Jednakże, w porównaniu do swoich
przymusowych towarzyszy, Zmora wcale nie cierpiał aż tak bardzo. Oni zmuszeni
do siedzenia w niemalże całkowitej ciemności drżeli od przenikliwego chłodu.
Słońce schowało się za horyzontem już dawno temu, więc najbardziej drastyczny
spadek temperatury mieli za sobą. Nie zmieniało to jednak faktu, iż temperatura
z wolna, acz nieubłaganie zmierzała ku zeru. Zmora także czuł chłód – nie dało
się tego uniknąć. Nie wyobrażał sobie jednak, co czuć musieli ci, którzy na
nocną wyprawę wybrali się w spodniach kończących się jeszcze ponad kolanem.
Zwłaszcza, że nie mogli rozpalić pełnoprawnego ogniska. Jego namiastka w
postaci kupki żarzących się węgielków dawała minimalną ilość światła i ciepła.
Obóz był tragicznie zorganizowany. Już na
pierwszy rzut oka jasno wynikało, że bliżej mu do tymczasowego przyczółku niż
faktycznej bazy wypadowej poważnej szajki napadającej na karawany. Przynajmniej
leżał w dogodnym miejscu – sporych rozmiarów niecka pomiędzy wydmami dobrze
chroniła przed niepożądanym wzrokiem. Od wiatru osłaniał go natomiast
pojedynczy skalny ostaniec i trzy zdobyczne terenówki, każda innego rozmiaru i
modelu. Dwie z nich faktycznie stały w pobliżu prowizorycznego ogniska, służąc
za wygodne oparcie. Trzecia natomiast ustawiona została nieco wyżej na wydmie,
by włączone reflektory – ta konkretna miała ich najwięcej – oświetliły szlak.
Nigdzie jednak nikt nie rozstawił choćby pojedynczego namiotu. W ogóle nie było
w nim niczego poza dwoma czy trzema kocami rzuconymi na goły piach.
Zmora siedział najdalej od terenówek i nie
brał udziału w zawodach o najlepsze miejsce przy żałosnym ognisku. W zasadzie
nie brał udziału w niczym i całym sobą jasno dawał do zrozumienia, że z bandą przygłupich
bandytów łączy go jedynie część wypłaty. Z satysfakcją obserwował jednak jak
grupka dziesięciu najemników stopniowo traci cały zapał.
Czekali już od paru godzin. Z początku
bardzo głośno i chaotycznie, bo zdawało się, że żaden z bandytów nie potrafił
usiedzieć w jednym miejscu na dłużej niż kwadrans. Później jednak zaczęło robić
się zimno, a chodzenie przestało przynosić wymierne korzyści – wytoczono
cięższą artylerię. Rozpalono ogień w najniższym punkcie niecki, a bandyci
wygrzebali z czeluści jednej terenówki cargijską cytrynówkę. Próbowali
poczęstować nią Zmorę, ale nie dał się obłaskawić. Nie chciał niczego, co
pochodziło z trumny na kołach. Poza tym ktoś musiał być przecież dorosły i
pilnować, żeby pozostali nie przegapili okazji. Razem z Diabłem nie pił herszt
bandy i przez chwilę nawet cieszyli się swoim towarzystwem. Niezbyt długo
jednak, bo Widmo szybko stracił ochotę na jakiekolwiek pogawędki. W
międzyczasie skończyła się cytrynówka. Kilku co zaradniejszych postulowało o
pozwolenie na schowanie się w samochodach, ale herszt kategorycznie odmówił.
Wkrótce potem doszło do jawnego protestu, więc nie pozostawiono przywódcy
wyboru – zgodził się na wartę w terenówce ustawionej na szlak, zaznaczając przy
tym, że jedynie po dwóch na raz i przez jakieś pół godziny pod rząd. Nie
sprecyzował dokładnie, ale najwyraźniej nie musiał, bo koledzy szczęśliwych
wartowników i tak nie pozwalali im spędzić w cieple żadnej nadprogramowej
sekundy.
Widmo westchnął ciężko. Miał już dość tego
towarzystwa.
– Ileż można czekać… – mruknął jeden z
najemników, pocierając dłońmi ramiona, żeby się rozgrzać.
– Tyle ile będzie trzeba – uciął drugi,
równie niemrawo.
Przynajmniej zimno odebrało im ochotę
na dyskusje, stwierdził w myślach, za wszelką cenę starając się brzmieć
przed sobą samym jak optymista. Ale nie dał się nabrać. Ze swojego miejsca na
ścianie niecki widział wyraźnie, że ludzie niżej robią się coraz bardziej
nerwowi. Szczerze powiedziawszy sam miał już dość czekania. Bardzo wielu rzeczy
miał dość, odkąd zgodził się na to zlecenie.
Odchylił się do tyłu i oparł łokciami o piasek
za sobą. Zapadł się w nim wygodnie, prostując przy tym nogi i zadzierając głowę
do góry, by spojrzeć w gwiazdy. Nie miał niczego ciekawszego do roboty. Mógł
więc poleżeć w spokoju, z nudów przypominając sobie nazwy wszystkich gwiazd i
konstelacji.
Pogoda była doskonała na nocne obserwacje.
Bezchmurne niebo miało głęboką, granatową barwę. Ponad głową Zmory rozciągała
się więc bezkresna przestrzeń upstrzona tysiącami gwiazd. Na wschodzie, tam,
gdzie gwiazd było więcej i układały się w jasną chmurę pyłu i światła, niebo
przybierało niesamowity, lekko fioletowy odcień. Zmora zapatrzył się na chwilę
na odległe centrum galaktyki. Talosańskie pustynie miały jednak jedną, jedyną
zaletę.
Wypatrzył Wielkiego Psa, który ścigał się
z lecącym majestatycznie Płatokolcem. Zmora nie wiedział co prawda, jak
latający szczur może komuś kojarzyć się z majestatem, ale fakt pozostał faktem.
Pamiętał, że człowiek, który uczył go astronomii zawsze wyrażał się o
gwiazdozbiorach z wielką czcią. Jemu najwyraźniej także zaszczepił taki nawyk. Udało
mu się jeszcze wypatrzeć Łucznika polującego na Jaszczurkę. Biedne, gwiezdne stworzenie
nie miało najmniejszych szans – w jego stronę mknęła konstelacja Strzały. Nieco
dalej na niebie na dzielnego Łucznika czekała nagroda w postaci Pucharu… Ale na
Talos nic nie mogło być aż tak proste. Pucharu pilnował Kot i czteroręki Wandal.
Ten drugi zamiast dzidy dzierżył co prawda Kosę, co czyniło go potencjalnie
bardziej niebezpiecznym.
– Sam siedzisz? – zaczepił go ktoś,
siadając na piasku tuż obok.
Wszystkie kształty, które znalazł, nagle
zniknęły. Jak gdyby uciekły w niedostępne dla ludzkiego oka zakątki kosmosu
spłoszone dźwiękiem głosu bandyty. Fantastyczne obrazy znów stały się jedynie
bezładną siatką świecących punktów. Widmo niechętnie odwrócił głowę od nieba i
spojrzał na nowego towarzysza.
– Jak widzisz…
Musiał zmrużyć oczy, by w słabym świetle
gwiazd dojrzeć, kto postanowił złożyć mu wizytę. Nie spędził z tą bandą
dostatecznie dużo czasu, by rozpoznawać ich wszystkich po posturze czy tonie
głosu. Udało mu się dojrzeć poszarpaną bliznę w kształcie wieloramiennej
gwiazdy znaczącą policzek mężczyzny i nierówno obcięte, zebrane w niechlujny,
bardzo krótki kucyk włosy. Shade Varecith – szerzej znany jako Szakal – rządził
na tym skrawku Złotego Szlaku. Nie cieszył się przy tym ani szacunkiem, ani
lojalnością swojej bandy. Zmora w zasadzie nie wróżył mu zbyt długiej kariery.
– Kolejna noc sam na sam z myślami? Och…
Patrzysz w gwiazdy? – zainteresował się.
Był jedynym, który odważył się zaczepiać
złodzieja więcej niż dwa razy i regularnie męczył go swoją obecnością. A Diabeł
musiał to znosić, bo od Szakala zależała cała jego wypłata.
– Patrzyłem – odparł krótko, starając się
nie brzmieć przy tym zbyt opryskliwie. Średnio wyszło.
– Nie sądziłem, że ktoś twojego pokroju
może patrzeć w gwiazdy…
– „Mojego pokroju”?
– Bez obrazy, ale nie budzisz szczególnie
ciepłych uczuć.
Przez chwilę pomiędzy bandytą i łowcą
nagród zapadła trudna do zniesienia cisza przerywana jedynie pochrapywaniem
jednego z najemników i szeptami stłoczonej przy żarze grupki. Shade potarł
kark, wpatrując się w piasek przed nim. Wyglądał jakby nie za bardzo wiedział,
jak podtrzymać rozmowę, która najwyraźniej utknęła w martwym punkcie. Widmo
milczał natomiast, bo nie miał nic do powiedzenia w kwestii ludzi „jego pokroju”.
Poza tym musiałby być niemiły – a bycia
niemiłym też miał już dość.
– Ten transport już dawno powinien
przejechać – wyznał w końcu Szakal przyciszonym głosem.
– Usłyszałbym – stwierdził Zmora. – W
życiu nie przegapiłbym całej karawany…
– Wiem, ja też nie. Poza tym chłopcy z
terenówki by zauważyli. Ale coś tu nie gra…
– Może twój kontakt nas wystawił? Albo
zamiast karawany odwiedzi nas mała armia szeryfa?
– Ernie? Nie ma szans. W życiu by mi tego
nie zrobił! – oburzył się Shade.
Plaga uniósł przedramiona i dłonie w
geście szeroko znanym jako: „Bez nerwów, tylko żartowałem.” i zdecydował się
usiąść. Nie czuł się ani trochę komfortowo, kiedy tak wyciągnięty na piachu
zerkał na herszta z dołu. Gdy usiadł odkrył, że to nie perspektywa stanowiła
problem – problemem była odległość od drugiego człowieka. Odsunął się nieco,
starając się przy tym nie zwrócić na siebie uwagi.
– To Talos. Tu wszystko jest możliwe –
zauważył tylko.
Zaraz potem dźwignął się na nogi, krzywiąc
się przy tym, gdy rozprostował zesztywniałe od długiego bezruchu mięśnie. Jemu
też chłód dał się we znaki.
– Przejdę się – oznajmił Szakalowi,
uznając rozmowę za zakończoną.
Shade nie podzielał jego zdania na ten
temat i również zaczął się podnosić.
– Zaczekaj, pójdę z tobą – zadeklarował.
– To nie będzie konieczne. Daj lornetkę.
Bandyta zamarł pokracznie na wpół klęcząc
i z westchnieniem zdjął z szyi rzeczoną lornetkę. Podał ją Zmorze i opadł z
powrotem na piasek.
– Jak chcesz – mruknął niezadowolony.
Plaga nie odpowiedział mu nic. Odwrócił
się na pięcie i zapadając się w wydmie rozpoczął wspinaczkę. Drobny wysiłek
powitał z ulgą, chociaż na szczyt dotarł z lekką zadyszką. Lubił uczucie, które
towarzyszyło rozciąganiu się mięśni.
Zmora postał chwilę na szczycie wydmy,
wdychając zimne powietrze. I uśmiechał się pod nosem do siebie. Pomijając
irytujące towarzystwo obcych mu ludzi w zasadzie wygrał na tym zleceniu. Mógł
się polenić przez kilka ostatnich dni bez martwienia się o to skąd weźmie
jedzenie i z której strony nadejdzie atak. Szakal objął go swoją ochroną, przysięgając,
że każdy z jego ludzi ochoczo odda za Plagę życie. Czy Diabeł mu wierzył? Ani
trochę. Po prostu jadł za darmo i cieszył się faktem, że kilkunastoosobowa
grupa zabijaków skutecznie zniechęca ewentualnych napastników.
Eva byłaby ze mnie dumna, pomyślał
mimochodem. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio zjadłem tyle posiłków pod rząd.
Przyłożył lornetkę do oczu, kierując ją w
stronę miasta. Koczowali w pobliżu Devlin – jeśli wpatrywało się w horyzont
wystarczająco długo, można było dojrzeć słabą poświatę miasta. A w ciągu dnia
nawet i niewyraźny zarys wzgórz złomu. Teraz jednak nie było tam nic
interesującego. Zlustrował jeszcze drogę i pustynię dookoła, w skupieniu
analizując wszystko. Nie było to trudne zadanie, bo nie widział niemal zupełnie
nic. Z jednej strony nadal nie zauważył żadnych świateł, które oznaczałyby, że
konwój w ogóle wyruszył z miasta. Z drugiej w pełni satysfakcjonował go fakt,
że w mroku nic się nie poruszyło. Czekanie, nawet nie wiadomo jak długo i tak
było lepsze niż bronienie się przed watahą skagów.
– I jak? Widzisz coś? – dobiegł go głos
Szakala.
Zmora przewrócił oczami. Jego
cierpliwość nie była z gumy i kończyła się w coraz bardziej oczywisty sposób.
Zwłaszcza względem Szakala, bo ten przykleił się do niego bardziej niż skag do
padliny. Odwrócił się jednak, by odkryć, iż Shade pokonał już połowę drogi
dzielącą go od obozu na grzbiet wzniesienia.
– Nic, a nic. Może wyruszą dopiero rano?
– Oby nie…
– Szakal! – krzyknął ktoś z dołu. – Weź
wreszcie przyznaj, że ten skok to niewypał!
– I daj nam iść do domu! – zawtórował mu
drugi.
Reszta mruknęła z aprobatą. Niektórzy
nawet zaczęli zbierać się do wstawania. Ktoś szarpał śpiącego kolegę, chcąc
najwyraźniej, by też zabrał udział w dyskusji. Szakal przez dłuższą chwilę nie
odezwał się ani słowem. Zmora zwątpił nawet czy aby na pewno został w tym samym
miejscu, bo nie dobiegły go absolutnie żadne dźwięki. Herszt jakby wyparował.
– Panowie – zaczął w końcu, rozważnie
dobierając słowa. – Myślałem, że wziąłem na robotę najlepszych. A nie jakieś
rozwydrzone baby, co to im nic nie pasuje.
– Jak śmiesz, ty łajzo… – warknął ten
obudzony na siłę jeszcze zaspanym głosem. Trudno było jednak stwierdzić, czy
mówił do Szakala, czy może do tego, który śmiał go obudzić.
– Nie robicie nic, po prostu nic, poza
narzekaniem – zarzucił im Szakal. – Patrzcie na Plagę! Tylko on jeden próbuje
coś zrobić, a nawet nie jest z naszej bandy!
– Zamknij się, Shade – syknął Zmora przez
zęby.
Nie podobał mu się kierunek, w którym
zmierzała ta dyskusja. Oj, cholernie mu się nie podobał. I za nic w świecie nie
chciał być w nią zamieszany.
– A co mamy robić?! Czekać szybciej? –
warknął w odpowiedzi któryś z nich.
– Albo pojechać do Devlin i ściągnąć ich
tu siłą? – wtrącił następny.
Do rozmowy wtrąciło się jeszcze paru
innych drabów. Ale odzywali się w tym samym czasie, przegadując się coraz
głośniej, więc trudno było powiedzieć o co dokładnie im chodziło. Nie było to
jednak nic miłego. Shade cofnął się o krok, jakby ktoś go spoliczkował.
Wszystko wskazywało na to, że został sam. I najwyraźniej nie był przyzwyczajony
do radzenia sobie z buntami swoich podwładnych.
Amator, prychnął Zmora w myślach, amator
jak oni wszyscy…
To był idealny moment, by wyparować. Banda
Szakala mogła się nawet pozabijać, jeśli miała na to ochotę, ale Plaga nie
chciał brać w tym najmniejszego udziału. Wycofał się więc powoli z powrotem na
grzbiet wzniesienia. A potem ruszył po nim wprost ku pobliskiej skale. Obszedł
ją, szukając najbardziej wygodnej drogi wspinaczki i starając się ignorować
zamieszanie w dole. Nie było to łatwe, bo banda krzyczała coraz głośniej.
W końcu znalazł najbardziej odpowiednią
drogę i wspiął się na szczyt. Ostaniec był od góry niemalże płaski. Diabła od
strony obozu osłaniała jednak skalna ściana. Usiadł pod nią, oparł się plecami
i zdjął z szyi lornetkę Szakala. Chociaż teraz to już chyba jego własną, bo
wątpił, by prawowity właściciel chciał się o nią upomnieć. Tak czy siak
przysunął ją sobie do oczu i rozejrzał się. Ostaniec był dobrym punktem widokowym.
Niewiele to jednak zmieniało, gdyż lornetka nie miała noktowizji i Zmora miał
wrażenie, że widział nawet mniej niż z poziomu pustyni.
Kłótnia na dole zdawała się rozkręcać na
dobre. Bandyci już nie rozmawiali. Wrzeszczeli jeden przez drugiego, klnąc przy
tym coraz soczyściej. Widmo zaśmiał się tylko cicho, kręcąc z niedowierzaniem
głową, bo któryś z nich miał najprawdziwszy talent do rzucania gróźb.
– Zostawmy go tu – zarządził któryś,
zapewne mając na myśli Szakala.
– Zabieramy się do Devlin czy Cargo? –
pytał w tym samym czasie drugi.
Trzasnęły zamykane drzwi terenówki. Zmora
przestał dokładnie śledzić wymianę zdań. Wpatrywał się w Devlin, od czasu do
czasu omiatając wzrokiem pustynię dookoła i czekał w skupieniu. Dlatego głosy
szybko zaczęły mu się zlewać w jeden i brzmieć zbyt podobnie, by dało się je
rozróżnić.
– Do Devlin jest bliżej…
– Ale w Cargo nie ma za nami listów!
– A jedźmy w cholerę! Wszystko mi jedno, gdzie!
– Gdzie jest ten łowca nagród?
– Zwiał pewnie. Mówiłem, żeby mu nie ufać!
– A ty, Szakal? Jedziesz czy zostajesz?
– Ja
z nim nie jadę!
– Stul pysk, Crowley! Za krótko z nami
jeździsz, żeby mieć głos!
Widmo drgnął, nagle zauważając kątem oka
błysk. Skierował lornetkę w tamtą stronę, nieświadomie wstając, by widzieć lepiej.
Złoty Szlak został po jego prawej stronie, ale kto wie? Może konwój obrał po
prostu nieco inną trasę? Z tego co wiedział ta droga łączyła się z właściwym
Szlakiem, po ominięciu kilku wyjątkowo ciasnych kanionów. Była dłuższa, ale
przez to nieco bezpieczniejsza. Tymczasem do pary świateł dołączyły trzy
następne. Z Devlin jechały przynajmniej cztery spore samochody. Jeśli to nie
była oczekiwana karawana, Diabeł nie wiedział, jak miałaby w takim razie
wyglądać. A banda Szakala robiła wszystko, żeby przegapić jedyną szansę, by nie
zmarnować tej nocy.
Plaga nie zamierzał niczego marnować. A
już na pewno nie łatwych pieniędzy, które, jak gdyby nigdy nic, zbliżały się do
jego kryjówki. Odwiesił lornetkę na szyję i pośpiesznie zszedł po skale. Na dół
było nieco trudniej niż do góry, więc nie kłopotał się zejściem aż na ziemię.
Zeskoczył ze skały, kiedy od ziemi dzieliły go może dwa metry. Akurat, by
zaoszczędzić kilka sekund i nie narazić się na szwank. Zsunął się w dół wydmy,
zatrzymując się w połowie jej wysokości.
– Zamknąć mordy, ścierwa – rzucił na tyle
głośno, by przynajmniej niektórzy go usłyszeli.
Nie krzyczał, bo nie był pewny, czy w
ogóle potrafił. To absolutnie nie było w jego stylu. Na szczęście kilkoro ludzi
w pobliżu drgnęło, słysząc irytację w jego głosie i uciszyło pozostałych.
– Zdaję sobie sprawę, że żaden
z was nie grzeszy inteligencją. I że żaden z was nie ma pojęcia co tutaj robi –
zaczął ponuro. – Ale ja, w przeciwieństwie do was, znam się na swojej robocie.
– Zabijałem takich cwaniaczków jak ty za
mniejsze słowa – odpowiedział mu któryś. Był równie wściekły co Plaga.
– Och, doprawdy…? – parsknął Zmora. – W
takim razie spróbujesz mnie zabić po robocie.
– Po jakiej robocie? – spytał go Szakal z
wyrzutem. – Ernie nas olał!
Zmora ucisnął palcami przegrodę nosa,
wzdychając ciężko.
– Za którą robotę mnie nimi pokarało –
wymamrotał do siebie, zanim zwrócił się do Szakala – Po lewej od obozu mają
zamiar przejechać co najmniej cztery samochody. Duże samochody.
– Czyli wybrali inną trasę? – zdumiał się Szakal.
Pozostali też zdawali się
trawić usłyszaną informację.
– Twoja zdolność dedukcji jest dla mnie
zbyt imponująca – rzucił Zmora z tak oczywistym sarkazmem, że Shade otwarcie mu
zagroził, zaciskając dłonie w pięści.
– Grabisz sobie – rzucił ostrzegawczo.
– Na szczęście to wy potrzebujecie mnie.
Zbierać się, ale już, bando skończonych kretynów…
Bandyci niechętnie zabrali się za
zbrojenie i przestawianie terenówek, rzucając pod adresem Złodzieja mniej lub bardziej
obraźliwe komentarze. Jego mocno nadwyrężona cierpliwość zniosła to nad wyraz
dobrze. Wszak była to niewielka cena za chwilę umownego spokoju. Ostatecznie i
tak zamierzał po tej robocie zniknąć bez śladu.
Niecały kwadrans później terenówki
zastawiały całą szerokość drogi, ustawione frontem do nadjeżdżających ciężarówek.
Bandyci powyciągali chusty i zawiązali sobie na twarzach. Szczęknęły
odbezpieczane karabiny. Plaga z nieopisaną ulgą powitał fakt, że nikt nie
wykazywał najmniejszej ochoty na to, by się odezwać. Sam wyciągnął łuk,
rozłożył go i nałożył na cięciwę strzałę.
Ostatnia faza czekania, kiedy cel był już
w zasięgu wzroku, była zawsze najtrudniejsza. Każda sekunda zdawała się trwać
przynajmniej dwa razy tyle ile powinna normalnie. Plaga przestąpił z nogi na
nogę, wodząc wzrokiem od zbliżających się świateł do ukrytych w terenówkach
ludzi i z powrotem. Miał konkretne zadanie do wykonania, ale musiał przy tym
cokolwiek widzieć. Strzała na cięciwie przeznaczona była dla innego łowcy
nagród.
Ciężarówki były już tuż-tuż, gdy w końcu
padł sygnał. Terenówki bandytów na raz błysnęły światłami, skutecznie
oślepiając kierowców. Ten jadący na przedzie gwałtownie skręcił kierownicą,
zajeżdżając drogę koledze po prawej. Rozległ się huk gniecionej karoserii. Ciężarówka
po lewej zatrzymała się gwałtownie. Ludzie powyskakiwali z ciężarówek jeszcze w
czasie jazdy. Bandyci Szakala otworzyli ogień.
Zmora czekał. Czujnie, przeskakując
wzrokiem pomiędzy przeciwnikami. Na wpół naciągnięta cięciwa kierowała strzałę
w ziemię. Łowcy nagród nigdzie nie było.
Szlag. To pułapka.
Zdjął strzałę z cięciwy i rzucił się w
bok, by zniknąć w cieniu. Obiegł ciężarówki. Nie odważył się spuścić z nich wzroku
nawet na sekundę. Z tyłu aż zbyt spokojnie, a jedna z ciężarówek była
zachęcająco otwarta.
Widmo zatrzymał się, mierząc uchylone skrzydło
drzwi podejrzliwym wzrokiem. Mógł tylko zgadywać jaka zaraza czekała na niego w
środku i jednocześnie był boleśnie świadom, że i tak nie zostawiono mu wyboru. Do
niego należało pozbycie się konkurencyjnego łowcy nagród. A i do ciężarówek
trzeba było wcześniej czy później zajrzeć, bo jakby inaczej je wyczyścić?
Ostrożnie, dzierżąc w dłoni nóż, zbliżył
się do uchylonych drzwi. Delikatnie pociągnął je do siebie i cofnął się szybko,
żeby kupić sobie przestrzeń. Niepotrzebnie. Nikt nie wyskoczył ze środka.
Diabeł zmrużył oczy i wychylił się, by spojrzeć zza drzwi. Nie spieszyło mu się
pchać do środka, ale wnętrze ciężarówki wydawało się być bezpieczne. I było to
najbardziej podejrzane uczucie jakie znał.
Dobiegające z przodu hałasy skutecznie
pomogły mu się odważyć. Mimo wszystko Zmora nie chciał, by któryś z jego nowych
kolegów zginął. Chwilowo grali w tej samej drużynie, a śmierć któregokolwiek
mogłaby uszczuplić należną mu część. W końcu zatrudnili go do ochrony. Dlatego zmusił
się, by wejść do ciężarówki i sprawdzić ją dokładnie. Okazała się bezludna,
chociaż pełna większych i mniejszych skrzynek.
Więc któraś z pozostałych… Stwierdził
w myślach. Na jego twarz wypłynął kwaśny uśmiech, gdy dotarło do niego, że
obecna sytuacja prawie niczym nie różni się od grania w kubki z narwanym cargijczykiem.
W obu przypadkach błąd mógł oznaczać niezapowiedziany odstrzał.
Uniósł ciężką zasuwę, która blokowała
drzwi kolejnej ciężarówki… i zarobił nią w czoło. Ktoś w środku kopnął w drzwi,
gwałtownie je otwierając. Widmo po trosze spodziewał się czegoś podobnego, ale
najwyraźniej nadal za mało. Cofnął się zamroczony, przykładając rękę do czoła.
– Auć… – zdążył mruknąć zaskoczony, nim
przeciwnik wycelował w niego pistolet.
Złodziej zdał sobie ze wszystkiego sprawę o
włos za późno. Instynktownie rzucił się więc w bok w tym samym momencie, w
którym zarejestrował rozbłysk z lufy. Usłyszał trzask, który rozszedł mu się
echem po czaszce. Kula przeszła przez pelerynę, rozdzierając ją. Z ledwością
minęła głowę.
Przetoczył się po piachu i poderwał na
nogi tylko po to, by rzucić się znowu w drugą stronę. Przeciwnik nie pożałował
mu pocisków. Zmorze wydawało się tylko jakby wszystko działo się zbyt wolno.
Zbyt długo trwało celowanie, zbyt długo niósł się dźwięk strzału, zbyt długo
zbierał się z ziemi, zbyt długo podejmował decyzję. Wszystko w zwolnionym tempie.
A głowie huczało mu w kółko tylko jedno słowo: osłona.
Drugi raz nie ryzykował wstania. Skulony,
skoczył prosto przed siebie. Tak płasko jak mógł. I zniknął pomiędzy dwiema
ciężarówkami. Poderwał się z ziemi, obejrzał za siebie, upewniając, że nowa
śmierć nadejdzie za góra kilka sekund i odbijając się od koła chwycił krawędź
dachu. Podciągnął się szybko i rozpłaszczył na chłodnej blasze, odsuwając od
krawędzi.
Sięgnął po łuk. Nie było go.
Musiał go zgubić przy drzwiach, ale nie
zmieniało to niczego. Zdał sobie natomiast sprawę z faktu, że nawet nie zdążył
zauważyć z kim się mierzył. Żadnego szczegółu, żadnej wskazówki. Ciemna postać
zaskoczyła go, chociaż przecież szukał tego przeklętego łowcy nagród.
W uszach szumiała mu krew, ale usłyszał
cichy szelest materiału niżej. Coraz mniej czasu. Sięgnął po rewolwer i upewnił
się, że coś zostało mu w magazynku. Bębenek obrócił się z charakterystycznym
dźwiękiem. Miał cztery pociski. Przygotował rewolwer do strzału.
Akurat w chwili, gdy na krawędzi dachu
pojawiła się dłoń w czarnej rękawicy. Cofnęła się równie szybko jak się pojawiła.
Zmora, nadal leżąc na brzuchu, złożył się do strzału. Czuł się jak snajper na
chwilę przed oddaniem decydującego strzału. Położył palec na spuście i lekko go
wcisnął.
Czekanie zawsze było najtrudniejsze.
Miał wrażenie, że minęły całe wieki, gdy w
końcu usłyszał jakikolwiek dźwięk. Pojedyncze piknięcie, które natychmiast
przywołało paskudne skojarzenie. Przetoczył się na krawędź dachu i spadł na
ziemię. Leżąc z twarzą na piachu zauważył pod podwoziem, że buty w pośpiechu oddalają
się od samochodu. On też nie miał czego tu szukać. Wstał i pobiegł ku przodowi.
Akurat w chwili, gdy cały tył ciężarówki uniósł się w górę, buchając
płomieniami. Huk był niesamowity, a siła uderzenia powaliła przynajmniej kilku
konwojentów. Zmora też dał sobą rzucić o ziemię.
– Co to było do cholery jasnej?! – wrzasnął
Szakal.
– Też się cieszę, że żyję! – odwrzasnął mu
Diabeł, przekrzykując wszechobecne piszczenie. Jednak potrafił krzyczeć.
– Wracaj tam i żeby nic więcej nie
wyleciało w powietrze!
Jasne, przecież ewidentnie za mało się
starał. Ze stęknięciem dźwignął się z powrotem. Poświęcił zaledwie kilka sekund
na myśl o tym, że pomylił się okrutnie. Na otwartej przestrzeni też często dało
się zmieniać wysokość, na której się było. Nawet częściej niż w mieście.
Chwycił pewniej rewolwer i na wpół schylony
ruszył ku płonącej ciężarówce. Uważał na każdy swój krok, starając się
przeniknąć wzrokiem ciemność.
Gdzie jesteś… Gdzie jesteś… Za stary
jestem na granie w chowanego…
Coś się poruszyło. Nie zastanawiał się.
Wycelował i wystrzelił. Po głuchym jęku stwierdził, że trafił. Miał tylko nadzieję,
że raz, a dobrze. Ale w jego stronę nie poleciała w odwecie żadna kula, więc
może…? Zadecydował, że nie stwierdzi tego na pewno, póki nie znajdzie ciała.
Nie znalazł ciała. Znalazł człowieka z nieszczęśliwie
przestrzeloną ręką. Całe szczęście, bo inaczej finał tego błyskawicznego
pojedynku byłby żałosnym zbiegiem okoliczności. Diabeł zatrzymał się w
bezpiecznej odległości od swojego przeciwnika, ustawiając się tak, by nie
zasłaniać światła, które dawał szalejący za nim pożar.
W ciemności błyszczały szkiełka maski
gazowej albo gogli. Trudno było stwierdzić w takim świetle. Przeciwnik w
całości ubrany był w porządny, czarny mundur. To tłumaczyło, dlaczego tak
trudno było go zauważyć. Oraz czemu nie miał żadnych charakterystycznych cech.
Teraz jednak cofał się niezgrabnie, ściskając zranioną dłoń. Diabeł wyciągnął w
jego stronę rewolwer i w ciszy wycelował w czoło. A potem pociągnął za spust,
ostatecznie kończąc całe starcie. Bezwładne ciało osunęło się na ziemię i
znieruchomiało.
Plaga wrócił do swoich towarzyszy, którzy
wyciągali z ciężarówek wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Sam również
zabrał się za poszukiwania. Padł na kolana i na czterech przeczesywał piach w poszukiwaniu
swojego łuku.
– Tego szukasz? – spytał go Szakal,
podając mu znajomy przedmiot.
– Tak. Dzięki.
Plaga złożył łuk i umieścił go z powrotem
na plecach. Znajomy ciężar uświadomił go, iż w zasadzie wyszedł z całej akcji
całkowicie obronną ręką.
– I jak sytuacja?
– Kolejny zabity. Chcesz to sam sprawdź…
– Wierzę na słowo – W głosie Szakala
zabrzmiała niechęć.
– Zostało coś z tej wysadzonej ciężarówki?
– Niewiele, a większość z tego pewnie i
tak spłonie. Przy okazji, nikt nie zginął, skoro już pytasz.
– Szlag by to… – mruknął Diabeł, narażając
się tym samym na krzywe spojrzenie Szakala.
– Następny napad robimy w dzień – zadecydował
Shade. – Mniej problemów z tym.
Zmora wzruszył ramionami. Szakal nie mógł
wiedzieć, że żadnego kolejnego razu miało nie być. Wedle planu z pełnymi
terenówkami skarbów pojechać mieli do Cargo. Potem sprzedać cały towar u
jakiegoś porządnego pasera, podzielić się łupem i wrócić na Szlak.
Tylko, że Plaga nie widział się w tych
planach. Owszem, zamierzał dostać się do Cargo z bandą Szakala. Zamierzał też
zabrać swoje pieniądze. Jednakże myślami był już w Annville…