień na farmie za miastem. Wtedy, kiedy jeszcze wszystko na Talosie było na swoim miejscu. Po paru sekundach do gitary dołączył także przyjemny, zachrypnięty głos. Nie był to jednak głos Sierry.
– On a warm summers evening; on a train bound for nowhere; I met up with a gambler, we were both too tired to sleep* – śpiewał wokalista.
Przed dwójką łowców nagród z wolna rysowała się piękna historia pewnego spotkania. Sierra widział wyraźnie rzeczony pociąg. I zdawało mu się jakby czuł unoszący się w powietrzu zapach cygara. Co nie miało żadnego sensu, bo nie wiedział jak pachnie cygaro – nie miał zmysłu powonienia. Ale gdyby tylko mógł je poczuć, miał nieodparte wrażenie, że pachniało by właśnie tak.
Może jednak kiedyś byłem człowiekiem...? Spytał sam siebie, wsłuchując się w tekst piosenki. Próbował przywołać coś więcej. Może smak whisky? Albo odgłos stukotu kół na torach? Cokolwiek, czego nie pamiętał, a co mogło mu się przydarzyć. I kiedy tak słuchał coraz uważniej, nagle poczuł... coś. Coś nieuchwytnego i odległego, co szybko mu się wymknęło i zniknęło. Może to wspomnienie z tamtego czasu?
– Jaka ładna piosenka... – mruknęła Stitch, wtulając się w jego kurtkę. Najwyraźniej szykowała się do snu.
Nie mógł jej odpowiedzieć.
– I can see you're out of aces; For a taste of your whiskey; I'll give you some advice – wydostało się z niego zamiast słów.
Piosenka przyjemnie wybrzmiewała dalej, niezakłócona niczym. Sierra bardzo pilnował, żeby żaden fałszywy dźwięk nie wyrwał mu się z gardła. Żadnych westchnięć, żadnych zgrzytów, tylko czysta muzyka. I iście magiczny klimat, który ze sobą przyniosła. Mała Daisy poruszyła się na kolanach Phaedry, a kiedy znieruchomiała znowu, na jej twarzyczce malował się spokojny uśmiech. Stitch niemalże z odruchu delikatnie pogładziła ją po główce. Sierra po prostu się im przyglądał, starając się jednocześnie pilnować muzyki i nie odpłynąć znowu myślami.
Wkrótce później muzyka ucichła, a cyborg wydostał się z uchwytu Tnącej. Podniósł się na nogi, zupełnie niepotrzebnie otrzepał ubrania i zamknął wlot powietrza.
– Zajmę się czymś bardziej produktywnym – oznajmił w odpowiedzi na spojrzenie Phaedry. – Kiedy będziecie spać.
Kobieta zmrużyła gadzie ślepia, przyglądając mu się. Po chwili skinęła mu głową i bardzo delikatnie poprawiła Daisy. Sierra w tym czasie podsunął dziewczynce pod głowę plecak wypchany papierem, żeby na pewno było jej wygodnie. O ile na kocu na podłodze starego warsztatu mogło być wygodnie. Phaedra również się położyła, układając się głową w stronę Daisy.
Zostawił dziewczyny w spokoju, żeby mogły odpocząć przed podróżą. On sam snu nie potrzebował. Absolutny brak śladów ludzkiego ciała na jego szczęście oznaczał także brak jakiegokolwiek zmęczenia. Sierra cicho, niemalże skradając się, przeciął warsztat. Po przeciwnej stronie pomieszczenia trzymał stertę pudełek ze skromnymi zapasami czegokolwiek. Po cichu liczył na to, że gdzieś tam na dnie sterty znajdzie albo pieniądze, albo rzeczy potrzebne na podróż.
Zdjął z góry pierwszy pojemnik, jednocześnie regulując wzrok, by widzieć bez zarzutu przy tak niewielkiej ilości światła jaka do niego docierała. Uniósł wieczko pudełka i zajrzał do środka. Zobaczył tylko śrubki, blaszki i schludnie zwinięte zwoje nieużywanych kabelków. Odłożył je na pobliski stół i sięgnął po następne. Ono dla odmiany pełne było różnorakich zawiasów. Niektóre były połamane i mocno zużyte, inne chyba nigdy nie opuściły tego pudełka. W kolejnym, niewielkim znalazł igły i mnóstwo kolorowych nitek. Przez chwilę zastanowił się nad nimi, ale odłożył je na stół z resztą, decydując, że nie będą mu niezbędne.
Przekopał się do samej podłogi, znajdując wyłącznie zalane kartki papieru, jakiś ołówek, sterty różnorakich części i inne niespecjalnie przydatne przedmioty. W każdym razie nie udało mu się odłożyć niczego niezbędnego na podróż. Oczywiście poza skromnym podebraniem tu i ówdzie paru części ,,w razie poważniejszego wypadku". Ale to było tylko jego zabezpieczenie. Ani Stitch, ani Daisy żadne części mechaniczne potrzebne nie były.
Przystawił pod brzeg stołu stary, materiałowy plecak znaleziony gdzieś pod stertą makulatury i przedramieniem zgarnął do niego przygotowane części. Potrząsnął plecakiem na boki, żeby części równomiernie ułożyły się na dnie i zarzucił go sobie na ramię. Potrzebujemy jeszcze przynajmniej wody. A najlepiej i jedzenia. Niestety w okolicy nie było sklepów. A nawet jeśli, to w środku nocy i tak były pozamykane. Pozostało mu liczyć na to, że znajdzie dawno zapomniane oszczędności i rano dokupią co trzeba. Dlatego musiał skupić się na tym, co było dostępne od razu i na miejscu. I przeszukać warsztat do ostatniego kącika.
To nawet nie do końca tak, że to był jego warsztat. Być może powinien był o tym wspomnieć znacznie wcześniej, ale nie było sensu niepokoić dziewczyn. O właścicielu Sierra nie wiedział zbyt wiele. Może poza tym, że nie zaglądał tutaj ani chętnie, ani często. I w zasadzie to wiedział o Vassilu, bo raz jeden się spotkali. Był uprzejmy, a nawet miły jak na standardy nowego Talosu. Nie zastrzelił Sierry z miejsca ani nie wyrzucił go za kołnierz na rozgrzaną ulicę. Zobaczył go, spytał co właściwie wyrabia, a gdy dowiedział się, że blaszak nie zamierza go okraść, a jedynie potrzebuje spokojnego kąta, by się jakoś połatać, machnął ręką i pozwolił mu zostać. Od tego czasu Sierra bywał w warsztacie bez porównania częściej niż właściciel i szybko przywykł do tego, by warsztat nazywać ,,swoim". W ramach podziękowania nawet zostawił parę fantów przyniesionych ze złomowiska, bo świadomość, że kogoś w pewnym sensie wykorzystuje, za nic nie chciała mu dać spokoju.
Nie zmieniało to faktu, że nie znał całej zawartości warsztatu. Nie wiedział, gdzie co zostało pochowane. Był gościem tylko nieco mniej niż Daisy albo Phaedra. Ale one miały się o tym nie dowiedzieć. Dlatego ułożył z powrotem wieżę z pudełek i przeszedł do przeglądania szufladek tuż obok. Otworzył pierwszą z nich, zerkając do środka niemal z rezygnacją. Spodziewał się jakichś śrubek, być może sprężynek, może wbrew zdrowemu rozsądkowi gwoździ... W szufladce leżał zwinięty plik banknotów. Sierra ujął go w dłoń i wyjął, ważąc przy tym. Kciukiem przejechał po krawędzi. Zastanawiał się nad tym czy może i czy powinien. To nie były ani jego pieniądze, ani tym bardziej jego skrytka. Ale potrzebował ich teraz. Już miał je odłożyć z powrotem, ale z tyłu dobiegł go cichy pomruk. Daisy mamrotała coś przez sen. Vassil obejrzał się przez ramię w jej stronę. Będzie musiała rano zjeść śniadanie... Niech to szlag. Zacisnął dłoń na banknotach i wcisnął je głęboko do kieszeni. A potem rzucił się z powrotem w stronę stołu, chwycił za kartkę i ołówek i szybko, bojąc się, że jego kradzież zostanie odkryta, a drzwi lada moment otworzą się, ukazując wściekłego i zawiedzionego właściciela, napisał jedną linijkę tekstu.
,,Kiedy wrócę oddam absolutnie wszystko. Z nawiązką. Dziękuję."
I włożył ją na miejsce po pieniądzach.
Szybko przeszukał resztę skrzynek, szufladek i regałów. Na szczęście nie znalazł już żadnych innych pieniędzy. Za to do plecaka powędrowały jeszcze dwa śrubokręty i kombinerki. Jedzenia i wody nie spodziewał się znaleźć i rzeczywiście na nic takiego nie trafił. Spojrzał na zegar zawieszony na ścianie, mając nadzieję, że ten działa i jest dobrze ustawiony. Wskazywał na godzinę trzecią dwanaście. Więc do świtu została przynajmniej godzina z czymś.
Podszedł do piecyka i wrzucił na żar jeszcze troszkę węgla. Na tyle, żeby warsztat nie wystudził się od zawiewającego z pustyni chłodu. Zerknął na dziewczyny, chcąc upewnić się, że niczego im nie trzeba. Stitch raczej nie wymagała żadnej jego interwencji. Była wystarczająco duża, żeby sama sobie poradzić z nocą na podłodze. Mała Daisy natomiast skuliła się, a jej kołdra leżała skopana obok. Sierra nie kłopocząc się wstaniem, powoli na kolanach podszedł te kilka kroków do dziecka. Przykrył ją z powrotem. Jeszcze przez chwilę na nią patrzył, nasłuchując w ciszy czy dziewczynka czasem nie ma jakichś koszmarów. Nie wierciła się, a jej twarzyczka pozostawała spokojna i oddychała równo. Wszystko było w porządku.
Wobec tego dźwignął się na nogi i z powrotem poczłapał do stolika. Przysunął sobie krzesło i sięgnął po narzędzia. Miał jeszcze chwilę nim wstanie słońce. Mógł pozwolić sobie na pobieżny przegląd lewej ręki. Dokładniej małego palca. Tego, który ułamał sobie na pustyni, a który nierówno posklejany z powrotem czasami mu się zacinał. Ostrożnie odłączył elementy zewnętrznej powłoki i odłożył je na bok. Obejrzał dłoń z każdej strony, szukając czy aby żadna rzecz z zewnątrz nie wpadła w zawias małego palca. Poza siatką kabli, metalowymi częściami zastępującymi mu kości i syntetycznymi mięśniami nie dopatrzył się niczego, czego nie powinien był zobaczyć. Nawet zawiasy nie sprawiały wrażenia mocno zużytych. Sierra powiódł palcami prawej dłoni po miejscu łączenia pechowego małego palca. Potarł je nawet, licząc na to, że rozwiązanie problemu samo na niego spłynie. Przełamany na pół zawias wymienił zaraz po odebraniu nagrody za zlecenie, więc na pewno ta część nie była niczemu winna. Za problemy z ruchomością musiało więc odpowiadać albo łączenie, które zostawiało zbyt mało miejsca – w co szczerze wątpił – albo ewentualnie kiepskie nasmarowanie czy za mocne skręcenie całości. Dlatego chwycił za śrubokręt i ostrożnie poluzował oś, na której opierała się cała konstrukcja zawiasu. A potem dla pewności wkropił w niego kilka kropel smaru maszynowego. Zgiął kilka razy wszystkie palce, uważnie obserwując pracę tego ostatniego.
Chyba jest dobrze, stwierdził, mocując na miejsce wszystkie panele obudowy. Po skończonej robocie pochował narzędzia na swoje miejsca i posprzątał stół. Wytarł nawet plamę po smarze, który kapnął mu przypadkiem na podłogę. Zegar podpowiedział mu, że minęło tylko dwadzieścia pięć minut od czasu, kiedy patrzył na niego po raz pierwszy. A Vassilowi skończyły się pomysły na zabicie pozostałego do świtu czasu. Pokręcił się jeszcze po warsztacie, szukając zajęcia dla rąk. Potem uporządkował porzuconą stertę papierów przy piecu, uzupełnił brakujący węgiel z pudełka obok i poukładał rozrzucone drewno. Raz jeszcze przejrzał swój skromny dobytek zamknięty w plecaku. Przypomniał sobie o tym, że ma broń. Wyczyścił więc nóż i przytroczył go z powrotem do paska. Zajął się tym nieszczęsnym, krótkim pistoletem, który zwykle nosił pod ubraniem i sam zapominał o jego istnieniu. Na koniec przejrzał schowek w udzie i stwierdził, że do listy wydatków warto byłoby dopisać jeszcze nieco amunicji. A potem znowu został bez zajęcia. Dlatego obejrzał z obu stron maczetę, ją także przetarł z grubsza ścierką, bo nie wymagała specjalnej pielęgnacji, a ostrzył ją zupełnie niedawno i wrzucił ją do plecaka. Tak przygotowany, z plecakiem na jednym ramieniu i z nożem przyjemnie ciążącym w pochwie przy pasku w końcu zdecydował się wyjść z warsztatu.
Gdy otworzył drzwi, uderzyło w niego zimne powietrze. Czym prędzej przeszedł pod nimi i opuścił je z powrotem tak cicho i szybko, jak tylko był w stanie. Nie chciał obudzić dziewczyn. A już na pewno nie chciał, żeby do warsztatu naleciało zimnego powietrza. Przez chwilę stał w bezruchu, regulując wzrok do nowych warunków. Rzucił okiem na pobliskie okno z widokiem na pustynię. Mętną szybę pokrywał żółtawy nalot – zapewne pozostałość po wielu burzach piaskowych. Poza tym z zewnątrz do połowy przysłaniał ją ochronny kawał blachy falistej. Okno przepuszczało więc minimalną ilość światła i zupełnie nie pomogło Vassilowi sprawdzić czy na horyzoncie nie widać już czasem bladej łuny wschodzącego słońca. Pozostało mu więc tylko niespiesznym krokiem ruszyć w stronę centrum i głównego wyjścia.
Devlin nocą było wręcz niemożliwie ciche i ciemne. Przynajmniej na obrzeżach. Raz minął wąską uliczkę wciśniętą pomiędzy dwa budyneczki, z której dobiegał szczurzy pisk i odgłos przeszukiwania odpadków. Innym razem dojrzał na wysokości jakiegoś trzeciego albo czwartego piętra światło, palące się w jednym z domów. To znowu ktoś prześlizgnął się w zaułek, trzymając się najgłębszego cienia. Jednakże brakowało całego gwaru i tłumu, który witał każdego przyjezdnego już od przekroczenia progu huty. Nikt nie naciągał go na postawienie zakładu, nikt krzywo na niego nie patrzył. Sierra miał wrażenie jakby całe miasto wyniosło się gdzieś indziej. A ci którzy zostali byli tak samo niedoinformowani i spóźnieni jak on.
Dopiero nieco bliżej centrum ruch zgęstniał. Absolutne serce Devlin nigdy nie zasypiało i właśnie na to Vassil liczył. Z mijanego budynku dotarł do niego wybuch euforii przynajmniej dwudziestki ludzi tak głośny, że Sierra obejrzał się z zainteresowaniem. Spodziewał się, że ściana, która oddzielała go od tamtego towarzystwa przewróci się i ze środka wypadnie przynajmniej połowa roześmianej grupki. Kilka barów po drugiej stronie nadal obsługiwało swoich klientów. Stragany jednak nadal pozostawały puste.
– Te, blaszak? – usłyszał gdzieś za sobą.
Oho... Będą kłopoty?, przeszło mu przez myśl. Jednak Sierra głupi nie był. Nie usiłował uciec, bo jedyne co by uzyskał to zdenerwowanie tajemniczego człowieka za nim. A im mniej tamten był zdenerwowany tym większe miał Vassil szanse na wyjście ze spotkania cało. Dlatego przystanął i odwrócił się.
– Tak...?
Pod blaszaną ścianą opierał się wielki jak girallon półczłowiek. Miał metalową rękę i jedną z nóg od kolana w dół. Fragment łysej czaszki zastępowała mu metalowa płyta, złowrogo połyskująca w świetle odległej lampy. Sierra nie widział szczegółów jego twarzy ukrytej w cieniu. Mógł się za natomiast założyć – sądząc po wykrzywionej przegrodzie masywnego nosa – że człowiek ten już nie raz w twarz dostał. I z pewnością dobrze znał uczucie towarzyszące połamaniu chrząstki nosa. Doskonale widział jednak wysokie, wojskowe i zapewne drogie buty, niedbale wciśnięte w nie spodnie w kolorze pustyni i starą, znoszoną kurtkę, która niejedno już widziała. Widział też kilka brązowawych plam, które niepokojąco przypominały zaschniętą krew. A przede wszystkim zwrócił uwagę na potężny pistolet w kaburze. Nieznajomy nie trudził się ukrywaniem go. Chciał, żeby Sierra go widział.
Kiedy odpychał się od ściany i ruszył prosto w stronę Vassila, ten zdobył się na jedną, prostą myśl. Ta, na pewno będą kłopoty.
– Przypominasz mi kogoś – zaczął olbrzym.
Im bliżej podchodził, tym wyraźniej Sierra widział blizny przecinające połowę jego twarzy. Nieznajomy chyba nie miał ucha, a grube szramy deformowały mu skórę wokół oka i ust. Zwłaszcza te drugie były tak wykrzywione, że Sierra wiedział, iż w pełnym słońcu widziałby dziąsło i kawałek zęba tamtego. Jednak w obecnym świetle w miejscu dziury ziajała tylko czarna pustka.
– Mało prawdopodobne – stwierdził Vassil, starając się brzmieć jakby codziennie odbywał takie pogawędki z podejrzanymi ludźmi nad ranem.
– A jednak... Jesteś od tego zlecenia na wandale.
– ,,Tego"...? Z całym szacunkiem, ale widziałem przynajmniej pięć zleceń podobnej treści.
– Tego. Tego, którym miałem się zająć.
– Nie miałem pojęcia, że jest zarezerwowane. Zleceniodawca nie raczył powiedzieć, że ktoś ma na nie oko. Może trzeba było być szybciej? – zasugerował Sierra z taką dozą nonszalancji, że aż zaskoczyła jego samego.
To nawet nie do końca tak, że to był jego warsztat. Być może powinien był o tym wspomnieć znacznie wcześniej, ale nie było sensu niepokoić dziewczyn. O właścicielu Sierra nie wiedział zbyt wiele. Może poza tym, że nie zaglądał tutaj ani chętnie, ani często. I w zasadzie to wiedział o Vassilu, bo raz jeden się spotkali. Był uprzejmy, a nawet miły jak na standardy nowego Talosu. Nie zastrzelił Sierry z miejsca ani nie wyrzucił go za kołnierz na rozgrzaną ulicę. Zobaczył go, spytał co właściwie wyrabia, a gdy dowiedział się, że blaszak nie zamierza go okraść, a jedynie potrzebuje spokojnego kąta, by się jakoś połatać, machnął ręką i pozwolił mu zostać. Od tego czasu Sierra bywał w warsztacie bez porównania częściej niż właściciel i szybko przywykł do tego, by warsztat nazywać ,,swoim". W ramach podziękowania nawet zostawił parę fantów przyniesionych ze złomowiska, bo świadomość, że kogoś w pewnym sensie wykorzystuje, za nic nie chciała mu dać spokoju.
Nie zmieniało to faktu, że nie znał całej zawartości warsztatu. Nie wiedział, gdzie co zostało pochowane. Był gościem tylko nieco mniej niż Daisy albo Phaedra. Ale one miały się o tym nie dowiedzieć. Dlatego ułożył z powrotem wieżę z pudełek i przeszedł do przeglądania szufladek tuż obok. Otworzył pierwszą z nich, zerkając do środka niemal z rezygnacją. Spodziewał się jakichś śrubek, być może sprężynek, może wbrew zdrowemu rozsądkowi gwoździ... W szufladce leżał zwinięty plik banknotów. Sierra ujął go w dłoń i wyjął, ważąc przy tym. Kciukiem przejechał po krawędzi. Zastanawiał się nad tym czy może i czy powinien. To nie były ani jego pieniądze, ani tym bardziej jego skrytka. Ale potrzebował ich teraz. Już miał je odłożyć z powrotem, ale z tyłu dobiegł go cichy pomruk. Daisy mamrotała coś przez sen. Vassil obejrzał się przez ramię w jej stronę. Będzie musiała rano zjeść śniadanie... Niech to szlag. Zacisnął dłoń na banknotach i wcisnął je głęboko do kieszeni. A potem rzucił się z powrotem w stronę stołu, chwycił za kartkę i ołówek i szybko, bojąc się, że jego kradzież zostanie odkryta, a drzwi lada moment otworzą się, ukazując wściekłego i zawiedzionego właściciela, napisał jedną linijkę tekstu.
,,Kiedy wrócę oddam absolutnie wszystko. Z nawiązką. Dziękuję."
I włożył ją na miejsce po pieniądzach.
Szybko przeszukał resztę skrzynek, szufladek i regałów. Na szczęście nie znalazł już żadnych innych pieniędzy. Za to do plecaka powędrowały jeszcze dwa śrubokręty i kombinerki. Jedzenia i wody nie spodziewał się znaleźć i rzeczywiście na nic takiego nie trafił. Spojrzał na zegar zawieszony na ścianie, mając nadzieję, że ten działa i jest dobrze ustawiony. Wskazywał na godzinę trzecią dwanaście. Więc do świtu została przynajmniej godzina z czymś.
Podszedł do piecyka i wrzucił na żar jeszcze troszkę węgla. Na tyle, żeby warsztat nie wystudził się od zawiewającego z pustyni chłodu. Zerknął na dziewczyny, chcąc upewnić się, że niczego im nie trzeba. Stitch raczej nie wymagała żadnej jego interwencji. Była wystarczająco duża, żeby sama sobie poradzić z nocą na podłodze. Mała Daisy natomiast skuliła się, a jej kołdra leżała skopana obok. Sierra nie kłopocząc się wstaniem, powoli na kolanach podszedł te kilka kroków do dziecka. Przykrył ją z powrotem. Jeszcze przez chwilę na nią patrzył, nasłuchując w ciszy czy dziewczynka czasem nie ma jakichś koszmarów. Nie wierciła się, a jej twarzyczka pozostawała spokojna i oddychała równo. Wszystko było w porządku.
Wobec tego dźwignął się na nogi i z powrotem poczłapał do stolika. Przysunął sobie krzesło i sięgnął po narzędzia. Miał jeszcze chwilę nim wstanie słońce. Mógł pozwolić sobie na pobieżny przegląd lewej ręki. Dokładniej małego palca. Tego, który ułamał sobie na pustyni, a który nierówno posklejany z powrotem czasami mu się zacinał. Ostrożnie odłączył elementy zewnętrznej powłoki i odłożył je na bok. Obejrzał dłoń z każdej strony, szukając czy aby żadna rzecz z zewnątrz nie wpadła w zawias małego palca. Poza siatką kabli, metalowymi częściami zastępującymi mu kości i syntetycznymi mięśniami nie dopatrzył się niczego, czego nie powinien był zobaczyć. Nawet zawiasy nie sprawiały wrażenia mocno zużytych. Sierra powiódł palcami prawej dłoni po miejscu łączenia pechowego małego palca. Potarł je nawet, licząc na to, że rozwiązanie problemu samo na niego spłynie. Przełamany na pół zawias wymienił zaraz po odebraniu nagrody za zlecenie, więc na pewno ta część nie była niczemu winna. Za problemy z ruchomością musiało więc odpowiadać albo łączenie, które zostawiało zbyt mało miejsca – w co szczerze wątpił – albo ewentualnie kiepskie nasmarowanie czy za mocne skręcenie całości. Dlatego chwycił za śrubokręt i ostrożnie poluzował oś, na której opierała się cała konstrukcja zawiasu. A potem dla pewności wkropił w niego kilka kropel smaru maszynowego. Zgiął kilka razy wszystkie palce, uważnie obserwując pracę tego ostatniego.
Chyba jest dobrze, stwierdził, mocując na miejsce wszystkie panele obudowy. Po skończonej robocie pochował narzędzia na swoje miejsca i posprzątał stół. Wytarł nawet plamę po smarze, który kapnął mu przypadkiem na podłogę. Zegar podpowiedział mu, że minęło tylko dwadzieścia pięć minut od czasu, kiedy patrzył na niego po raz pierwszy. A Vassilowi skończyły się pomysły na zabicie pozostałego do świtu czasu. Pokręcił się jeszcze po warsztacie, szukając zajęcia dla rąk. Potem uporządkował porzuconą stertę papierów przy piecu, uzupełnił brakujący węgiel z pudełka obok i poukładał rozrzucone drewno. Raz jeszcze przejrzał swój skromny dobytek zamknięty w plecaku. Przypomniał sobie o tym, że ma broń. Wyczyścił więc nóż i przytroczył go z powrotem do paska. Zajął się tym nieszczęsnym, krótkim pistoletem, który zwykle nosił pod ubraniem i sam zapominał o jego istnieniu. Na koniec przejrzał schowek w udzie i stwierdził, że do listy wydatków warto byłoby dopisać jeszcze nieco amunicji. A potem znowu został bez zajęcia. Dlatego obejrzał z obu stron maczetę, ją także przetarł z grubsza ścierką, bo nie wymagała specjalnej pielęgnacji, a ostrzył ją zupełnie niedawno i wrzucił ją do plecaka. Tak przygotowany, z plecakiem na jednym ramieniu i z nożem przyjemnie ciążącym w pochwie przy pasku w końcu zdecydował się wyjść z warsztatu.
Gdy otworzył drzwi, uderzyło w niego zimne powietrze. Czym prędzej przeszedł pod nimi i opuścił je z powrotem tak cicho i szybko, jak tylko był w stanie. Nie chciał obudzić dziewczyn. A już na pewno nie chciał, żeby do warsztatu naleciało zimnego powietrza. Przez chwilę stał w bezruchu, regulując wzrok do nowych warunków. Rzucił okiem na pobliskie okno z widokiem na pustynię. Mętną szybę pokrywał żółtawy nalot – zapewne pozostałość po wielu burzach piaskowych. Poza tym z zewnątrz do połowy przysłaniał ją ochronny kawał blachy falistej. Okno przepuszczało więc minimalną ilość światła i zupełnie nie pomogło Vassilowi sprawdzić czy na horyzoncie nie widać już czasem bladej łuny wschodzącego słońca. Pozostało mu więc tylko niespiesznym krokiem ruszyć w stronę centrum i głównego wyjścia.
Devlin nocą było wręcz niemożliwie ciche i ciemne. Przynajmniej na obrzeżach. Raz minął wąską uliczkę wciśniętą pomiędzy dwa budyneczki, z której dobiegał szczurzy pisk i odgłos przeszukiwania odpadków. Innym razem dojrzał na wysokości jakiegoś trzeciego albo czwartego piętra światło, palące się w jednym z domów. To znowu ktoś prześlizgnął się w zaułek, trzymając się najgłębszego cienia. Jednakże brakowało całego gwaru i tłumu, który witał każdego przyjezdnego już od przekroczenia progu huty. Nikt nie naciągał go na postawienie zakładu, nikt krzywo na niego nie patrzył. Sierra miał wrażenie jakby całe miasto wyniosło się gdzieś indziej. A ci którzy zostali byli tak samo niedoinformowani i spóźnieni jak on.
Dopiero nieco bliżej centrum ruch zgęstniał. Absolutne serce Devlin nigdy nie zasypiało i właśnie na to Vassil liczył. Z mijanego budynku dotarł do niego wybuch euforii przynajmniej dwudziestki ludzi tak głośny, że Sierra obejrzał się z zainteresowaniem. Spodziewał się, że ściana, która oddzielała go od tamtego towarzystwa przewróci się i ze środka wypadnie przynajmniej połowa roześmianej grupki. Kilka barów po drugiej stronie nadal obsługiwało swoich klientów. Stragany jednak nadal pozostawały puste.
– Te, blaszak? – usłyszał gdzieś za sobą.
Oho... Będą kłopoty?, przeszło mu przez myśl. Jednak Sierra głupi nie był. Nie usiłował uciec, bo jedyne co by uzyskał to zdenerwowanie tajemniczego człowieka za nim. A im mniej tamten był zdenerwowany tym większe miał Vassil szanse na wyjście ze spotkania cało. Dlatego przystanął i odwrócił się.
– Tak...?
Pod blaszaną ścianą opierał się wielki jak girallon półczłowiek. Miał metalową rękę i jedną z nóg od kolana w dół. Fragment łysej czaszki zastępowała mu metalowa płyta, złowrogo połyskująca w świetle odległej lampy. Sierra nie widział szczegółów jego twarzy ukrytej w cieniu. Mógł się za natomiast założyć – sądząc po wykrzywionej przegrodzie masywnego nosa – że człowiek ten już nie raz w twarz dostał. I z pewnością dobrze znał uczucie towarzyszące połamaniu chrząstki nosa. Doskonale widział jednak wysokie, wojskowe i zapewne drogie buty, niedbale wciśnięte w nie spodnie w kolorze pustyni i starą, znoszoną kurtkę, która niejedno już widziała. Widział też kilka brązowawych plam, które niepokojąco przypominały zaschniętą krew. A przede wszystkim zwrócił uwagę na potężny pistolet w kaburze. Nieznajomy nie trudził się ukrywaniem go. Chciał, żeby Sierra go widział.
Kiedy odpychał się od ściany i ruszył prosto w stronę Vassila, ten zdobył się na jedną, prostą myśl. Ta, na pewno będą kłopoty.
– Przypominasz mi kogoś – zaczął olbrzym.
Im bliżej podchodził, tym wyraźniej Sierra widział blizny przecinające połowę jego twarzy. Nieznajomy chyba nie miał ucha, a grube szramy deformowały mu skórę wokół oka i ust. Zwłaszcza te drugie były tak wykrzywione, że Sierra wiedział, iż w pełnym słońcu widziałby dziąsło i kawałek zęba tamtego. Jednak w obecnym świetle w miejscu dziury ziajała tylko czarna pustka.
– Mało prawdopodobne – stwierdził Vassil, starając się brzmieć jakby codziennie odbywał takie pogawędki z podejrzanymi ludźmi nad ranem.
– A jednak... Jesteś od tego zlecenia na wandale.
– ,,Tego"...? Z całym szacunkiem, ale widziałem przynajmniej pięć zleceń podobnej treści.
– Tego. Tego, którym miałem się zająć.
– Nie miałem pojęcia, że jest zarezerwowane. Zleceniodawca nie raczył powiedzieć, że ktoś ma na nie oko. Może trzeba było być szybciej? – zasugerował Sierra z taką dozą nonszalancji, że aż zaskoczyła jego samego.
– Może trzeba było się nie mieszać w nieswoje sprawy? – odparował tamten.
Zatrzymał się zbyt blisko Sierry i górował nad nim tak bardzo, że Vassil musiał lekko podnieść głowę, by patrzeć mu na twarz.
– Jeśli ktoś daje zlecenie na coś to niejako moja sprawa. Tak jak każdego innego najemnika, łowcy nagród... i rangera – dodał na koniec.
Nieznajomy posłał mu wrogie spojrzenie. Czaiła się w nim jawna groźba, ale Sierra postanowił nie słuchać swojego szczątkowego instynktu samozachowawczego. Skrzyżował ręce na piersi, starając się wyglądać jakby też łypał złowrogo na olbrzyma.
– Słuchaj no, ty... Zlecenie było moje.
– To chyba powinieneś się cieszyć, że zrobiło się samo...?
– Nie. Cieszyć się będę, kiedy oddasz nagrodę za tamto.
Sierra z głośnym sykiem wypuścił powietrze, żeby wyszło mu parsknięcie.
– I komplet śrubek do tego? – zadrwił.
Olbrzymowi się to bardzo nie spodobało. I zapewne już szykował się do tego, by pokazać Vassilowi, gdzie jego miejsce. Głupio byłoby rozlecieć się na kawałki akurat teraz. I to była ostania jego myśl zanim olbrzym błyskawicznie znalazł się tuż przy nim, a wielka, twarda łapa posłała go na ścianę. Sierra osunął się po niej na ziemię, usilnie starając się poukładać w głowie co się stało. A i udawanie kompletnie zamroczonego mogło uratować mu sztuczną skórę.
– Hej, Buck?! Dalej bijesz słabszych od siebie?! – usłyszeli ni stąd ni zowąd.
Zza zakrętu wyłonił się człowiek nieco drobniejszej budowy niż nieznajomy olbrzym imieniem Buck. Wszelkie braki nadrabiał natomiast ilością uzbrojenia i ogólnym wrażeniem. Sierra w duchu przyznał przed samym sobą, że wolałby dać się pobić Buckowi niż chociażby zwrócić uwagę tego drugiego.
– Nie pamiętasz już, ile mi wisisz kasy? – ciągnął dalej ten straszniejszy.
Vassil przekręcił lekko głowę, chcąc zobaczyć cokolwiek. Najpierw zobaczył ogromne, brudne buciory, schludnie zawiązane na porządnych spodniach w kolorze pustynnego moro. Potem w oczy rzuciły mu się rękojeści nożów z tychże butów wystające. Następnie zobaczył dobrze dopasowaną jasną koszulkę i narzuconą na ramiona kurtkę od munduru. Rany, musi być bogaty jak jasny gwint, pomyślał z zazdrością Sierra. Dopiero wtedy spojrzał w twarz nowemu niebezpiecznemu człowiekowi w towarzystwie. Nie miał oka, a na miejscu oczodołu spoczywała lekko wystrzępiona przepaska. W zębach nieznajomy trzymał lekko dymiące cygaro.
Buck natychmiast stracił Vassilem całe zainteresowanie, skupiając się na nowo przybyłym koledze.
– Bez jaj, Scythe. Skąd ty się tu wziąłeś?
– Zostawiło się mnie na pewną śmierć, co, Buck? W tamtym kanionie? Pamiętasz?
– Nie mam pojęcia o czym mówisz.
– O mojej działce za tamtą zasadzkę też pewnie nie? A tak żeśmy ich ładnie załatwili razem...
Vassil przestał słuchać. Pozbierał się z podłogi, ale nie wstał. Korzystając ze swojej cudem uzyskanej niewidzialności, nie podnosząc się z kolan, zaczął się powoli wycofywać. Krok za krokiem odzyskiwał pewność w to, że wyjdzie cało z sytuacji. Nie do końca wiedział co się stało i najprawdopodobniej nie chciał wiedzieć. Zresztą to i tak nie miało dla niego większego znaczenia. Liczyło się tylko to, by wyjść cało ze spotkania i czym prędzej zniknąć. A potem wrócić jak gdyby nigdy nic do organizowania zapasów.
– A ty się gdzie wybierasz, kolego? – usłyszał nagle głos należący do Scythe.
Szlag.
– Ja? – spytał, siadając sobie na piętach i prostując się. – Ja tak tylko... Tak przypadkiem...
– Nie wyglądasz mi na rangera.
– Nic dziwnego – mruknął. – Nie jestem żadnym rangerem.
– Ale za to złodziejem! – wtrącił się Buck.
– Zamknij się! – syknął na niego Scythe. A potem przykucnął do Sierry jak do dziecka – Wmieszało się w nieswoje sprawy, co?
– Tak, hm... Na nieszczęście. Ale już dawno by mnie tu nie było, naprawdę. I tak właściwie to niczego nie ukradłem – tłumaczył się – tylko wziąłem zlecenie, które nawet nie było zarezerwowane i skąd miałem wiedzieć, że... No ale paskudnie się złożyło. Mogę już iść?
Zapadło pełne napięcia, kłopotliwe milczenie. Scythe przyglądał mu się uważnie, jakby znalazł pod butem osobliwy okaz robala i zastanawiał się czy czasem nie lepiej by było go rozgnieść. Przy tym gestem powstrzymywał Bucka, który z pewnością nie zawahałby się tego robaka zmiażdżyć, ale za bardzo bał się kolegi, by dać temu upust. Sierra, przypomniawszy sobie wszystko, co wiedział na temat podobnie groźnych facetów, starał się nie budzić podejrzeń. Ręce trzymał na widoku, niczego nie kombinował. A o tym, że paralizator był gotów do użycia, żaden z rangerów wiedzieć nie musiał.
– A zejdźże mi z oczu – zadecydował w końcu Scythe. – Byle szybko, żebym się nie rozmyślił!
Większej zachęty Vassil Estes nie potrzebował. Sprawnie poderwał się na nogi i szybkim krokiem oddalił się od rangerów, ani razu nie oglądając się za siebie. Nie biegł co prawda, bo miał jeszcze swoją godność, która zakazywała mu uciekać w panice. Nie mógł natomiast ukryć, że ewakuacja, której się dopuścił przeprowadzona była wręcz wzorowo. Szybciej się nie dało. Miał nadzieję, że Bucka spotka coś bardzo, bardzo złego.
Dopiero gdy skręcił za róg pozwolił sobie zwolnić kroku. Rangerzy to jednak zwierzęta, stwierdził z niesmakiem, dotykając boku głowy. Nie poczuł uderzenia, ale wolał się upewnić, że nic mu się nie wgniotło. Na szczęście metalowy czerep trzymał się nadzwyczajnie dobrze. Podziękował bliżej niezidentyfikowanym stwórcom za brak receptorów zdolnych zarejestrować ból. A potem zdecydował się poszukać szczęścia byle dalej od pechowej ulicy, na której go napadli. Z jego obliczeń wynikało, że musiała dochodzić czwarta rano – nadal za wcześnie, by mieć szeroki wybór możliwości.
Jakaś przechodząca obok kobieta łypnęła na niego nieprzyjemnie, kiedy stał w bezruchu, zastanawiając się, gdzie się udać. Zignorował ją równie sprawnie co resztę otoczenia. W końcu podjął decyzję i wspiął się na wyższe piętro Devlin, budząc przy tym jakiegoś leniwego dachowca wylegującego się na trzecim od dołu stopniu.
Sklepik stał w dokładnie tym samym miejscu na przeciwko schodów, w którym Sierra go zapamiętał. Przywitała go wyczyszczona na błysk witryna, za którą rozłożono jakieś kolorowe buteleczki, trochę konserw i pakunki różnych rozmiarów. Po lewej stronie od drzwi witryna kusiła przechodniów gustownie rozsypaną amunicją, solidnie wyglądającymi linami i apteczkami. Szyld nad wejściem głosił jasno: ,,Różne Różności Zaopatrzeniowca Willego". Nazwa była za długa i mało chwytliwa. Z ledwością mieściła się na desce przybitej nad drzwiami, a ostatnie słowo straszyło swoim niewielkim rozmiarem i dziwnie zakrzywionymi ku dołowi literami. Same drzwi natomiast były na głucho zamknięte, a prowizoryczna notatka głosiła, iż sklepik otwiera swe podwoje dopiero po siódmej lub kiedy wstanie właściciel, cokolwiek stanie się pierwsze. Vassil zajrzał do wnętrza, upewniając się, że zobaczy w środku drzwi lub chociaż schodki na górę, oznaczające, że nad sklepikiem mieści się mieszkanie Zaopatrzeniowca Willego.
Wzruszył w duchu ramionami, dochodząc do wniosku, że skoro już ma robić sobie w Devlin wrogów to najlepiej od razu hurtowo, żeby nie marnować czasu później i załomotał pięścią w drzwi. Zamarł, rozejrzał się ostrożnie dookoła, sprawdzając czy zareagował ktoś, kto nie powinien i raz jeszcze uderzył w drzwi. Spędził jeszcze przynajmniej pięć minut, dobijając się do Zaopatrzeniowca Willego, nim ten łaskawie zdecydował się zaszczycić go swoją bezcenną obecnością, uprzednio włączając światło w całym sklepiku.
Sierra zdawał sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej dane mu będzie obudzić właściciela. Nie miał jednak pojęcia o tym, że będzie aż tak źle. Mężczyzna przede wszystkim nie był już najmłodszy – na twarzy z wolna zaczynały się odcinać coraz bardziej liczne zmarszczki. Rzadkie włosy miał w nieładzie. Te po prawej stronie odstawały śmiesznie, a Vassilowi natychmiast skojarzyło się to z popularnym powiedzonkiem, iż Willy wyglądał tak jakby go płatokolce poszarpały. Poza tym nie zdążył nawet ubrać butów, otworzyć drzwi przyszedł w piżamie i nie był w stanie przestać ziewać. Sierra jak nic zwlekł go z łóżka w najgorszej chwili. Jednak drzwi otworzył i przytrzymał, żeby blaszak mógł wejść. Nie przekręcił jednak tabliczki na ,,Otwarte".
– Czego tu? – warknął Willy, patrząc na niego spode łba.
– Na zakupy – odpowiedział mu Sierra. Zgodnie z prawdą zresztą.
– To żeś se porę wybrał... Dobra tam! Miejmy to z głowy – Zaopatrzeniowiec Willy zajął miejsce za ladą. – Czego ci potrzeba?
– Przede wszystkim amunicji. I trochę prowiantu na drogę. Nie za dużo, szybko powinienem się uwinąć...
Zaopatrzeniowiec Willy patrzył na niego w niemym skupieniu, tłumiąc ziewnięcie. Kiedy jednak odkrył, że Sierra nie zamierza przerywać monologu ani na moment, machnął ręką, uciszając go.
– Po kolei – zarządził. – Inaczej nie ma cholery, żebym się w tym połapał. Coś ty tam miał na początku?
– Amunicja.
– Jaka...? – spytał, przechodząc w stronę odpowiednich szufladek.
Sierra wzruszył ramionami w geście absolutnej niewiedzy i wyjął na ladę swój pistolet.
– Taka? Wybacz, Willy, nie orientuję się w tym ani trochę.
– Dla ciebie o tej porze ,,panie Willy", jeżeli już – burknął tamten, rzucając okiem na broń Sierry. – Ja cię ledwo znam, kolego.
Pogrzebał w szufladzie w poszukiwaniu odpowiedniego kalibru. W końcu wyjął kilka różnych, kolorowych pudełeczek i ustawił je na blacie. Wyjął po jednym naboju z każdej i rozpoczął tylko sobie znany rytuał dopasowywania amunicji do pistoletu. Sierra nie pilnował jego ruchów – i tak zielonego pojęcia nie miał, co Willy robił. Równie dobrze cała ta zabawa mogła służyć wyłącznie stworzeniu wokół Willego aury profesjonalizmu. On sam także niekoniecznie musiał wiedzieć, co robi.
– To gdzie to cię niesie tym razem, co, Sierra? – zagadnął po chwili.
– Cargo, panie Willy.
– Za częściami czy za robotą?
– Z robotą – poprawił sklepikarza, nie trudząc się wchodzeniem w szczegóły.
Sierra przeżył na nowym Talosie tak długo tylko dlatego, że potrafił czasem utrzymać swój wymyślony język za równie wymyślonymi zębami. Nie miał złudzeń co do tego, że rozpowiadanie o sobie każdemu wcześniej czy później mogło się na nim zemścić. Dlatego też zwykle zdradzał tyle, ile musiał i tylko wtedy, kiedy musiał. Zaopatrzeniowiec Willy nie był dla Vassila ani nieznajomym, ani znajomym. Sierra odwiedził go raptem kilka razy. Był jednak nieco zbyt charakterystyczny, by stary sklepikarz tak po prostu o nim zapomniał, więc z każdą wizytą poznawali się coraz bardziej. Żaden z nich nie zapomniał jednak o wygodnej i bezpiecznej dozie nieufności względem siebie.
– A, właśnie. Był tu taki jeden i pytał o ciebie, wiesz?
– Niech zgadnę... Pół blaszak? Z płytką w czaszce i protezą w ręce i nodze? Taki wielki, nieprzyjemny typ?
– Dokładnie ten sam. Znacie się?
– Teraz już tak... – mruknął niechętnie Sierra.
Willy w tym czasie odrzucił ostatnią niepasującą paczkę nabojów i przygotował ją do spakowania.
– Czego ci jeszcze trzeba?
– Przede wszystkim wody. Tak dla dwóch osób.
Willy zmarszczył brwi, przyglądając mu się. Przez chwilę milczał, wpatrując mu się w szybę, jakby usiłował dojrzeć coś pod spodem. Potem uznał, że to nie jego sprawa i odwrócił się, żeby ściągnąć z szafki dwie spore, nieco mętne butelki. Etykiety miały doszczętnie pozdzierane.
– Były w transporcie, który nie zdążył przed burzą piaskową – ostrzegł tylko, jednocześnie tłumacząc dlaczego butelki wyglądają tak, jakby wcześniej ktoś używał ich podczas pracy w kamieniołomie.
– Trudno. Grunt, żeby w środku nie było piasku...
– Będzie. Ten cholerny piach jest wszędzie.
– Masz na stanie jakieś przekąski? – zmienił temat Vassil. Powoli zaczynało mu się spieszyć.
– Nie jestem pewien czy wiem, co jedzą blaszaki twojego pokroju – przyznał Willy.
– To nie dla mnie. Dla dziecka...
– Dziecka? – zainteresował się sklepikarz.
I... Wpadłeś. A tak dobrze ci szło.
Sierra odwrócił głowę, szukając jakiejkolwiek sensownej wymówki. Mógłby powiedzieć sklepikarzowi na czym polega jego zlecenie. Problem polegał na tym, że nie chciał. Nie mógł ryzykować. Jeszcze dowiedzieliby się o tym tamci rangerzy i znowu wyciągnęliby ręce po jego zlecenie. I odebraliby mu Daisy, a na to pozwolić Sierra po prostu nie mógł.
– Mało istotne – zdecydował się zbagatelizować sprawę. – Masz jakieś batony czy coś?
– Mam. Energetyczne.
– Wezmę pięć.
– Wedle życzenia, tatusiu.
– Nie jestem jej...
– A więc dziewczynka – Willy pokiwał głową w pełnym zrozumieniu.
Po chwili przed Sierrą pojawiły się rzeczone batony energetyczne. Willy dodał od siebie garść cukierków.
– Skoro masz zamiar podróżować z dzieckiem... Może weźmiesz też apteczkę?
– Może nie taki głupi pomysł... – zgodził się Sierra.
Wkrótce potem dobili targu, a Sierra odniósł wrażenie, że wszystko kosztowało jakby mniej niż powinno. Daisy zupełnie nieświadomie czyniła cuda. Nie mniej nie zamierzał narzekać na zaoszczędzone pieniądze. Zwłaszcza, że i tak wiedział już na co je wydać. Wrzucił do plecaka swoje zakupy, pożegnał się z Willim i odprowadzony przez niego wyszedł ze sklepu.
Devlin z wolna i niechętnie budziło się do życia. Ludzi było więcej niż wcześniej, ale sprawiali wrażenie mocno jeszcze nieprzytomnych. Niektórzy pewnie dopiero wracali do domu, żeby złapać kilka godzin snu. Inni zapewne niedawno swoje mieszkania opuścili. Najbardziej żywa wydawała się kilkuosobowa grupka bezdomnych dzieciaków, które przycupnęły na schodach po drugiej stronie ulicy i jak małe sępy polowały na okazję, by zdobyć śniadanie. Sierra udał, że ich nie widzi. Miał zgoła inne plany niż dać się okraść grupce przybłęd. Musiał kupić śniadanie dla Stitch i Daisy, a potem wrócić do garażu. Potem z pomocą dziewczyn znaleźć transport.
I lepiej wynośmy się stąd jak najszybciej...
Zatrzymał się zbyt blisko Sierry i górował nad nim tak bardzo, że Vassil musiał lekko podnieść głowę, by patrzeć mu na twarz.
– Jeśli ktoś daje zlecenie na coś to niejako moja sprawa. Tak jak każdego innego najemnika, łowcy nagród... i rangera – dodał na koniec.
Nieznajomy posłał mu wrogie spojrzenie. Czaiła się w nim jawna groźba, ale Sierra postanowił nie słuchać swojego szczątkowego instynktu samozachowawczego. Skrzyżował ręce na piersi, starając się wyglądać jakby też łypał złowrogo na olbrzyma.
– Słuchaj no, ty... Zlecenie było moje.
– To chyba powinieneś się cieszyć, że zrobiło się samo...?
– Nie. Cieszyć się będę, kiedy oddasz nagrodę za tamto.
Sierra z głośnym sykiem wypuścił powietrze, żeby wyszło mu parsknięcie.
– I komplet śrubek do tego? – zadrwił.
Olbrzymowi się to bardzo nie spodobało. I zapewne już szykował się do tego, by pokazać Vassilowi, gdzie jego miejsce. Głupio byłoby rozlecieć się na kawałki akurat teraz. I to była ostania jego myśl zanim olbrzym błyskawicznie znalazł się tuż przy nim, a wielka, twarda łapa posłała go na ścianę. Sierra osunął się po niej na ziemię, usilnie starając się poukładać w głowie co się stało. A i udawanie kompletnie zamroczonego mogło uratować mu sztuczną skórę.
– Hej, Buck?! Dalej bijesz słabszych od siebie?! – usłyszeli ni stąd ni zowąd.
Zza zakrętu wyłonił się człowiek nieco drobniejszej budowy niż nieznajomy olbrzym imieniem Buck. Wszelkie braki nadrabiał natomiast ilością uzbrojenia i ogólnym wrażeniem. Sierra w duchu przyznał przed samym sobą, że wolałby dać się pobić Buckowi niż chociażby zwrócić uwagę tego drugiego.
– Nie pamiętasz już, ile mi wisisz kasy? – ciągnął dalej ten straszniejszy.
Vassil przekręcił lekko głowę, chcąc zobaczyć cokolwiek. Najpierw zobaczył ogromne, brudne buciory, schludnie zawiązane na porządnych spodniach w kolorze pustynnego moro. Potem w oczy rzuciły mu się rękojeści nożów z tychże butów wystające. Następnie zobaczył dobrze dopasowaną jasną koszulkę i narzuconą na ramiona kurtkę od munduru. Rany, musi być bogaty jak jasny gwint, pomyślał z zazdrością Sierra. Dopiero wtedy spojrzał w twarz nowemu niebezpiecznemu człowiekowi w towarzystwie. Nie miał oka, a na miejscu oczodołu spoczywała lekko wystrzępiona przepaska. W zębach nieznajomy trzymał lekko dymiące cygaro.
Buck natychmiast stracił Vassilem całe zainteresowanie, skupiając się na nowo przybyłym koledze.
– Bez jaj, Scythe. Skąd ty się tu wziąłeś?
– Zostawiło się mnie na pewną śmierć, co, Buck? W tamtym kanionie? Pamiętasz?
– Nie mam pojęcia o czym mówisz.
– O mojej działce za tamtą zasadzkę też pewnie nie? A tak żeśmy ich ładnie załatwili razem...
Vassil przestał słuchać. Pozbierał się z podłogi, ale nie wstał. Korzystając ze swojej cudem uzyskanej niewidzialności, nie podnosząc się z kolan, zaczął się powoli wycofywać. Krok za krokiem odzyskiwał pewność w to, że wyjdzie cało z sytuacji. Nie do końca wiedział co się stało i najprawdopodobniej nie chciał wiedzieć. Zresztą to i tak nie miało dla niego większego znaczenia. Liczyło się tylko to, by wyjść cało ze spotkania i czym prędzej zniknąć. A potem wrócić jak gdyby nigdy nic do organizowania zapasów.
– A ty się gdzie wybierasz, kolego? – usłyszał nagle głos należący do Scythe.
Szlag.
– Ja? – spytał, siadając sobie na piętach i prostując się. – Ja tak tylko... Tak przypadkiem...
– Nie wyglądasz mi na rangera.
– Nic dziwnego – mruknął. – Nie jestem żadnym rangerem.
– Ale za to złodziejem! – wtrącił się Buck.
– Zamknij się! – syknął na niego Scythe. A potem przykucnął do Sierry jak do dziecka – Wmieszało się w nieswoje sprawy, co?
– Tak, hm... Na nieszczęście. Ale już dawno by mnie tu nie było, naprawdę. I tak właściwie to niczego nie ukradłem – tłumaczył się – tylko wziąłem zlecenie, które nawet nie było zarezerwowane i skąd miałem wiedzieć, że... No ale paskudnie się złożyło. Mogę już iść?
Zapadło pełne napięcia, kłopotliwe milczenie. Scythe przyglądał mu się uważnie, jakby znalazł pod butem osobliwy okaz robala i zastanawiał się czy czasem nie lepiej by było go rozgnieść. Przy tym gestem powstrzymywał Bucka, który z pewnością nie zawahałby się tego robaka zmiażdżyć, ale za bardzo bał się kolegi, by dać temu upust. Sierra, przypomniawszy sobie wszystko, co wiedział na temat podobnie groźnych facetów, starał się nie budzić podejrzeń. Ręce trzymał na widoku, niczego nie kombinował. A o tym, że paralizator był gotów do użycia, żaden z rangerów wiedzieć nie musiał.
– A zejdźże mi z oczu – zadecydował w końcu Scythe. – Byle szybko, żebym się nie rozmyślił!
Większej zachęty Vassil Estes nie potrzebował. Sprawnie poderwał się na nogi i szybkim krokiem oddalił się od rangerów, ani razu nie oglądając się za siebie. Nie biegł co prawda, bo miał jeszcze swoją godność, która zakazywała mu uciekać w panice. Nie mógł natomiast ukryć, że ewakuacja, której się dopuścił przeprowadzona była wręcz wzorowo. Szybciej się nie dało. Miał nadzieję, że Bucka spotka coś bardzo, bardzo złego.
Dopiero gdy skręcił za róg pozwolił sobie zwolnić kroku. Rangerzy to jednak zwierzęta, stwierdził z niesmakiem, dotykając boku głowy. Nie poczuł uderzenia, ale wolał się upewnić, że nic mu się nie wgniotło. Na szczęście metalowy czerep trzymał się nadzwyczajnie dobrze. Podziękował bliżej niezidentyfikowanym stwórcom za brak receptorów zdolnych zarejestrować ból. A potem zdecydował się poszukać szczęścia byle dalej od pechowej ulicy, na której go napadli. Z jego obliczeń wynikało, że musiała dochodzić czwarta rano – nadal za wcześnie, by mieć szeroki wybór możliwości.
Jakaś przechodząca obok kobieta łypnęła na niego nieprzyjemnie, kiedy stał w bezruchu, zastanawiając się, gdzie się udać. Zignorował ją równie sprawnie co resztę otoczenia. W końcu podjął decyzję i wspiął się na wyższe piętro Devlin, budząc przy tym jakiegoś leniwego dachowca wylegującego się na trzecim od dołu stopniu.
Sklepik stał w dokładnie tym samym miejscu na przeciwko schodów, w którym Sierra go zapamiętał. Przywitała go wyczyszczona na błysk witryna, za którą rozłożono jakieś kolorowe buteleczki, trochę konserw i pakunki różnych rozmiarów. Po lewej stronie od drzwi witryna kusiła przechodniów gustownie rozsypaną amunicją, solidnie wyglądającymi linami i apteczkami. Szyld nad wejściem głosił jasno: ,,Różne Różności Zaopatrzeniowca Willego". Nazwa była za długa i mało chwytliwa. Z ledwością mieściła się na desce przybitej nad drzwiami, a ostatnie słowo straszyło swoim niewielkim rozmiarem i dziwnie zakrzywionymi ku dołowi literami. Same drzwi natomiast były na głucho zamknięte, a prowizoryczna notatka głosiła, iż sklepik otwiera swe podwoje dopiero po siódmej lub kiedy wstanie właściciel, cokolwiek stanie się pierwsze. Vassil zajrzał do wnętrza, upewniając się, że zobaczy w środku drzwi lub chociaż schodki na górę, oznaczające, że nad sklepikiem mieści się mieszkanie Zaopatrzeniowca Willego.
Wzruszył w duchu ramionami, dochodząc do wniosku, że skoro już ma robić sobie w Devlin wrogów to najlepiej od razu hurtowo, żeby nie marnować czasu później i załomotał pięścią w drzwi. Zamarł, rozejrzał się ostrożnie dookoła, sprawdzając czy zareagował ktoś, kto nie powinien i raz jeszcze uderzył w drzwi. Spędził jeszcze przynajmniej pięć minut, dobijając się do Zaopatrzeniowca Willego, nim ten łaskawie zdecydował się zaszczycić go swoją bezcenną obecnością, uprzednio włączając światło w całym sklepiku.
Sierra zdawał sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej dane mu będzie obudzić właściciela. Nie miał jednak pojęcia o tym, że będzie aż tak źle. Mężczyzna przede wszystkim nie był już najmłodszy – na twarzy z wolna zaczynały się odcinać coraz bardziej liczne zmarszczki. Rzadkie włosy miał w nieładzie. Te po prawej stronie odstawały śmiesznie, a Vassilowi natychmiast skojarzyło się to z popularnym powiedzonkiem, iż Willy wyglądał tak jakby go płatokolce poszarpały. Poza tym nie zdążył nawet ubrać butów, otworzyć drzwi przyszedł w piżamie i nie był w stanie przestać ziewać. Sierra jak nic zwlekł go z łóżka w najgorszej chwili. Jednak drzwi otworzył i przytrzymał, żeby blaszak mógł wejść. Nie przekręcił jednak tabliczki na ,,Otwarte".
– Czego tu? – warknął Willy, patrząc na niego spode łba.
– Na zakupy – odpowiedział mu Sierra. Zgodnie z prawdą zresztą.
– To żeś se porę wybrał... Dobra tam! Miejmy to z głowy – Zaopatrzeniowiec Willy zajął miejsce za ladą. – Czego ci potrzeba?
– Przede wszystkim amunicji. I trochę prowiantu na drogę. Nie za dużo, szybko powinienem się uwinąć...
Zaopatrzeniowiec Willy patrzył na niego w niemym skupieniu, tłumiąc ziewnięcie. Kiedy jednak odkrył, że Sierra nie zamierza przerywać monologu ani na moment, machnął ręką, uciszając go.
– Po kolei – zarządził. – Inaczej nie ma cholery, żebym się w tym połapał. Coś ty tam miał na początku?
– Amunicja.
– Jaka...? – spytał, przechodząc w stronę odpowiednich szufladek.
Sierra wzruszył ramionami w geście absolutnej niewiedzy i wyjął na ladę swój pistolet.
– Taka? Wybacz, Willy, nie orientuję się w tym ani trochę.
– Dla ciebie o tej porze ,,panie Willy", jeżeli już – burknął tamten, rzucając okiem na broń Sierry. – Ja cię ledwo znam, kolego.
Pogrzebał w szufladzie w poszukiwaniu odpowiedniego kalibru. W końcu wyjął kilka różnych, kolorowych pudełeczek i ustawił je na blacie. Wyjął po jednym naboju z każdej i rozpoczął tylko sobie znany rytuał dopasowywania amunicji do pistoletu. Sierra nie pilnował jego ruchów – i tak zielonego pojęcia nie miał, co Willy robił. Równie dobrze cała ta zabawa mogła służyć wyłącznie stworzeniu wokół Willego aury profesjonalizmu. On sam także niekoniecznie musiał wiedzieć, co robi.
– To gdzie to cię niesie tym razem, co, Sierra? – zagadnął po chwili.
– Cargo, panie Willy.
– Za częściami czy za robotą?
– Z robotą – poprawił sklepikarza, nie trudząc się wchodzeniem w szczegóły.
Sierra przeżył na nowym Talosie tak długo tylko dlatego, że potrafił czasem utrzymać swój wymyślony język za równie wymyślonymi zębami. Nie miał złudzeń co do tego, że rozpowiadanie o sobie każdemu wcześniej czy później mogło się na nim zemścić. Dlatego też zwykle zdradzał tyle, ile musiał i tylko wtedy, kiedy musiał. Zaopatrzeniowiec Willy nie był dla Vassila ani nieznajomym, ani znajomym. Sierra odwiedził go raptem kilka razy. Był jednak nieco zbyt charakterystyczny, by stary sklepikarz tak po prostu o nim zapomniał, więc z każdą wizytą poznawali się coraz bardziej. Żaden z nich nie zapomniał jednak o wygodnej i bezpiecznej dozie nieufności względem siebie.
– A, właśnie. Był tu taki jeden i pytał o ciebie, wiesz?
– Niech zgadnę... Pół blaszak? Z płytką w czaszce i protezą w ręce i nodze? Taki wielki, nieprzyjemny typ?
– Dokładnie ten sam. Znacie się?
– Teraz już tak... – mruknął niechętnie Sierra.
Willy w tym czasie odrzucił ostatnią niepasującą paczkę nabojów i przygotował ją do spakowania.
– Czego ci jeszcze trzeba?
– Przede wszystkim wody. Tak dla dwóch osób.
Willy zmarszczył brwi, przyglądając mu się. Przez chwilę milczał, wpatrując mu się w szybę, jakby usiłował dojrzeć coś pod spodem. Potem uznał, że to nie jego sprawa i odwrócił się, żeby ściągnąć z szafki dwie spore, nieco mętne butelki. Etykiety miały doszczętnie pozdzierane.
– Były w transporcie, który nie zdążył przed burzą piaskową – ostrzegł tylko, jednocześnie tłumacząc dlaczego butelki wyglądają tak, jakby wcześniej ktoś używał ich podczas pracy w kamieniołomie.
– Trudno. Grunt, żeby w środku nie było piasku...
– Będzie. Ten cholerny piach jest wszędzie.
– Masz na stanie jakieś przekąski? – zmienił temat Vassil. Powoli zaczynało mu się spieszyć.
– Nie jestem pewien czy wiem, co jedzą blaszaki twojego pokroju – przyznał Willy.
– To nie dla mnie. Dla dziecka...
– Dziecka? – zainteresował się sklepikarz.
I... Wpadłeś. A tak dobrze ci szło.
Sierra odwrócił głowę, szukając jakiejkolwiek sensownej wymówki. Mógłby powiedzieć sklepikarzowi na czym polega jego zlecenie. Problem polegał na tym, że nie chciał. Nie mógł ryzykować. Jeszcze dowiedzieliby się o tym tamci rangerzy i znowu wyciągnęliby ręce po jego zlecenie. I odebraliby mu Daisy, a na to pozwolić Sierra po prostu nie mógł.
– Mało istotne – zdecydował się zbagatelizować sprawę. – Masz jakieś batony czy coś?
– Mam. Energetyczne.
– Wezmę pięć.
– Wedle życzenia, tatusiu.
– Nie jestem jej...
– A więc dziewczynka – Willy pokiwał głową w pełnym zrozumieniu.
Po chwili przed Sierrą pojawiły się rzeczone batony energetyczne. Willy dodał od siebie garść cukierków.
– Skoro masz zamiar podróżować z dzieckiem... Może weźmiesz też apteczkę?
– Może nie taki głupi pomysł... – zgodził się Sierra.
Wkrótce potem dobili targu, a Sierra odniósł wrażenie, że wszystko kosztowało jakby mniej niż powinno. Daisy zupełnie nieświadomie czyniła cuda. Nie mniej nie zamierzał narzekać na zaoszczędzone pieniądze. Zwłaszcza, że i tak wiedział już na co je wydać. Wrzucił do plecaka swoje zakupy, pożegnał się z Willim i odprowadzony przez niego wyszedł ze sklepu.
Devlin z wolna i niechętnie budziło się do życia. Ludzi było więcej niż wcześniej, ale sprawiali wrażenie mocno jeszcze nieprzytomnych. Niektórzy pewnie dopiero wracali do domu, żeby złapać kilka godzin snu. Inni zapewne niedawno swoje mieszkania opuścili. Najbardziej żywa wydawała się kilkuosobowa grupka bezdomnych dzieciaków, które przycupnęły na schodach po drugiej stronie ulicy i jak małe sępy polowały na okazję, by zdobyć śniadanie. Sierra udał, że ich nie widzi. Miał zgoła inne plany niż dać się okraść grupce przybłęd. Musiał kupić śniadanie dla Stitch i Daisy, a potem wrócić do garażu. Potem z pomocą dziewczyn znaleźć transport.
I lepiej wynośmy się stąd jak najszybciej...
Stitch? The Great Back! *^*