Del doskonale pamiętał Zmorę jako człowieka wydającego się dla sportu wpadać w kłopoty. Tak było jeszcze za czasów ośrodka i nie wątpił, iż ten stan się nie zmienił. Świat mógł się zmienić. Sam Delacroix również zmienił się nie do poznania. Ale w to, że Oszust się zmienił od czasu ich ostatniego (niezbyt przyjemnego) rozstania jakoś nie umiał uwierzyć. Fakt, że to właśnie w jego towarzystwie wpadł w łapy gigantycznego robota, tylko go w tym przekonaniu upewniał. Wszystko, co dziwne i niebezpieczne, wydawało się krążyć wokół Plagi niczym po orbicie. Chcąc nie chcąc, Suweren do owych dziwności musiał zaliczyć także siebie. W końcu to nie on zdecydował, że spotka swojego nemezis akurat w Annville. Jedynym wyjaśnieniem pozostawała więc owa niepodważalna teoria.
Kanciasty robot, do tej pory trzymający ich jak człowiek rozdzielający gryzące się szczeniaki, łaskawie puścił kołnierze złodzieja i czarownika, którzy bez większych trudności wylądowali na ziemi. Del nie spuszczał wzroku z Oszusta, pewien, że mężczyzna wykorzysta każdą okazję do ucieczki. Sam Żelazny nie podzielał jego planów - w zupełnym przeciwieństwie do niego, miał pewność, iż mają sobie jeszcze dużo do powiedzenia.
Nie mógł jednak poświadczyć za swoją cierpliwość: zwykle uchodząca za wykutą z kamienia, dzisiaj bez ostrzeżenia zaczęła się kruszyć. Zauważył to jednak dopiero w tej chwili, gdy jego bezmyślną pogoń przerwała osoba trzecia. Przesadził. Zdecydowanie przesadził. To nie było w jego stylu. Chociaż już nikt nie unosił go nad ziemią za kark, nadal widział siebie jak wspomniane wcześniej szczenię. Bezmyślny, impulsywny, uparty w najgłupszym tego słowa znaczeniu - czy to były cechy słynnego Suwerena?
Nie. Nie jego, odpowiedział sam sobie. To były cechy schizofrenika zdradzonego przez swojego jedynego towarzysza, zostawionego po drugiej stronie muru ośrodka. Powrót Zmory obudził w nim słabego, chorego Delacroix, któremu osobiście wypisał akt zgonu lata temu. I tak trzymał w chłodni człowieka przedwcześnie uznanego za martwego. Teraz wrócił. Trzeba go było od razu zakopać. Albo spalić. Albo jedno i drugie.
Miejsce widma z przeszłości jest za plecami, a nie przed twarzą. Po to zamyka się rozdziały życia, by już do nich nie wracać. Czemu więc nie chciał się odwrócić tak jak Plaga?
- ... ZAKŁÓCALI PORZĄDEK - tłumaczył się po raz kolejny tytan, gdy między dwoma chorymi na umyśle mężczyznami trwała niema dyskusja.
Maska Dela zachrobotała, jakby reagowała na wzmożoną aktywność umysłu, po czym szczęknęła w tym samym momencie, gdy Del odnalazł odpowiedź: jakkolwiek by nie byli podobni, nie był lustrzanym odbiciem Plagi. Nie chciał zapomnieć. I lubił wypominać ludziom błędy. Oszust popełnił przynajmniej jeden wagi najwyższej.
Mierzyli się wzrokiem, doskonale wiedząc co ten drugi ma na myśli.
To nie koniec, mówił Suweren.
Założymy się?, odpowiadał Plaga.
- Nie mieszamy się w nie nasze sprawy, tak? AD? - ton właściciela robota, bruneta w sprzęcie wojskowym, wskazywał na koniec dyskusji.
Metalowy gigant przestąpił tylko z nogi na nogę i bez pytania wziął do rąk worki z żelastwem, wytaszczone z budynku kilka minut temu przez mężczyznę. Facet westchnął, jakby miał do czynienia z dzieckiem i spojrzał na ,,uratowanych" nieznajomych. Wyglądał na zdziwionego faktem, że jeszcze się nie ulotnili. Suweren zazgrzytał maską.
- Naprawdę aż tak wyglądamy na ciemnych typów unikających ludzkiego towarzystwa? - zapytał, przerywając chwilę niezręcznej ciszy. Głupszego pytania chyba nie mógł zadać. Nie spodziewał się więc żadnej odpowiedzi. Ktoś po prostu musiał się odezwać, a skoro Zmora nie był skory do złośliwych uwag na temat robotów (i proporcjonalności rozmiaru do intelektu), sam zdecydował się zacząć rozmowę. Jakąkolwiek.
- Ja... skąd... - wydukał brunet zbity z tropu. Del najwyraźniej czytał mu w myślach. - No może trochę... dobra, nieważne! - pokręcił głową, jakby odpędzał się od czegoś i przeszedł do sedna: - Nie mam zielonego pojęcia coście za jedni, ani co tu robicie, ale wiem, że nie chcę mieć z tym niczego wspólnego.
- Słusznie - mruknął Żelazny, tonem jedynie utwierdzającym jego rozmówcę w słuszności swoich poczynań.
- TWÓJ PRZYJACIEL - rozbrzmiał z niczego głęboki głos giganta.
Delacroix nie pytał o doprecyzowanie. Wystarczyło, że omiótł znudzonym wzrokiem pustą przestrzeń. Spodziewał się tego. Każdy znający Plagę chociaż trochę również by się tego spodziewał. Po złodzieju nie pozostał nawet ślad. Chciał pretekstu do ucieczki, Del takowy mu dał - żaden z nich dłużej wolał się nad swoimi decyzjami nie zastanawiać. Dla Suwerena i tak było pewnym, że jeszcze się spotkają, prawdopodobnie ponownie przez zupełny przypadek.
- Co za brak manier - skomentował czarownik, jakby silił się na dowcip. - Nigdy nie był dobry w pożegnaniach.
- BLISKO OSIEMDZIESIĄT PROCENT POPULACJI TALOS NIE KORZYSTA Z ZASAD SAVOIR VIVRE - wtrącił się tytan, całkowicie odchodząc od tematu. - OKOŁO PIĘĆDZIESIĘCIU ICH NIE ZNA.
- Twoja baza danych jest przestarzała - skomentował brunet. - Chociaż nie trzeba analiz by stwierdzić, że wszystko tylko się pogorszyło.
- Cóż, o własne maniery jeszcze dbam - stwierdził Żelazny wzruszając ramionami. - Nie wypada od tak znikać. Tak samo jak nie wypada marnować okazji do poszerzania znajomości... - po namyśle skłonił się lekko. - Jestem Delacroix. Z grzeczności i pewnej solidarności pominę mojego... dotychczasowego towarzysza.
- David - odparł krótko brunet, po czym wskazał na metalowego przyjaciela. - A ten mądrala to AD.
- TO JA - potwierdził AD.
Suwerenowi wydawało się, że powinien już skądś ich kojarzyć, chociaż pewnie nigdy nie usłyszał dokładnie o ,,Davidzie i AD". Może ktoś kiedyś coś mu wspomniał, ale tylko jako nieistotną wzmiankę. Nie był zbyt biegły w informacjach krążących po tej części planety. Jego pojmowanie ,,kto/co/gdzie/jak" ograniczało się do standardowego zasłyszenia jakiejś plotki. Szczegółowe informacje zawsze zbierał wtedy, gdy musiał pracować. A skoro o człowieku, któremu towarzyszy tytan z metalu tylko zasłyszał, nigdy nie byli dla niego żadną przeszkodą. Jeśli ktoś ci nie przeszkadza, lepiej się z nim zaprzyjaźnij, pomyślał, już nie pierwszy raz w życiu.
- Doskonale. Teraz oboje jesteśmy usprawiedliwieni i możemy wrócić do swoich spraw, jak gdyby nigdy nic - stwierdził Delacroix. - Aczkolwiek muszę jeszcze podziękować.
- Niby za co? - David uniósł jedną brew.
- Gdyby AD mnie nie powstrzymał, nie uświadomiłbym sobie co właściwie robię - odparł krótko mężczyzna.
- NIE MA ZA CO - wtrącił robot.
Żelazny nie silił się na głębsze wyjaśnienia, których brunet pewnie i tak nie potrzebował do szczęścia. Ukłonił się po raz kolejny, dodając nieco niepokojące ,,Do zobaczenia" i ruszył tam, skąd przybiegł, w górę ulicy. Niedługo potem wyczuł pod nogami delikatne wibracje metalowych kroków, oddalających się w przeciwnym kierunku.
Skręcił do zaułka, gdzie bez dłuższego namysłu przyjął bezkształtną, cienistą formę. Cień przepełznął w stronę pionowej ściany, tam wyrzucił do przodu długie, różno palczaste łapy i zaczął się wspinać na niezbyt pochyły dach. Chwilę później siedział na jego krawędzi, obserwując jak miasto budzi się do życia. Szybko zauważył, jak wielu ludzi zaczęło plotkować, pokazując sobie kierunek w stronę porzuconego porankiem ciała... Przez spotkanie z Koszmarem i incydent z AD Suweren całkowicie zapomniał, co sprowadziło go tutaj w pierwszej kolejności. Przypomniał sobie przerażonego mężczyznę ściganego przez diabelskie charty oraz strzał z kuszy. Razem z nim przyszła mu na myśl ta biedna kobieta, która niemal nieszczęśnika uratowała. Westchnął z metalicznym zgrzytem, nie wyrażając w tym żadnych konkretnych emocji. Jak to powiedział Zmora? C'est la vie? Co poradzisz - facet miał u kogoś dług, którego nie chciał spłacić. Fakt, że ten ktoś zapłacił za jego śmierć akurat Żelaznemu był czystym przypadkiem. Równie dobrze mogli to dostać do rąk inni łowcy nagród, zwykli i toporni najemnicy, czy nawet zupełnie pozbawieni finezji bandyci. Delacroix nie czuł się więc niczemu winny. To wszystko było tak samo naturalne, jak skagi zagryzające słaby miot. David miał rację: z tą planetą mogło być już tylko gorzej.
W namyśle typowym sobie zwyczajem musnął kciukiem palec serdeczny. Gdy coś go martwiło lub denerwowało, lubił wracać do dawnego siebie. Nie tego schizofrenika, wspomnianego już wcześniej, ale jeszcze dawniejszego: szczęśliwego Dela. Cała jego normalność, ludzka część, były zawarte w jednej, starej, prawdopodobnie już bezwartościowej obrączce...
Nie było jej.
Mężczyzna drgnął jak oparzony. Rzadko zdarzało mu się konkretnie przerazić, ale brak matowego metalu pod palcem był jednym z tych lęków, o których nie zdawał sobie sprawy. Nie wyobrażał sobie sytuacji, w której miałby zgubić swoją obrączkę - teraz, gdy do tego doszło, ogarnęła go panika.
Przez kilka sekund przeszukiwał kieszenie, po czym w końcu wziął głęboki oddech. Co ty wyprawiasz? Uspokój się. Wszystko da się logicznie wyjaśnić. Zsunęła się z palca? Niemożliwe, była dopasowana. Zdjąłeś ją? Nie, nie zrobiłbym tego...
Ktoś ją zdjął?
Jego myśli natychmiast wróciły do Zmory.
Całkiem prawdopodobne.
sobota, 21 października 2017
wtorek, 3 października 2017
Od Thatchera - Stalowy rozjemca
- Gdzie ty-szzz - słuchawka cegłowatej komórki zaszumiała niebezpiecznie.
David zaklął i stuknął nią (delikatnie mówiąc) o metalowy bark AD. Tytan nie za bardzo się tym przejął. Ani go to nie miało prawa zaboleć, ani zdziwić, chociaż był dogłębnie przekonany, że nie w taki sposób naprawia się telefony komórkowe. Siedzący na jego ramieniu Pilot mruknął coś niezrozumiałego pod nosem. Jeszcze tego brakowało, by stara komórka teraz odmawiała posłuszeństwa. Miała tyle lat co sam AD, nawet jeśli wyglądała jakby zmontowano ją na Ziemi w połowie XX wieku. Requel nie miałby pożytku z żadnego nowszego modelu - telefon wojskowy wydawał się ignorować braki zasięgu, pozwalając się dodzwonić właściwie wszędzie... no chyba, że miewał humory.
- Tatcher?! - warknęła zniecierpliwiona słuchawka, zwiastując chwalebny powrót do stałego połączenia.
- Jestem! Obecny! - rzucił szybko mężczyzna, jedną ręką trzymając się dla pewności krawędzi opancerzenia. Ramię AD kołysało się przy każdym kroku i chociaż David już dawno temu przywyknął do takiej jazdy, nie chciał zlecieć, jeśli noga tytana zamiast trafić na stały grunt znienacka zapadnie się w zdradliwą dziurę. - Mamy już Annville na horyzoncie - dodał szybko, zanim jego zleceniodawca powtórzył pytanie.
- Cholera jasna, mieliście być na miejscu już wczoraj! - odpowiedział Pan Wściekły Głos (do tej pory jeszcze nie zgodził się przedstawić Thatcherowi swojego nazwiska).
- Mieliśmy małe- PSIAKR... - zupełnie, jakby wszechświat czytał mu w myślach, tytan opadł gwałtownie, gdy bez ostrzeżenia zaczął schodzić po wzniesieniu. Telefon wypadł łowcy nagród z ręki i w ostatniej chwili złapał go w drugą dłoń, zanim zleciał na ziemię. Przy okazji musiał wychylić się do przodu, po czym niemal natychmiast wrócił do tyłu, zanim zaczął zsuwać się z ramienia AD.
- UWAGA, OPAD TERENU - zakomunikował robot z refleksem rasowego szachisty. Gdyby nie znał go od dłuższego czasu, pewnie obwiniłby za to stare obwody i obszarpane już oprogramowanie. Mężczyzna jednak w odpowiedzi łupnął tytana pięścią w kokpit.
- Towarzystwo cargijskich dzieciaków zdecydowanie ci nie służy, cwaniaku - rzucił, zasłaniając dłonią słuchawkę, z której już zaczynały dobiegać kolejne uskarżenia. Szybko wrócił do rozmowy, trzymając wzrok na rosnącym powoli miasteczku. - Najmocniej przepraszam, ale mieliśmy małe problemy po drodze.
- Problemy, których nie potrafi rozwiązać gigantyczny bojowy robot? - głos po drugiej stronie linii nabrał wręcz prześmiewczego tonu.
- No cóż, jeśli potrafi pan zastraszyć burzę piaskową, to z góry zapłacę za kilka lekcji gdy już zobaczymy się w Devlin - odpowiedział Dave z całkowitą powagą.
- WYKRYTO SARKAZM - wtrącił się AD.
- Cichaj - syknął Requel.
- Co proszę?
- Nie do pana - zreflektował się od razu. - Jak mówiłem, widzimy się w Devlin, w tym tygodniu.
- No mam nadzieję. Nawet nie wiesz, ile mnie będzie kosztować dalsza zwłoka... ciebie zresztą też - dodał. Przekaz był jasny: facet uważał się za kogoś niesamowicie wielkiego i wpływowego. Thatcher pomimo tego, iż nie widział go jeszcze ani razu, zaczynał już tworzyć sobie w wyobraźni postać zrujnowanego Arkańczyka, kryjącego włosy oraz kształt oczu w cieniu kapelusika, budującego swoje własne imperium na pieniądzach równie zrujnowanych Talosańczyków. Requel stwierdził w myślach, że wcale się nie zdziwi, jeśli faktycznie miał rację.
- Ależ oczywiście - odparł. Powiedz mi coś, czego nie wiem, dopowiedział poprzez powątpiewający ton głosu.
- Jeśli będzie to konieczne, możesz znaleźć jeszcze kogoś do pomocy. Bylebyście nie próbowali mnie na spółkę okraść, panie Requel - zagroził po raz ostatni. - Do zobaczenia.
Komórka z szumem umilkła.
- Buc - rzucił David.
- WYJĄTKOWO NIEMIŁY CZŁOWIEK - zgodził się AD. Może i nie słyszał całej rozmowy, ale skoro Thatcher uważał, że ktoś jest skończonym bucem, musiał mieć rację.
- Bezdyskusyjnie, wielkoludzie - Dave z lekkim uśmiechem pokiwał głową. Ramię tytana zaczęło bujać się odrobinę mocniej, gdy mógł już przyspieszyć kroku, nie grożąc przy tym zgubieniem komórki. - Otwieraj kokpit.
Panele z przodu otworzyły się niemal od razu, podczas gdy tytan nie zwolnił ani na sekundę. David z wprawą zsunął się z ramienia robota i oparł stopy na utworzonej przez panel ,,półce". Tam wrzucił telefon do innych przydatniejszych rupieci za fotelem pilota, po czym wspiął się z powrotem na górę - zmuszanie AD do chodzenia na ślepo przed siebie nie należało do najlepszych pomysłów, o czym już zdarzyło mu się przekonać. Popatrzył przed siebie na powoli rosnące Annville. Co nowsze blaszane dachy wydawały się błyszczeć w przedpołudniowym słońcu. Nie mając już co robić, Pilot zaczął majtać nogami, zwisającymi teraz obok pojedynczego ,,oka" AD.
- ODWIEDZIMY DOKTOR MADDISON?
Requel aż drgnął w miejscu od wibrującego, mechanicznego głosu, przerywającego dosyć długą już chwilę przerwy. Temat pytania chyba też się do tego nerwowego zaskoczenia przyczynił.
- To propozycja, czy wniosek? - zapytał stalowego giganta.
- PO DOKONANIU ANALIZ TWOICH WCZEŚNIEJSZYCH...
- Słyszałem twoje raporty o moim zdrowiu psychicznym już wcześniej. Przed ostatnią wizytą w Annville. I jeszcze poprzednią. Za każdym razem, gdy byliśmy w pobliżu, sklerotyku - zauważył mężczyzna z przekąsem.
- PONAWIAM PYTANIE.
David westchnął, przejeżdżając sobie dłonią po twarzy. AD znał go jak nikt inny. Doskonale wiedział, że przebywając w Annville koniec końców Dave znajdzie wymówkę, by wpaść pogadać z Evą Maddison, która na całe szczęście chyba nie uważała go za nachalnego (a przynajmniej nigdy nie wyglądała, jakby widząc Thatchera przeszło jej przez myśl ,,Znowu on?"). Robot musiał więc też znać odpowiedź, ale, jak zawsze, najwyraźniej po prostu musiał zadać to kompromitujące pytanie. To tym bardziej utrzymywało Pilota w przekonaniu, iż uboga w zasadzie sztuczna inteligencja giganta nadal się rozwija pod wpływem badania ludzkich zachowań. I nadal nie miał pojęcia, czy powinien się z tego powodu cieszyć, czy też martwić.
- Tak, pewnie wpadniemy się przywitać - odpowiedział w końcu zrezygnowanym tonem, jakby przyznawał się do porażki. - Ale mamy robotę i raczej nie powinniśmy przesiedzieć w Annville dłużej niż kilka godzin.
- JESTEM ROBOTEM. WYCZUCIE CZASU MAM W OPROGRAMOWANIU - zapewnił go tytan.
- Oby więc cała reszta poszła po naszej myśli... - mruknął do siebie Requel. Zdążył się już przyzwyczaić do faktu, że w większości przypadków tak nie było.
Jak się okazało, Pan Wściekły Głos nie miał żadnych podstaw, by być wściekłym za spóźnienie Davida: gdy przybyli na umówione miejsce, karawana jeszcze nie była gotowa do wyjazdu. Pilot mimowolnie gwizdnął widząc sznur zaparkowanych wzdłuż ulicy ciężarówek, wciąż pakowanych. Naliczył ich jakieś osiem, ale nigdzie nie dostrzegł żadnej typowej dla większych dostaw dodatkowej ochrony w postaci samochodów ubezpieczających tyły i front. Czyżby liczono tylko na możliwości AD? Wszystko wskazywało na tak, bo słysząc metalowe kroki dwójka ludzi - kobieta i mężczyzna - najwyraźniej nadzorujących cały przejazd, niemalże westchnęła z ulgą. Przechodnie i tragarze oglądnęli się za nimi gdy przechodzili obok, ale prawdopodobnie niewielu z nich widziało ich tutaj po raz pierwszy. Annville, podobnie jak Armadillo i Rattle Cliffs, gościło tytana i jego pilota znacznie częściej niż Cargo lub Devlin, gdzie bywali dosłownie przejazdem, budząc niezdrową ciekawość.
- Mówiłam, że będzie! - wypaliła ciemnoskóra nadzorczyni i wyciągnęła do towarzysza rękę w jednoznacznym geście. Brodaty mężczyzna przewrócił oczami i wyciągnął z kieszeni banknot, który kobieta z dumą wsunęła pod plastikowy klips podstawki na papiery w rękach.
Tytan przyklęknął na jedno kolano i Thatcher zeskoczył na ziemię, trzymając pod pachą swój hełm. Z uśmiechem przyjął wyciągniętą dłoń, najpierw przegranego, a później zwyciężczyni zakładu.
- Robert - przedstawił się mężczyzna. - Miło pana w końcu poznać, Pilocie.
- Oora - kobieta dygnęła lekko i wróciła do przeglądania listy.
- Nie mieliście ruszyć rano? - zapytał Dave. - Bałem się, że czekacie tylko z mojego powodu...
- Gdzie tam - Robert machnął ręką. - Nie ma wyjazdu bez problemów i opóźnień. Oora by nawet nie wsiadła za kółko, gdyby wszystko szło zgodnie z planem.
Murzynka dźgnęła go łokciem w bok.
- Lepiej dmuchać na zimne - odpowiedziała. - I nie ignorować starych przesądów, zwłaszcza trafnych. Pamiętasz, co było ostatnim razem?
- Oj, nigdy nie zapomnę - czoło mężczyzny pociemniało, po czym zwrócił się do Dave'a: - Zatrudniliśmy rangera do ochrony. Sądziliśmy, że to dobry interes, bo chciał o wiele mniej niż ostatni łowca nagród, z którym musieliśmy się targować. Cóż, cena warta usługi: zwiał, gdy padły pierwsze strzały. Wybroniliśmy się sami... i faktycznie przed wyjazdem nic nie wskazywało na to, by coś miało pójść nie tak.
- A widzisz! - Oora przeglądała kolejne tabelki zapisane schludnym, pochyłym pismem. - Cholera, Rob, wciąż brakuje tego żelastwa od Churcha.
- Żelastwa? - David uniósł jedną brew.
- Klient zażyczył sobie złomu... nie patrz tak na mnie, poważnie mówię. Obeszliśmy więc wczoraj całe Annville z zapytaniem, czy ktoś nie ma zbędnego żelastwa. Jeśli mają, to je sprzedamy na złomowisku w Devlin i oddamy im 75% z jego wartości, gdy wrócimy. Taka sąsiedzka solidarność. Ale Church wciąż się nie pojawił...
- Może nie ma jak tego donieść? Synowie pewnie pojechali do miasta - stwierdził Rob. - Lepiej, żeby się nie przemęczał ze swoimi plecami...
- Mogę pomóc - zaproponował Requel i wskazał kciukiem za siebie na AD, już obleganego przez grupkę dzieciaków. - Na razie i tak sterczymy jak kołki.
Oora wzruszyła ramionami.
- Church mieszka dwie ulice stąd, w starym bliźniaku pomalowanym na pomarańczowo - wyjaśniła.
Łowca nagród zasalutował i ruszył we wskazanym kierunku, machając ręką do AD. Tytan delikatnie odsunął od siebie dzieciarnię, usprawiedliwiając się, że wzywają go obowiązki, po czym ruszył za Pilotem. Zapracowani tragarze umykali mu spod nóg, niektórzy klnąc przy tym siarczyście.
Niedługo potem dotarli do pomarańczowego bliźniaka, otoczonego zarosłym udeptaną żółtą trawą ogródkiem. Leżące pod płotem zabawki, sklecona z kijków bramka i porzucony czerwony trójkołowy rowerek stanowczo wskazywały na to, że Church nie miał żadnych obiekcji, by dzieciaki oblegały jego podwórko. Pewnie własne już wychował, przeszło Davidowi przez myśl. Annville naprawdę nie przypominało żadnej innej miejscowości. Było jedynym miejscem na Talos, gdzie przyjezdny mógł się czuć względnie normalnie.
- Zostań tu - polecił krótko AD. - I bez wygłupów.
- WYGŁUPY TO RZECZ TYPOWO LUDZKA - zauważył tytan, gdy Requel pukał do drzwi.
Staruszek, choć - zwyczajowo dla mieszkańców miasteczka - raczej nieufny wobec obcego, nie kazał mu się od razu wynosić w diabły, co skreśliło tą trudną część zadania. Potem zaprosił Davida do środka, marudząc na dwójkę synów, których poprosił wczoraj o zaniesienie złomu do karawany (,,Dwa worki, czy to naprawdę tak wiele do noszenia?"). Pilot ostatni raz rzucił AD porozumiewawcze spojrzenie i uspokojony uniesionym w górę metalowym kciukiem poszedł za Churchem. Pomimo swoich słów był całkowicie pewny, że tytan nie zrobi niczego głupiego. Robot wiedział, czym kończyło się samotne wałęsanie po ulicy i wtrącanie do spraw mieszkańców, dlatego zapewne nie zamierzał się kłócić z jasnym poleceniem.
I tak jak mężczyzna się tego spodziewał, AD nigdzie się nie ruszył. To ktoś inny na niego wpadł.
Gdy David wytargał na podwórko dwa worki żelastwa, usłyszał za plecami masę gróźb i żądań upuszczenia na ziemię. To drugie go zaalarmowało i rozejrzał się wokół w poszukiwaniu swojego tytana. Nie uciekł ani na metr... ale w rękach trzymał za kołnierze dwójkę obcych, zakapturzonych mężczyzn. Cała sytuacja wyglądałaby przezabawnie, gdyby to nie Dave był zgoła odpowiedzialny za swojego robota.
- AD! - zawołał. Nieznajomi przestali się szarpać i spojrzeli w jego kierunku. - Co ty wyprawiasz?!
- NIC NIE ZROBIŁEM - zaprzeczył. - CI PANOWIE ZAKŁÓCALI PORZĄDEK.
- Prawdziwe zakłócanie porządku dopiero się zacznie, jeśli nie postawisz mnie zaraz na ziemię - zagroził jeden z nich. Jego głos miał dziwnie metaliczny wydźwięk, w połowie zdania dało się nawet słyszeć jakby zgrzyt mechanizmu.
- No dalej, Del, teraz popisz się jakąś sztuczką - rzucił kąśliwie drugi. Ten na szczęście brzmiał normalniej.
- AD - rozkazał surowo Thatcher, jakby mówił do nieposłusznego szczeniaka. - Postaw. Ich.
Tytan wahał się jeszcze przez chwilę, po czym bez wcześniejszego ostrzeżenia po prostu puścił obu naraz. Żaden z nieznajomych nie miał większego problemu z wylądowaniem na ugiętych nogach, mimo tego Dave walnął się dłonią w czoło.
- Tym razem nie powiedziałem ,,puść" - westchnął zrezygnowany.
- ALE TO MIAŁEŚ NA MYŚLI.
- Nie cwaniakuj mi teraz - zagroził robotowi palcem, całkowicie ignorując dwójkę obcych, przyglądających się mu z niemałym zdziwieniem. Faceta kłócącego się z kilkutonowym stalowym kolosem chyba jeszcze nie widzieli.
David zaklął i stuknął nią (delikatnie mówiąc) o metalowy bark AD. Tytan nie za bardzo się tym przejął. Ani go to nie miało prawa zaboleć, ani zdziwić, chociaż był dogłębnie przekonany, że nie w taki sposób naprawia się telefony komórkowe. Siedzący na jego ramieniu Pilot mruknął coś niezrozumiałego pod nosem. Jeszcze tego brakowało, by stara komórka teraz odmawiała posłuszeństwa. Miała tyle lat co sam AD, nawet jeśli wyglądała jakby zmontowano ją na Ziemi w połowie XX wieku. Requel nie miałby pożytku z żadnego nowszego modelu - telefon wojskowy wydawał się ignorować braki zasięgu, pozwalając się dodzwonić właściwie wszędzie... no chyba, że miewał humory.
- Tatcher?! - warknęła zniecierpliwiona słuchawka, zwiastując chwalebny powrót do stałego połączenia.
- Jestem! Obecny! - rzucił szybko mężczyzna, jedną ręką trzymając się dla pewności krawędzi opancerzenia. Ramię AD kołysało się przy każdym kroku i chociaż David już dawno temu przywyknął do takiej jazdy, nie chciał zlecieć, jeśli noga tytana zamiast trafić na stały grunt znienacka zapadnie się w zdradliwą dziurę. - Mamy już Annville na horyzoncie - dodał szybko, zanim jego zleceniodawca powtórzył pytanie.
- Cholera jasna, mieliście być na miejscu już wczoraj! - odpowiedział Pan Wściekły Głos (do tej pory jeszcze nie zgodził się przedstawić Thatcherowi swojego nazwiska).
- Mieliśmy małe- PSIAKR... - zupełnie, jakby wszechświat czytał mu w myślach, tytan opadł gwałtownie, gdy bez ostrzeżenia zaczął schodzić po wzniesieniu. Telefon wypadł łowcy nagród z ręki i w ostatniej chwili złapał go w drugą dłoń, zanim zleciał na ziemię. Przy okazji musiał wychylić się do przodu, po czym niemal natychmiast wrócił do tyłu, zanim zaczął zsuwać się z ramienia AD.
- UWAGA, OPAD TERENU - zakomunikował robot z refleksem rasowego szachisty. Gdyby nie znał go od dłuższego czasu, pewnie obwiniłby za to stare obwody i obszarpane już oprogramowanie. Mężczyzna jednak w odpowiedzi łupnął tytana pięścią w kokpit.
- Towarzystwo cargijskich dzieciaków zdecydowanie ci nie służy, cwaniaku - rzucił, zasłaniając dłonią słuchawkę, z której już zaczynały dobiegać kolejne uskarżenia. Szybko wrócił do rozmowy, trzymając wzrok na rosnącym powoli miasteczku. - Najmocniej przepraszam, ale mieliśmy małe problemy po drodze.
- Problemy, których nie potrafi rozwiązać gigantyczny bojowy robot? - głos po drugiej stronie linii nabrał wręcz prześmiewczego tonu.
- No cóż, jeśli potrafi pan zastraszyć burzę piaskową, to z góry zapłacę za kilka lekcji gdy już zobaczymy się w Devlin - odpowiedział Dave z całkowitą powagą.
- WYKRYTO SARKAZM - wtrącił się AD.
- Cichaj - syknął Requel.
- Co proszę?
- Nie do pana - zreflektował się od razu. - Jak mówiłem, widzimy się w Devlin, w tym tygodniu.
- No mam nadzieję. Nawet nie wiesz, ile mnie będzie kosztować dalsza zwłoka... ciebie zresztą też - dodał. Przekaz był jasny: facet uważał się za kogoś niesamowicie wielkiego i wpływowego. Thatcher pomimo tego, iż nie widział go jeszcze ani razu, zaczynał już tworzyć sobie w wyobraźni postać zrujnowanego Arkańczyka, kryjącego włosy oraz kształt oczu w cieniu kapelusika, budującego swoje własne imperium na pieniądzach równie zrujnowanych Talosańczyków. Requel stwierdził w myślach, że wcale się nie zdziwi, jeśli faktycznie miał rację.
- Ależ oczywiście - odparł. Powiedz mi coś, czego nie wiem, dopowiedział poprzez powątpiewający ton głosu.
- Jeśli będzie to konieczne, możesz znaleźć jeszcze kogoś do pomocy. Bylebyście nie próbowali mnie na spółkę okraść, panie Requel - zagroził po raz ostatni. - Do zobaczenia.
Komórka z szumem umilkła.
- Buc - rzucił David.
- WYJĄTKOWO NIEMIŁY CZŁOWIEK - zgodził się AD. Może i nie słyszał całej rozmowy, ale skoro Thatcher uważał, że ktoś jest skończonym bucem, musiał mieć rację.
- Bezdyskusyjnie, wielkoludzie - Dave z lekkim uśmiechem pokiwał głową. Ramię tytana zaczęło bujać się odrobinę mocniej, gdy mógł już przyspieszyć kroku, nie grożąc przy tym zgubieniem komórki. - Otwieraj kokpit.
Panele z przodu otworzyły się niemal od razu, podczas gdy tytan nie zwolnił ani na sekundę. David z wprawą zsunął się z ramienia robota i oparł stopy na utworzonej przez panel ,,półce". Tam wrzucił telefon do innych przydatniejszych rupieci za fotelem pilota, po czym wspiął się z powrotem na górę - zmuszanie AD do chodzenia na ślepo przed siebie nie należało do najlepszych pomysłów, o czym już zdarzyło mu się przekonać. Popatrzył przed siebie na powoli rosnące Annville. Co nowsze blaszane dachy wydawały się błyszczeć w przedpołudniowym słońcu. Nie mając już co robić, Pilot zaczął majtać nogami, zwisającymi teraz obok pojedynczego ,,oka" AD.
- ODWIEDZIMY DOKTOR MADDISON?
Requel aż drgnął w miejscu od wibrującego, mechanicznego głosu, przerywającego dosyć długą już chwilę przerwy. Temat pytania chyba też się do tego nerwowego zaskoczenia przyczynił.
- To propozycja, czy wniosek? - zapytał stalowego giganta.
- PO DOKONANIU ANALIZ TWOICH WCZEŚNIEJSZYCH...
- Słyszałem twoje raporty o moim zdrowiu psychicznym już wcześniej. Przed ostatnią wizytą w Annville. I jeszcze poprzednią. Za każdym razem, gdy byliśmy w pobliżu, sklerotyku - zauważył mężczyzna z przekąsem.
- PONAWIAM PYTANIE.
David westchnął, przejeżdżając sobie dłonią po twarzy. AD znał go jak nikt inny. Doskonale wiedział, że przebywając w Annville koniec końców Dave znajdzie wymówkę, by wpaść pogadać z Evą Maddison, która na całe szczęście chyba nie uważała go za nachalnego (a przynajmniej nigdy nie wyglądała, jakby widząc Thatchera przeszło jej przez myśl ,,Znowu on?"). Robot musiał więc też znać odpowiedź, ale, jak zawsze, najwyraźniej po prostu musiał zadać to kompromitujące pytanie. To tym bardziej utrzymywało Pilota w przekonaniu, iż uboga w zasadzie sztuczna inteligencja giganta nadal się rozwija pod wpływem badania ludzkich zachowań. I nadal nie miał pojęcia, czy powinien się z tego powodu cieszyć, czy też martwić.
- Tak, pewnie wpadniemy się przywitać - odpowiedział w końcu zrezygnowanym tonem, jakby przyznawał się do porażki. - Ale mamy robotę i raczej nie powinniśmy przesiedzieć w Annville dłużej niż kilka godzin.
- JESTEM ROBOTEM. WYCZUCIE CZASU MAM W OPROGRAMOWANIU - zapewnił go tytan.
- Oby więc cała reszta poszła po naszej myśli... - mruknął do siebie Requel. Zdążył się już przyzwyczaić do faktu, że w większości przypadków tak nie było.
Jak się okazało, Pan Wściekły Głos nie miał żadnych podstaw, by być wściekłym za spóźnienie Davida: gdy przybyli na umówione miejsce, karawana jeszcze nie była gotowa do wyjazdu. Pilot mimowolnie gwizdnął widząc sznur zaparkowanych wzdłuż ulicy ciężarówek, wciąż pakowanych. Naliczył ich jakieś osiem, ale nigdzie nie dostrzegł żadnej typowej dla większych dostaw dodatkowej ochrony w postaci samochodów ubezpieczających tyły i front. Czyżby liczono tylko na możliwości AD? Wszystko wskazywało na tak, bo słysząc metalowe kroki dwójka ludzi - kobieta i mężczyzna - najwyraźniej nadzorujących cały przejazd, niemalże westchnęła z ulgą. Przechodnie i tragarze oglądnęli się za nimi gdy przechodzili obok, ale prawdopodobnie niewielu z nich widziało ich tutaj po raz pierwszy. Annville, podobnie jak Armadillo i Rattle Cliffs, gościło tytana i jego pilota znacznie częściej niż Cargo lub Devlin, gdzie bywali dosłownie przejazdem, budząc niezdrową ciekawość.
- Mówiłam, że będzie! - wypaliła ciemnoskóra nadzorczyni i wyciągnęła do towarzysza rękę w jednoznacznym geście. Brodaty mężczyzna przewrócił oczami i wyciągnął z kieszeni banknot, który kobieta z dumą wsunęła pod plastikowy klips podstawki na papiery w rękach.
Tytan przyklęknął na jedno kolano i Thatcher zeskoczył na ziemię, trzymając pod pachą swój hełm. Z uśmiechem przyjął wyciągniętą dłoń, najpierw przegranego, a później zwyciężczyni zakładu.
- Robert - przedstawił się mężczyzna. - Miło pana w końcu poznać, Pilocie.
- Oora - kobieta dygnęła lekko i wróciła do przeglądania listy.
- Nie mieliście ruszyć rano? - zapytał Dave. - Bałem się, że czekacie tylko z mojego powodu...
- Gdzie tam - Robert machnął ręką. - Nie ma wyjazdu bez problemów i opóźnień. Oora by nawet nie wsiadła za kółko, gdyby wszystko szło zgodnie z planem.
Murzynka dźgnęła go łokciem w bok.
- Lepiej dmuchać na zimne - odpowiedziała. - I nie ignorować starych przesądów, zwłaszcza trafnych. Pamiętasz, co było ostatnim razem?
- Oj, nigdy nie zapomnę - czoło mężczyzny pociemniało, po czym zwrócił się do Dave'a: - Zatrudniliśmy rangera do ochrony. Sądziliśmy, że to dobry interes, bo chciał o wiele mniej niż ostatni łowca nagród, z którym musieliśmy się targować. Cóż, cena warta usługi: zwiał, gdy padły pierwsze strzały. Wybroniliśmy się sami... i faktycznie przed wyjazdem nic nie wskazywało na to, by coś miało pójść nie tak.
- A widzisz! - Oora przeglądała kolejne tabelki zapisane schludnym, pochyłym pismem. - Cholera, Rob, wciąż brakuje tego żelastwa od Churcha.
- Żelastwa? - David uniósł jedną brew.
- Klient zażyczył sobie złomu... nie patrz tak na mnie, poważnie mówię. Obeszliśmy więc wczoraj całe Annville z zapytaniem, czy ktoś nie ma zbędnego żelastwa. Jeśli mają, to je sprzedamy na złomowisku w Devlin i oddamy im 75% z jego wartości, gdy wrócimy. Taka sąsiedzka solidarność. Ale Church wciąż się nie pojawił...
- Może nie ma jak tego donieść? Synowie pewnie pojechali do miasta - stwierdził Rob. - Lepiej, żeby się nie przemęczał ze swoimi plecami...
- Mogę pomóc - zaproponował Requel i wskazał kciukiem za siebie na AD, już obleganego przez grupkę dzieciaków. - Na razie i tak sterczymy jak kołki.
Oora wzruszyła ramionami.
- Church mieszka dwie ulice stąd, w starym bliźniaku pomalowanym na pomarańczowo - wyjaśniła.
Łowca nagród zasalutował i ruszył we wskazanym kierunku, machając ręką do AD. Tytan delikatnie odsunął od siebie dzieciarnię, usprawiedliwiając się, że wzywają go obowiązki, po czym ruszył za Pilotem. Zapracowani tragarze umykali mu spod nóg, niektórzy klnąc przy tym siarczyście.
Niedługo potem dotarli do pomarańczowego bliźniaka, otoczonego zarosłym udeptaną żółtą trawą ogródkiem. Leżące pod płotem zabawki, sklecona z kijków bramka i porzucony czerwony trójkołowy rowerek stanowczo wskazywały na to, że Church nie miał żadnych obiekcji, by dzieciaki oblegały jego podwórko. Pewnie własne już wychował, przeszło Davidowi przez myśl. Annville naprawdę nie przypominało żadnej innej miejscowości. Było jedynym miejscem na Talos, gdzie przyjezdny mógł się czuć względnie normalnie.
- Zostań tu - polecił krótko AD. - I bez wygłupów.
- WYGŁUPY TO RZECZ TYPOWO LUDZKA - zauważył tytan, gdy Requel pukał do drzwi.
Staruszek, choć - zwyczajowo dla mieszkańców miasteczka - raczej nieufny wobec obcego, nie kazał mu się od razu wynosić w diabły, co skreśliło tą trudną część zadania. Potem zaprosił Davida do środka, marudząc na dwójkę synów, których poprosił wczoraj o zaniesienie złomu do karawany (,,Dwa worki, czy to naprawdę tak wiele do noszenia?"). Pilot ostatni raz rzucił AD porozumiewawcze spojrzenie i uspokojony uniesionym w górę metalowym kciukiem poszedł za Churchem. Pomimo swoich słów był całkowicie pewny, że tytan nie zrobi niczego głupiego. Robot wiedział, czym kończyło się samotne wałęsanie po ulicy i wtrącanie do spraw mieszkańców, dlatego zapewne nie zamierzał się kłócić z jasnym poleceniem.
I tak jak mężczyzna się tego spodziewał, AD nigdzie się nie ruszył. To ktoś inny na niego wpadł.
Gdy David wytargał na podwórko dwa worki żelastwa, usłyszał za plecami masę gróźb i żądań upuszczenia na ziemię. To drugie go zaalarmowało i rozejrzał się wokół w poszukiwaniu swojego tytana. Nie uciekł ani na metr... ale w rękach trzymał za kołnierze dwójkę obcych, zakapturzonych mężczyzn. Cała sytuacja wyglądałaby przezabawnie, gdyby to nie Dave był zgoła odpowiedzialny za swojego robota.
- AD! - zawołał. Nieznajomi przestali się szarpać i spojrzeli w jego kierunku. - Co ty wyprawiasz?!
- NIC NIE ZROBIŁEM - zaprzeczył. - CI PANOWIE ZAKŁÓCALI PORZĄDEK.
- Prawdziwe zakłócanie porządku dopiero się zacznie, jeśli nie postawisz mnie zaraz na ziemię - zagroził jeden z nich. Jego głos miał dziwnie metaliczny wydźwięk, w połowie zdania dało się nawet słyszeć jakby zgrzyt mechanizmu.
- No dalej, Del, teraz popisz się jakąś sztuczką - rzucił kąśliwie drugi. Ten na szczęście brzmiał normalniej.
- AD - rozkazał surowo Thatcher, jakby mówił do nieposłusznego szczeniaka. - Postaw. Ich.
Tytan wahał się jeszcze przez chwilę, po czym bez wcześniejszego ostrzeżenia po prostu puścił obu naraz. Żaden z nieznajomych nie miał większego problemu z wylądowaniem na ugiętych nogach, mimo tego Dave walnął się dłonią w czoło.
- Tym razem nie powiedziałem ,,puść" - westchnął zrezygnowany.
- ALE TO MIAŁEŚ NA MYŚLI.
- Nie cwaniakuj mi teraz - zagroził robotowi palcem, całkowicie ignorując dwójkę obcych, przyglądających się mu z niemałym zdziwieniem. Faceta kłócącego się z kilkutonowym stalowym kolosem chyba jeszcze nie widzieli.
Zmora? Del? Nie wiem, jak chcecie to dalej pociągnąć > < Przynajmniej na razie nie musicie się przejmować kilkumiesięcznym ,,awkward silence"
Subskrybuj:
Posty (Atom)