„Hałaśliwy Kruk” był potwornym
miejscem. Nawet jak na standardy Devlin. Niedoświetlona, cuchnąca bandytami i
piwem spelunka leżała daleko poza zasięgiem wzroku tych bardziej porządnych
obywateli miasta. Ginęła w mroku potężnej klatki schodowej wciśnięta niemalże
bokiem pomiędzy szczurzo-psią arenę walk i niewielki czarnorynkowy placyk.
Szyldu już dawno nie miała, strasząc jedynie starą czaszką krowy zawieszoną nad
drzwiami, a mętne szyby na froncie nie ułatwiały obserwacji od strony ulicy. W
zasadzie od wewnątrz lokalu także trudno było cokolwiek wypatrzeć. Całość nie
przedstawiała się jako porządny bar. Co najwyżej jako zapadła dziura, która
wbrew wszystkiemu jeszcze nie zbankrutowała. Nic więc dziwnego, że Kruk przyciągał
do siebie najdziwniejsze męty, jakie wydać na świat mogły tylko czeluści samego
Talosu. Z pewnością właśnie dlatego Bezimienny uwielbiał w nim przesiadywać
całymi godzinami, jeśli tylko znalazł się wewnątrz ktoś chętny, by grać w
karty.
Dwuskrzydłowe drzwiczki skrzypnęły
efektownie, gdy pchnął je, otwierając sobie drogę do środka. Powitała go jakaś
klimatyczna, gitarowa muzyka odtwarzana na starym radiu. Przynajmniej tak mu
się wydawało – trudno było usłyszeć dokładnie przez szum nagrania niskiej
jakości. Właściciel robił wszystko, by wprowadzić gości w nastrój, który co
bardziej skrzywieni Ziemianie – w tym właśnie sam właściciel – nazywali „westernem”.
Czy rodowity Talosańczyk rozumiał w czym jest ten cały „western”? Żyjąc w
nim na co dzień? Jakby ktokolwiek potrzebował jeszcze więcej pustkowi i
bezprawia…
Zaledwie dwóch ludzi siedzących najbliżej
wejścia zwróciło na niego uwagę. Podnieśli głowy, rzucając mu obojętne
spojrzenie i czym prędzej wrócili do swoich spraw. Było to typowe dla Kruka powitanie,
co Zmorze nie przeszkadzało ani trochę. Przeciął niewielką salę najkrótszą
drogą prowadzącą do kontuaru i oparł się o niego z cichym westchnięciem. Barman
nie zainteresował się nim od razu, zdecydowanie więcej uwagi poświęcając
przeliczaniu pieniędzy niż swoim potencjalnym klientom. W końcu jednak
zdecydował się spojrzeć na Złodzieja.
– Co podać, kolego? – spytał zgrzytliwie.
Zmorze na dźwięk jego głosu przeszedł po
kręgosłupie nieprzyjemny dreszcz. Zastanowił się nad pytaniem, decydując się na
wybranie czegoś droższego niż zwykle. Tym razem zasłużył sobie na odrobinę
luksusu.
– Whisky… – odparł – i nie jesteśmy
kolegami.
– Jasne – parsknął barman, wyciągając z
szafki pod barem zdumiewająco czystą szklankę. Zgrabnym ruchem wypełnił ją do
połowy, po czym wrzucił do niej dwie kostki lodu. – Proszę, kolego.
Zmora położył na odrapanej, pokrytej
starannie wyżłobionymi pionowymi kreseczkami ladzie odpowiednią kwotę i wziął
do ręki swoją szklankę. Podniósł ją, oglądając pod światło bursztynowy alkohol.
Zbliżył szklankę do komina zasłaniającego mu twarz, uchylił dolną część i upił
jeden, niewielki łyk.
Zupełnie jakbym się na tym znał, co?
Cóż… Może i chciał się przed kimś
popisać, a może tylko próbował należycie docenić chwilę spokoju. Faktem
pozostawało jednak, iż już od chwili przekroczenia progu Kruka wyraźnie
czuł na sobie czyjś wzrok. Dalsze ukrywanie tego faktu nie miało najmniejszego
sensu. Ktoś, kto przypatrywał mu się aż tak natarczywie najwyraźniej również
wcale się nie krył i chciał zostać zauważony.
Koszmar, wciąż trzymając w dłoni swoją
szklankę, odwrócił się tyłem do baru i oparł o niego łokciem. W ten sposób
zyskał widok na wszystkie stoliki w pomieszczeniu. Powiódł wzrokiem po sali,
szukając tej jednej osoby, która odwzajemni jego spojrzenie. Hałaśliwy Kruk nie
był o tej porze szczególnie zatłoczony.
Trzęsący się w kącie przy oknie wychudły
dzieciak z kapturem naciągniętym na oczy i wyleniałym kotem skulonym tuż obok
zdawał się nie dostrzegać nikogo ani niczego. Dwie rozmawiające przyciszonymi
głosami kobiety o twarzach wymalowanych do granic możliwości także nie
poświęcały Złodziejowi zbytniej uwagi. Jedna z nich co prawda zerkała czasem na
niego spod rzęs, ale raczej z czysto zawodowej potrzeby przyciągnięcia uwagi
niźli prawdziwej fascynacji. Czterech mężczyzn siedzących każdy samotnie przy
stolikach rozsianych po całym lokalu też zdawało się mieć znacznie większe
problemy na głowie niż kolejny przybłęda w zasięgu wzroku. Jeden wyglądał jakby
na kogoś czekał, ale doczekać się nie mógł – zerkał tylko przez okno, nie
dbając o nic, co działo się w środku. Inny wyglądał tylko dna swojego kufla i
spokojnie dopalał cygaro, którego dym rysował w powietrzu fantazyjne wzory.
Jednakże z najciemniejszego kąta
pomieszczenia na Zmorę patrzył najbardziej podejrzany ze wszystkich członek tej
jakże przypadkowej zbieraniny. Miał kaptur, spod którego połyskiwały żółte…
Jakby szkiełka maski? Zmora widział już w swoim życiu kilka masek i każda była
wymyślniejsza od poprzednich. Jednakże przy tym obcym chowała się nawet maska
Dela. Bezimienny nie był nawet pewien tego czy faktycznie patrzył na żywego
człowieka, element dekoracji czy rannego pechowca, który usiadł w tym miejscu i
został na znacznie dłużej niż powinien.
Nieznajomy nieznacznie skinął mu głową.
Wobec tego w jakiejś części musiał naprawdę żyć… A Koszmarowi z jakiegoś powodu
bardzo się to nie spodobało. Coś z obcym w masce było bardzo nie tak. Zmora miał
jednak na tyle przyzwoitości, by odpowiedzieć zdawkowym skinięciem. Zaraz potem
w głowie zaświtała mu myśl: Czy myśmy się już czasem gdzieś nie spotkali? Jednakże
zmrużenie podejrzliwie oczu i przyjrzenie się uważnie nieznajomemu w masce nie
przyniosło oczekiwanej odpowiedzi. Obcy nadal niewzruszenie przypatrywał mu się
w absolutnym bezruchu, a cel i powód takiego zachowania stanowił dla Zmory
nierozwiązywalną zagadkę. Nie miał jednak ochoty podchodzić. Zaczynanie rozmowy
z przypadkowymi, zapewne niebezpiecznymi, osobami nie leżało w jego stylu.
Odwrócił głowę, wracając wzrokiem do drzwi
wejściowych. Jednym łykiem upił połowę zawartości swojej szklanki, rozkoszując
się przyjemnym ciepłem, które spłynęło w dół jego gardła. Zdecydował się nie
zajmować myśli obcym w masce. Nie było czym się przejmować, jeśli obcy nie
zamierzał wykonywać żadnych ruchów i siedział tak daleko. Zresztą Koszmar miał
znacznie bardziej interesujące kwestie do zajęcia myśli. I przynajmniej jeden
problem do rozwiązania.
Muszę jakoś dostać się do Annville.
Na samo wspomnienie o tym nieświadomie
musnął palcami kieszeń. Wyczuł przez materiał szeroki, nieco nadgryziony zębem
czasu pierścień. Prawdziwy, przeklęty skarb, którego należało się jak
najszybciej pozbyć.
Nie żeby Bezimienny wierzył w jakiekolwiek
przekleństwa, przepowiednie czy wyjątkowo szczęśliwe zbiegi okoliczności.
Bezimienny wierzył przede wszystkim w siebie i bogactwo, którego miał się
dorobić wcześniej czy później. Owszem, pozwalał czasem otoczyć się aurą pewnego
mistycyzmu i tajemniczości, bo czym byłby Koszmar bez odrobiny magii,
pozwalającej mu dokonywać cudów? Ale dla takich jak on magia nie istniała. Były
tylko trenowane długimi tygodniami umiejętności i absolutna pewność co do
swoich możliwości. Magia w całym swoim pojęciu istniała może dla Delacroixa i
jego osobliwych cieni, na które Zmora do tej pory nie znalazł sensownego
wyjaśnienia. Nie wątpił jednak, iż dałoby się je jakoś wytłumaczyć. W końcu w s z y s t k o dało się wytłumaczyć w taki czy inny sposób.
Nie dało się jednak zaprzeczyć, że stara
obrączka była w pewien bardzo dosłowny sposób przeklęta. Jakby nie spojrzeć
tylko przeklęte przedmioty sprowadzały na posiadającego je pechowca same
nieszczęścia. Zmora nawet przez sekundę nie wątpił w fakt, iż Del zapewne
chciałby ją odzyskać jak najszybciej. I był pewien, że spotkanie się z Żelaznym
było tylko kwestią czasu. Do tego czasu wolał pozbyć się nieswojej obrączki.
Ale Koszmar nie bał się Dela. W żadnym
wypadku, chociaż powinien był, bo miał za co. Wiedział, że Delacroix go
dopadnie. Spodziewał się tego i był gotowy. Chodziło tylko o to, by zabawić się
nieco cudzym kosztem. Gdyby Del znalazł Zmorę razem z obrączką, gra w kotka i
myszkę skończyła się szybciej niż powinna. Gdyby jednak znalazł go bez
obrączki, musiałby jakoś przetrawić fakt, że uganiając się za Zmorą jedynie
stracił czas.
A idealnie byłoby, gdyby trafił w
miejsce ukrycia tej cholernej obrączki i nie miał o tym zielonego pojęcia.
Dopił whisky i odstawił szklankę na
kontuar.
– Jeszcze? – zapytał barman, sięgając już
po odpowiednią butelkę.
Zmora w tym czasie odepchnął się od baru,
nie kłopocząc się odpowiadaniem. W jego przypadku czyny zwykle mówiły o wiele
więcej niż słowa. Ruszył w stronę wyjścia swobodnym krokiem. Nie poświęcił
nikomu nawet sekundy spojrzenia, chociaż na potylicy wciąż czuł palący wzrok
tamtego podejrzanego obcego. Opuścił Hałaśliwego Kruka tak samo
bezbarwnie jak zwykle. Jakby był jedynie cieniem, który na moment zatrzymał się
w miejscu, by zaraz wrócić do swoich niesamowicie ważnych, niedostępnych nikomu
spraw.
Dlatego właśnie lubił Devlin. Było o wiele
lepsze niż Cargo w praktycznie wszystkim. W szczególności cenił sobie wszystkie
te nierówne kondygnacje i domy wyrastające jedne z drugich. W ten sposób
zyskiwał o wiele więcej możliwości niż gdyby chciał chodzić wyłącznie przygotowanymi
chodnikami i kładkami. Poza tym Devlin było doskonale osłonięte od słońca. A
przy tym też głośne i zatłoczone. Takie miejsca, gdzie łatwo było zniknąć,
Zmora lubił najbardziej.
Skierował się prosto w kierunku głównej
bramy wyjazdowej. W końcu tam najłatwiej było o transport. Wystarczyło jedynie
znaleźć stosunkowo mało wymagającego kierowcę. Takiego, który nie żądał złotych
gór i arkańskich piramid w zamian za podwiezienie przypadkowej przybłędy.
Idealnie byłoby, gdyby zadowolił się ochroną swojej ciężarówki i nie chciał
niczego więcej.
~ * * * ~
Do Annville zawitał niedługo po zachodzie
słońca. Wyskoczył z paki jadącej ciężarówki jeszcze przed przekroczeniem
granicy miasta. Przetoczył się, starając się wylądować w piasku w miarę
bezboleśnie. Gdy wstał, światła maszyny śmierci, która go tu przywiozła,
właśnie znikały za zakrętem. Zmora przeciągnął się i niespiesznie ruszył w
stronę pierwszych budynków.
Transport znalazł wręcz idealny – kierowca
pojęcia nie miał, że kogokolwiek podwiózł. Złodziej najzwyczajniej w świecie
zauważył jedną z ciężarówek, która powoli toczyła się w stronę bramy Devlin, a
potem wskoczył do niej, uznając, że woli uroki podróży przecierpieć w
samotności. I tak też się stało, bo nikt inny nie wpadł na pomysł podróżowania
na gapę wśród złomu i żelastwa. Oczywiście miało to oczywiste wady – nie sposób
było ułożyć się wygodnie, co w połączeniu z ciągłym ryzykiem przygniecenia
złożyło się na cholernie niewygodną, dłużącą się trasę.
Ale teraz był już z powrotem na stałym
lądzie. I wciąż pamiętał, którędy należało iść do domu. Dlatego też skierował
się w kompletnie inną stronę i obrał kurs na pewien dobrze znany mu hangar.
Przecież stara rudera, którą miał przerobić na swoją norę w Annville mogła poczekać.
Ostatecznie wcale go do niej nie ciągnęło.
W drodze czuł na sobie spojrzenia obcych.
Oczywiste, że zwracali na niego uwagę – był w końcu w Annville. Jednak on wcale
nie był o wiele lepszy od nich. Na podejrzliwe spojrzenia odpowiadał podobną
podejrzliwością. Był intruzem, więc musiał się zachowywać jak na intruza
przystało. Na szczęście na ulicach pozostało niewielu ludzi. Minęło go zaledwie
paru spóźnionych ludzi, wracających po pracy do domu. Usłyszał jedną matkę, wołającą
do domu swoje dzieci. Jej głos nie wróżył niczego dobrego.
A potem poczuł zapach jedzenia dolatujący z
pobliskiej jadłodajni i żołądek skręcił mu się boleśnie. Oblizał się bezwiednie
i zatrzymał. Postał tak chwilę, wpatrując się w przeszkloną witrynę. Widział
ludzi. Całe mnóstwo ludzi, siedzących przy gęsto ustawionych stolikach. Śmiali
się i rozmawiali głośno nad talerzami z przeróżnymi potrawami. Było tam
wszystko. Od pełnych obiadów do ciastek czy kanapek. Z czego każda kolejna
rzeczy wyglądała lepiej od poprzedniej.
Zrobił parę kroków w stronę drzwi, ale
rozmyślił się. Zamknął oczy, odetchnął głęboko przez nos i wrócił na chodnik. Przekonał
go widok kobiety obsługującej za szeroką ladą klientów. Dojrzała go przez szybę
i zacisnęła usta w wąską kreskę, marszcząc przy tym brwi. W środku było też
zbyt wielu ludzi, których mogłaby poprosić o pomoc. Zresztą pewnie i tak nie
znalazłby tam miejsca. Uznał więc, że wcale nie chciał tam wchodzić, wcisnął
ręce w kieszenie i skręcił w ciemną, wąską uliczkę odchodzącą od głównej drogi.
Oazę na środku pustyni zostawił za plecami.
Powiem jej tylko cześć… A potem tu wrócę.
No przecież nie zjedzą wszystkiego i coś na pewno wyrzucą.
Uśmiechnął się krzywo do siebie,
nazwał w myślach żałosną łajzą i przyspieszył kroku. Nie miał przecież czasu na
słabości, a to, na co właśnie sobie pozwolił, niewątpliwie nią było. Teraz
musiał przypilnować, by zdusić wszystko w zarodku i zapomnieć. W końcu był Zmorą,
a to już coś znaczyło.
Przy hangarze nie było już żywego ducha.
Wspiął się na klatkę schodową prowadzącą do gabinetu lekarskiego w absolutnej
ciszy i ciemności. Doktor Eva prawdopodobnie zakończyła swój dzień pracy, a w
gabinecie nie paliło się żadne światło. Znaczyło to mniej więcej tyle, że
przebywać mogła albo w pokoju za gabinetem, albo daleko od domu, gdzie zaniosło
ją zlecenie. I szczerze mówiąc, Złodziej nie wiedział, która wersja
odpowiadałaby mu bardziej.
Przywarł plecami do ściany i dyskretnie
wyjrzał przez szybę do wnętrza gabinetu. Była u siebie. W słabej poświacie lampy
odnotował jeszcze, że sam gabinet nie zmienił się nic, a nic. Nawet sterta
papierów na biurku zdawała się być niemalże identyczna.
Skończył oględziny i oderwał plecy od
ściany. Ostatnie stopnie pokonał wolniej i jeszcze ostrożniej niż poprzednie, a
potem przyklęknął przed drzwiami. Ostrożnie spróbował nacisnąć klamkę, nie
spodziewając się, że drzwi w ogóle będą otwarte. Eva zamykała je każdej nocy,
chociaż w Annville raczej nie spodziewano się złodziei. I bynajmniej nie robiła
tego z obawy przed tym jednym konkretnym Złodziejem.
Wsunął wytrychy w zamek i bardzo
delikatnie przestawił zapadki. Pilnował, by żadna nie obsunęła się i nie
spadła. Nie chciał, by go usłyszała. Jeszcze nie wiedział co dokładnie robić, a
myśl o tym, by zapukać po ludzku oświeciła go dopiero, gdy drzwi stanęły przed
nim otworem.
Wzruszył więc w duchu ramionami i wszedł
do środka, cicho zamykając za sobą drzwi. Na kołku tuż przy futrynie wisiał
klucz, którego nie było widać z zewnątrz. Zdjął go i z jego pomocą zamknął
drzwi od środka.
Teraz już nie ma odwrotu…
Najpierw jednak, pilnując, żeby nie wejść w
światło, przekradł się do szafki z jakimiś lekarskimi przyborami, których nazwy
nie próbował zgadywać. Uklęknął i wyjął z kieszeni przeklęty pierścionek Dela.
Obrócił go jeszcze w palcach, zastanawiając się, czy aby na pewno powinien tak
zrobić. W końcu jednak położył obrączkę na ziemi i szybkim ruchem wsunął ją niemalże
pod ścianę.
To nie tak, że mu zależało. Ale byłoby
przykro, gdyby Annville straciło swojego anioła. Pewnie mieszkańcy byliby smutni.
Może nawet czuliby pewnego rodzaju pustkę? Kto wie? Zmora wątpił, by Del
posunął się aż tak daleko. W każdym razie Delacroix, którego Złodziej znał, w
życiu by tego nie zrobił. W końcu Eva niczym mu nie zawiniła. Tak naprawdę zależało
mu tylko na Bezimiennym.
Zmora wstał, otrzepując ręce o materiał
spodni. Poprawił zakrywający mu twarz komin i wyłonił się z ciemności, by
stanąć w progu pokoju. Evie siedziała na krześle dostawionym do stołu, przy
którym jedli ostatnio śniadanie, pochylając się nad jakąś książką. Musiała
zobaczyć go na skraju pola widzenia, bo gdy tylko pojawił się w zasięgu wzroku
podskoczyła lekko i odwróciła się w jego stronę. Przez jej twarz przemknął
wyraz najczystszego zdziwienia jakie Zmora mógł sobie wyobrazić.
– Co za cicha i spokojna noc.
– Nie za późno na wizytę…? – odpowiedziała
pytaniem, szybko odzyskując rezon.
– Jest wcześnie – stwierdził Zmora. – Do
rana jeszcze daleko…
Eva ziewnęła. Wyglądała na nieco zmęczoną.
Być może nawet zaraz, gdyby nie przyszedł, miała kłaść się spać. Zmora
westchnął krótko i postanowił dodać coś jeszcze:
– Uprzedzając twoje pytania, a bez
wątpienia będzie ich sporo… Przyszedłem tylko się przywitać. Cześć, Evie –
rzucił i zaczął zbierać się do wyjścia.
Evie? Epoka Jazza?