Imię: Pip
Gatunek: Zwykły, szary, ściekowy tresowany szczur bojowy
Opis: Dość sporych rozmiarów, szary z łysym ogonkiem i uszkami, o
paciorkowatych oczkach gryzoń. Niezwykle inteligentny nawet jak na swój
gatunek. Reaguje na gesty swojej właścicielki i zawsze jest w pobliżu
gdy siedzą w miejscu, a w trakcie podróży łazi gdzieś po Koko lub
zakamarkach jej ubrań, ulubionym miejscem oprócz kieszonki na piersi
jest ramie właścicielki.
Właściciel: Mim ryzykant
poniedziałek, 15 lutego 2016
Mim - Ciekawska optymistka
iZonbi |
Imię: Koko
Nazwisko: Nutri
Płeć: Kobieta
Wiek: 19 lat
Rasa: Człowiek, po prostu człowiek z pewną niezwykłą umiejętnością.
Rodzina: Jest i mama, i tata a nawet doje braci i siostra. Tylko raczej nie wiedzą gdzie ona jest i co robi.
Miłość: Hm... bardzo ciekawe... czy to też można sobie wyobrazić?
Aparycja, cechy szczególne: Brązowe oczy, sylwetka atlety, długie, brązowe włosy. Podobnie jak wielkie oczy spoglądające na świat z wesołością i zainteresowaniem dziecka. Chyba jedyną naprawdę charakterystyczną cechą w jej wyglądzie jest brak palca wskazującego u prawej ręki. Jeśli chodzi o ubiór to zazwyczaj ma jedynie jakieś wytarte dżinsy, stary podkoszulek, skórzaną kurtkę oraz najważniejszy element czyli kapelusz z szerokim rondem i strusim piórkiem z którym rozstaje się tylko do kąpieli.
Charakter: Koko to niezwykle wesoła i optymistyczna postać. Wiecznie się uśmiecha i śmieje, na prawdę w każdej sytuacji, nawet tej wyjątkowo opłakanej. A takowe zdarzają się nad wyraz często, w końcu nie bez powodu w jej pseudonimie znalazło się słowo “ryzykant”. A jest tak dlatego że posiada ona duszę odkrywcy i musi wszystko zobaczyć, wszystko dotknąć i spróbować, a także wtrącić nos tam gdzie nie trzeba. Kocha zabawę i adrenalinę, nie ma dla niej takiego słowa jak “niemożliwe”, a ryzyko to jej drugie imię. Jest wolnym duchem, mało jaka przyziemna rzecz jak zawirowania polityczne, ekonomia i władza jest wstanie skupić jej uwagę, za to kolorowe, grające i błyszczące przedmioty i mało istotne drobiazgi owszem. Jest to takie wieczne dziecko które dba tak na prawdę tylko o to by dobrze się bawić. Nawet rozgłos i pieniądze mało ją interesują. Jest też niezwykle upierdliwa, często jak szczeniak po okazaniu jej minimum zainteresowania nie potrafi się odczepić. Zdaje się być milutka i słodziutka, siedzi cicho i tylko się uśmiecha. Ale to mały psotnik, potrafi być nieraz wredna i złośliwa, ale zawsze tylko dla zabawy.
Stopień rozgłosu: 1 (400/500 PD)
Sojusznicy: Wśród innych łowców na chwilę obecną nikogo nie udało jej się znaleźć, ale w końcu nie tylko na nich kończy się świat.
Wrogowie: Cóż… jej się nie da nie lubić. A przynajmniej tak sobie wmawia.
Broń: Ogranicza ją tylko wyobraźnia i umiejętności sceniczne.
Umiejętności: Zastanawiacie się pewnie dlaczego “Mim”? Otóż to niezwykle proste… Tę sztukę nietypowego aktorstwa ma bardzo dobrze opanowaną. Niby nic prawda? Otóż nie… Rewolwer? Łuk? Miecz? Pudełko? Wszystko co pokarze będzie miało rzeczywiste skutki, ale oczywiście ty zobaczysz jedynie puste dłonie. Co oznacza iż jeśli uda że trzyma nóż i się nm zamachnie faktycznie będziesz ranny, jak założy ci kajdanki to do puki jesteś w zasięgu wzroku będziesz skrępowany. Jeśli uda że ma tarczę pociski się odbiją, a jeśli będzie trzymała wyimaginowaną bazuke? Uciekaj… wybuch będzie już dla ciebie widoczny. Jedynym sposobem by dowiedzieć się co zaraz zrobi jest albo obserwowanie jej ruchów, albo cienia. Ma to jednak swoją cenę. Jaką? Taką samą jak u każdego mima - cenę milczenia. Jeśli się odezwie by odzyskać umiejętność będzie musiała zapłacić. O rozmowę się jednak nie martwcie może i bezgłośnie, ale umie rozmawiać, na dodatek niesamowita z niej gaduła.
Towarzysz: Pip
Wykonane zlecenia:
- [#3] Zagrożony gatunek?
Nick na howrse: Ursa
piątek, 12 lutego 2016
Od Kaina - Niemal wolny
Cóż...zawsze mogło być gorzej, pomyślał Marc siląc się na swój zwyczajowy uśmieszek.
Prawda była taka, że szedł ze związanymi przed sobą rękoma, z lufą automatu niemalże wbitą mu w plecy. Za nim szło dwoje ochroniarzy, a do tej pory zdążyli minąć jeszcze z dziesięciu podobnych goryli. Beretty w kaburach niemal wołały, by po nie sięgnąć, jednak w obecnej sytuacji nie było to ani możliwe ani zbytnio mądre. Kain nigdy nie słynął z mądrych zachowań, teraz jednak do myślenia dawały mu związane dłonie...
I fakt, że jeszcze chciało mu się trochę na tym świecie pożyć. ,,Być martwym" - co to za rozrywka? Flint nie wyznawał żadnej konkretnej religii, nie wierzył więc w jakiś byt po śmierci. A skoro w jego przekonaniu nie ma żadnego bytu, to co można robić nie żyjąc? NIC. Dokładnie. Nie byłby w stanie nikogo więcej denerwować swoją obecnością, kłócić się ze sprzedawcami ryb (nie zaznasz życia, póki nie spróbujesz się targować o śledzia z reptilianinem) ani rozkręcać lunet w snajperkach weteranom talosańskich wojsk. Kto poza nim będzie denerwował Xandera i wyrywał mu odnóża, gdy będzie za bardzo upierdliwy? Przecież świat się zawali, jeśli ta mała poczwara wypełznie na wolność!
No dobra, może nieco przesadził. Ale szczerze przyznajmy, że bez niego połowie Talos zrobi się nagle nudno.
- Rusz się! - warknął goryl, gdy Kain w zamyśleniu zwolnił nieco kroku. Dla poprawienia efektu dźgnął go lufą automatu w kręgosłup.
- Ej, uważaj! Zaraz mi do dupy z tym karabinem wleziesz, a tego oboje byśmy nie chcieli! - odgryzł się łowca nagród, ale nieznacznie przyspieszył kroku.
Siedziba szajki znajdowała się w starej fabryce na rubieżach Cargo. Marcusa wprowadzono do głównej hali produkcyjnej, obecnie przerobionej na pewnego rodzaju salę obrad...ale z nową dostawą broni zamiast papierów na sześciu długich ławach. Flint szybko ogarnął salę wzrokiem szukając jakiejś drogi ucieczki. Pomieszczenie miało wysokość jednego piętra. Cztery metry nad ziemią pod ścianami wisiały metalowe pomosty wyższej kondygnacji. Jedynym oknem był półkolisty świetlik z matowego od brudu szkła nad jedną z kładek. Z tej samej kładki wystawał na metr do przodu stary żeliwny wysięgnik, a na nim hak na długim łańcuchu. Stary mechanizm - na dole znajdowała się dźwignia po pociągnięciu której z góry zostawał spuszczony jakiś obciążnik pociągając hak z zaczepionym ładunkiem w górę. Kain uśmiechnął się nieznacznie. W jego głowie powoli formował się plan ucieczki.
Naprzeciwko świetlika, u zupełnego ,,szczytu" sali, na jakimś cholernie drogim krześle siedział szef bandy - Monett. Flint dalej był przekonania, że miał zbyt ładne nazwisko jak na taki charakter i zawód. Zdecydowanie bardziej pasowałoby do drobnej blondynki z wdzięcznym uśmiechem oraz melodyjnym zachodnim akcentem. Zamiast tego w fotelu wylegiwał się z lekka otyły facet po czterdziestce z ulizanymi, tłustymi włosami po ramiona, worami pod oczyma i skrzecząco-świszczącym głosem, który zawsze chłopakowi przywodził na myśl wieprza. W hali było jeszcze sporo oprychów z przeładowaną i odbezpieczoną bronią. No proszę, pomyślał chłopak rozbawiony, wspominając swoją ostatnią ,,wizytę". Jednak się czegoś nauczył.
- Jakże miło mi cię widzieć, Flint - powiedział ze złośliwym uśmiechem Monett.
Jeden z goryli popchnął Marca do przodu. Ten utrzymał równowagę w ostatniej chwili, zatrzymując się jakieś dwa metry od siedziska. Rzucił strażnikom mordercze spojrzenie, po czym zwrócił już swoją uwagę na grubasa.
- Z całego serca chciałbym odpowiedzieć ci tym samym, jednakże okoliczności ku temu nie sprzyjają - łowca ukłonił się teatralnie. - Morituri te salutant!*
- Dość wygłupów - na czole herszta pojawiła się głęboka bruzda. - Gdzie moje pieniądze?
- PIENIĄDZE? - powtórzył z naciskiem mężczyzna. - Ach, a ja myślałem, że kazałeś mnie pojmać żywcem z ulicy, ogłuszyć i przywlec tutaj z czystej tęsknoty za moją pocieszną mordką. Aż mnie coś w serduszku zabo...a nie, to jednak tylko siniak.
- Dziesięć. Tysięcy. - wycedził Monett zaciskając palce na podłokietniku ze zniecierpliwienia.
Kain rozkaszlał się ironicznie.
- Ile? - zapytał. - Chyba coś ci się w głowie rozmnożyło. Z tego co pamiętam pożyczyłem od ciebie mniej...
- Ale nie uregulowałeś długu w terminie - wieprz uśmiechnął się jadowicie. - A to ciągnie za sobą odsetki.
- Na aż takie się nie umawialiśmy - Marcus zmarszczył gniewnie brwi.
- Na sześciomiesięczny termin również - Monett najwyraźniej był w doskonałym nastroju. - Wnioskuję, że pieniędzy przy sobie nie masz? Jaka szkoda. Ale możesz jeszcze dać mi sporo rozrywki...BROCK! - krzyknął do stojącego zaledwie trzy metry dalej dryblasa. - Przyprowadź rangera.
- Rangera? - powiedział szeptem zdziwiony Flint. - A na cholerę wam...
Umilkł. Do sali wszedł ciemnoskóry mężczyzna w zużytej kurtce i luźnych dżinsach. Przy pasie miał kaburę i pochwę noża...ale broni przy sobie nie miał. Głupiec. Dał się rozbroić. Na widok Sqeeza Kaina ogarnęła czysta furia. Teraz stało się jasne skąd Monett wiedział, że jest w mieście.
- Ty zakichana, zdradziecka, parszywa, DWULICOWA KUPO GNOJU SKAGA! - wypalił podnosząc stopniowo głos. - Od kiedy to wystawiasz kumpli do wiatru?
- Wybacz Marc - ranger uśmiechnął się paskudnie. - Chyba poróżniły nas profesje. A poza tym jest za ciebie spora nagroda, więc...wiesz jak to jest.
- Właśnie, nagroda - Monett zatarł ręce. - Skuć go.
Squeeze obejrzał się zaskoczony. Na twarzy Kaina mimowolnie wykwitł złośliwy uśmiech.
- Co przepraszam?! - powiedział.
- Nie lubię kapusiów - dowódca szajki wyglądał na znudzonego. - A mieć pojmanego rangera i łowcę nagród naraz to zawsze jakiś bonus, nie sądzisz?
Do Squeeza doskoczyła kolejna dwójka goryli i zanim zdążył zareagować wykręcili mu ręce do tyłu i związali. Flint rzucił mu pobłażliwe spojrzenie ,,A czegoś ty się spodziewał?".
- Dobra, dosyć tego wszystkiego - Monett łupnął przypominającą salceson ręką w podłokietnik. - Rozbroić Flinta i zamknąć obu.
Goryle posłusznie zrobiły krok w stronę łowcy nagród, ale ten uniósł związane ręce.
- Spokojnie! Sam to zrobię! - powiedział tylko i zaczął wyciągać swój arsenał. Ze związanymi rękoma było to dość trudne, ale powoli na podłodze lądowały jego rzeczy, po kolei wyliczane: - Dwie Beretty M9, SMK-1...tylko mi go nie zgubcie, pozostałych też...okay, teraz kieszenie. Co my tu mamy... - mamrotał dalej. - Kolejny nożyk, scyzoryk, nadgryziony baton...a, no i granat! - wyciągnął ręce trzymając w niej owy przedmiot...z palcem w zawleczce.
Wszyscy wokół cofnęli się pod ściany, a Monett wcisnął się w fotel. Marcus uśmiechnął się zadowolony z siebie, bawiąc się znaleziskiem.
- Co jest? Nie chcielibyście się rozerwać? - zapytał.
- Nie stójcie jak słupy! - krzyknął herszt. - Zróbcie coś!
- A ja chętnie coś zrobię! - odpowiedział wesoło Kain, po czym wyciągnął zawleczkę i rzucił granat za siebie.
Stojący tam ludzie Monetta od razu rzucili się do ucieczki. Marcus odwrócił się i pobiegł w stronę dźwigni z tyłu sali. Tymczasem przerażeni, skuleni goryle coś sobie uświadomili: granat nie wybuchnął - łowca rzucił między nich atrapę. Ale było już za późno. Flint dobiegł do haka, chwycił go związanymi rękoma i kopnął dźwignię. Mechanizm terkocząc wyciągnął go w górę do galeryjki na piętrze. Marc zadowolony odwrócił się tyłem do świetlika i, nie mogąc się powstrzymać, zadeklarował głośno:
- Zapamiętajcie dzień, w którym to niemal pojmaliście Marcusa Flinta! Druga okazja już się wam nie zdarzy!
Obrócił się w stronę okna w ostatniej chwili by ujrzeć srebrną kolbę strzelby. Potem wszystko przykryła ciemność błogiej nieświadomości.
*morituri te salutant - ,,pozdrawiają cię idący na śmierć"
Prawda była taka, że szedł ze związanymi przed sobą rękoma, z lufą automatu niemalże wbitą mu w plecy. Za nim szło dwoje ochroniarzy, a do tej pory zdążyli minąć jeszcze z dziesięciu podobnych goryli. Beretty w kaburach niemal wołały, by po nie sięgnąć, jednak w obecnej sytuacji nie było to ani możliwe ani zbytnio mądre. Kain nigdy nie słynął z mądrych zachowań, teraz jednak do myślenia dawały mu związane dłonie...
I fakt, że jeszcze chciało mu się trochę na tym świecie pożyć. ,,Być martwym" - co to za rozrywka? Flint nie wyznawał żadnej konkretnej religii, nie wierzył więc w jakiś byt po śmierci. A skoro w jego przekonaniu nie ma żadnego bytu, to co można robić nie żyjąc? NIC. Dokładnie. Nie byłby w stanie nikogo więcej denerwować swoją obecnością, kłócić się ze sprzedawcami ryb (nie zaznasz życia, póki nie spróbujesz się targować o śledzia z reptilianinem) ani rozkręcać lunet w snajperkach weteranom talosańskich wojsk. Kto poza nim będzie denerwował Xandera i wyrywał mu odnóża, gdy będzie za bardzo upierdliwy? Przecież świat się zawali, jeśli ta mała poczwara wypełznie na wolność!
No dobra, może nieco przesadził. Ale szczerze przyznajmy, że bez niego połowie Talos zrobi się nagle nudno.
- Rusz się! - warknął goryl, gdy Kain w zamyśleniu zwolnił nieco kroku. Dla poprawienia efektu dźgnął go lufą automatu w kręgosłup.
- Ej, uważaj! Zaraz mi do dupy z tym karabinem wleziesz, a tego oboje byśmy nie chcieli! - odgryzł się łowca nagród, ale nieznacznie przyspieszył kroku.
Siedziba szajki znajdowała się w starej fabryce na rubieżach Cargo. Marcusa wprowadzono do głównej hali produkcyjnej, obecnie przerobionej na pewnego rodzaju salę obrad...ale z nową dostawą broni zamiast papierów na sześciu długich ławach. Flint szybko ogarnął salę wzrokiem szukając jakiejś drogi ucieczki. Pomieszczenie miało wysokość jednego piętra. Cztery metry nad ziemią pod ścianami wisiały metalowe pomosty wyższej kondygnacji. Jedynym oknem był półkolisty świetlik z matowego od brudu szkła nad jedną z kładek. Z tej samej kładki wystawał na metr do przodu stary żeliwny wysięgnik, a na nim hak na długim łańcuchu. Stary mechanizm - na dole znajdowała się dźwignia po pociągnięciu której z góry zostawał spuszczony jakiś obciążnik pociągając hak z zaczepionym ładunkiem w górę. Kain uśmiechnął się nieznacznie. W jego głowie powoli formował się plan ucieczki.
Naprzeciwko świetlika, u zupełnego ,,szczytu" sali, na jakimś cholernie drogim krześle siedział szef bandy - Monett. Flint dalej był przekonania, że miał zbyt ładne nazwisko jak na taki charakter i zawód. Zdecydowanie bardziej pasowałoby do drobnej blondynki z wdzięcznym uśmiechem oraz melodyjnym zachodnim akcentem. Zamiast tego w fotelu wylegiwał się z lekka otyły facet po czterdziestce z ulizanymi, tłustymi włosami po ramiona, worami pod oczyma i skrzecząco-świszczącym głosem, który zawsze chłopakowi przywodził na myśl wieprza. W hali było jeszcze sporo oprychów z przeładowaną i odbezpieczoną bronią. No proszę, pomyślał chłopak rozbawiony, wspominając swoją ostatnią ,,wizytę". Jednak się czegoś nauczył.
- Jakże miło mi cię widzieć, Flint - powiedział ze złośliwym uśmiechem Monett.
Jeden z goryli popchnął Marca do przodu. Ten utrzymał równowagę w ostatniej chwili, zatrzymując się jakieś dwa metry od siedziska. Rzucił strażnikom mordercze spojrzenie, po czym zwrócił już swoją uwagę na grubasa.
- Z całego serca chciałbym odpowiedzieć ci tym samym, jednakże okoliczności ku temu nie sprzyjają - łowca ukłonił się teatralnie. - Morituri te salutant!*
- Dość wygłupów - na czole herszta pojawiła się głęboka bruzda. - Gdzie moje pieniądze?
- PIENIĄDZE? - powtórzył z naciskiem mężczyzna. - Ach, a ja myślałem, że kazałeś mnie pojmać żywcem z ulicy, ogłuszyć i przywlec tutaj z czystej tęsknoty za moją pocieszną mordką. Aż mnie coś w serduszku zabo...a nie, to jednak tylko siniak.
- Dziesięć. Tysięcy. - wycedził Monett zaciskając palce na podłokietniku ze zniecierpliwienia.
Kain rozkaszlał się ironicznie.
- Ile? - zapytał. - Chyba coś ci się w głowie rozmnożyło. Z tego co pamiętam pożyczyłem od ciebie mniej...
- Ale nie uregulowałeś długu w terminie - wieprz uśmiechnął się jadowicie. - A to ciągnie za sobą odsetki.
- Na aż takie się nie umawialiśmy - Marcus zmarszczył gniewnie brwi.
- Na sześciomiesięczny termin również - Monett najwyraźniej był w doskonałym nastroju. - Wnioskuję, że pieniędzy przy sobie nie masz? Jaka szkoda. Ale możesz jeszcze dać mi sporo rozrywki...BROCK! - krzyknął do stojącego zaledwie trzy metry dalej dryblasa. - Przyprowadź rangera.
- Rangera? - powiedział szeptem zdziwiony Flint. - A na cholerę wam...
Umilkł. Do sali wszedł ciemnoskóry mężczyzna w zużytej kurtce i luźnych dżinsach. Przy pasie miał kaburę i pochwę noża...ale broni przy sobie nie miał. Głupiec. Dał się rozbroić. Na widok Sqeeza Kaina ogarnęła czysta furia. Teraz stało się jasne skąd Monett wiedział, że jest w mieście.
- Ty zakichana, zdradziecka, parszywa, DWULICOWA KUPO GNOJU SKAGA! - wypalił podnosząc stopniowo głos. - Od kiedy to wystawiasz kumpli do wiatru?
- Wybacz Marc - ranger uśmiechnął się paskudnie. - Chyba poróżniły nas profesje. A poza tym jest za ciebie spora nagroda, więc...wiesz jak to jest.
- Właśnie, nagroda - Monett zatarł ręce. - Skuć go.
Squeeze obejrzał się zaskoczony. Na twarzy Kaina mimowolnie wykwitł złośliwy uśmiech.
- Co przepraszam?! - powiedział.
- Nie lubię kapusiów - dowódca szajki wyglądał na znudzonego. - A mieć pojmanego rangera i łowcę nagród naraz to zawsze jakiś bonus, nie sądzisz?
Do Squeeza doskoczyła kolejna dwójka goryli i zanim zdążył zareagować wykręcili mu ręce do tyłu i związali. Flint rzucił mu pobłażliwe spojrzenie ,,A czegoś ty się spodziewał?".
- Dobra, dosyć tego wszystkiego - Monett łupnął przypominającą salceson ręką w podłokietnik. - Rozbroić Flinta i zamknąć obu.
Goryle posłusznie zrobiły krok w stronę łowcy nagród, ale ten uniósł związane ręce.
- Spokojnie! Sam to zrobię! - powiedział tylko i zaczął wyciągać swój arsenał. Ze związanymi rękoma było to dość trudne, ale powoli na podłodze lądowały jego rzeczy, po kolei wyliczane: - Dwie Beretty M9, SMK-1...tylko mi go nie zgubcie, pozostałych też...okay, teraz kieszenie. Co my tu mamy... - mamrotał dalej. - Kolejny nożyk, scyzoryk, nadgryziony baton...a, no i granat! - wyciągnął ręce trzymając w niej owy przedmiot...z palcem w zawleczce.
Wszyscy wokół cofnęli się pod ściany, a Monett wcisnął się w fotel. Marcus uśmiechnął się zadowolony z siebie, bawiąc się znaleziskiem.
- Co jest? Nie chcielibyście się rozerwać? - zapytał.
- Nie stójcie jak słupy! - krzyknął herszt. - Zróbcie coś!
- A ja chętnie coś zrobię! - odpowiedział wesoło Kain, po czym wyciągnął zawleczkę i rzucił granat za siebie.
Stojący tam ludzie Monetta od razu rzucili się do ucieczki. Marcus odwrócił się i pobiegł w stronę dźwigni z tyłu sali. Tymczasem przerażeni, skuleni goryle coś sobie uświadomili: granat nie wybuchnął - łowca rzucił między nich atrapę. Ale było już za późno. Flint dobiegł do haka, chwycił go związanymi rękoma i kopnął dźwignię. Mechanizm terkocząc wyciągnął go w górę do galeryjki na piętrze. Marc zadowolony odwrócił się tyłem do świetlika i, nie mogąc się powstrzymać, zadeklarował głośno:
- Zapamiętajcie dzień, w którym to niemal pojmaliście Marcusa Flinta! Druga okazja już się wam nie zdarzy!
Obrócił się w stronę okna w ostatniej chwili by ujrzeć srebrną kolbę strzelby. Potem wszystko przykryła ciemność błogiej nieświadomości.
*morituri te salutant - ,,pozdrawiają cię idący na śmierć"
środa, 10 lutego 2016
Cichy - Majsterkowicz perfekcjonista
Aomori |
Imię: Wincenty
Nazwisko: Igmo. (Nie nie, to wcale nie są pierwsze litery nazwy projektu badawczego, w ramach którego go wyhodowano, nie myślcie sobie. Zresztą imienia też sobie sam nie nadał, pfyf!)
Płeć: Mężczyzna
Wiek: 27 lat
Rasa: Człowiek. Może i po porządnej korygacji genów, ale wciąż człowiek.
Rodzina: A liczą się jego maszyny?
Miłość: Przez swój styl bycia nabawił się opinii amanta i uwodziciela, jednak kwestie dotyczące pożądania i samej miłości - przynajmniej tej romantycznej - są mu zupełnie obce. Cichy zna te uczucia tylko z opowieści i szczerze mówiąc nie bardzo zależy mu na tym, by to zmieniać. Jego kompletny brak zainteresowania jest najpewniej skutkiem szeregu skomplikowanych modyfikacji, którym go poddano, gdy był jeszcze jedynie maleńkim zlepkiem kilkunastu komórek.
Aparycja, cechy szczególne: Prosty, lekko zadarty ku górze nos, wydatne kości policzkowe, hipnotyzujące wyrazistą zielenią oczy i wydatne usta, na których niemal nieustannie majaczy zawadiacki uśmieszek sprawiają, że przez wielu Cichy uznawany jest za przystojnego. Kasztanowe, sięgające ramion włosy, o które tak nawiasem mówiąc chorobliwie wręcz dba, zwykle nosi rozpuszczone. Powodem tego jest nie tyle sama wygoda co fakt, że za uchem ma wytatuowany niewielki kod kreskowy, którego strzeże przed obcymi oczyma niczym największego skarbu - jest to jedyna pamiątka z dawnych dni, której nie dał rady się pozbyć. Cichy zdecydowanie nie należy do ludzi mogących poszczycić się jakąś szczególnie imponującą muskulaturą - nie można go też jednak nazwać wątłym. Wysoki, smukły i niezwykle zwinny, porusza się z gracją właściwą tym, którym szermierka weszła w krew i stała się czymś więcej niż tylko kolejną umiejętnością ułatwiającą przetrwanie. Jeśli chodzi o ubiór, Cichy gustuje bardziej w eleganckich fraczkach niż w ciężkim rynsztunku - bo i po co miałby się zbroić, skoro całą brudną robotę i tak odwala zwykle Thru?
Charakter: Jak na prawdziwy nieudany eksperyment przystało, Cichy jest kompletnie nieprzewidywalny. Nigdy tak do końca nie można być pewnym co i w jaki sposób zrobi, ani tym bardziej po czyjej stanie stronie; z reguły można spodziewać się po nim wszystkiego, zwłaszcza tego, czego najmniej się po nim na chwilę obecną spodziewamy. Nie oznacza to jednak, że jego działania są chaotyczne, o nie. W tym szaleństwie, jak podobno w każdym, jest jakaś metoda - akurat w przypadku Wincentego skomplikowana, wyjątkowo ciężkostrawna dla normalnych umysłów i w zastraszającym tempie przepoczwarzająca się w coraz to specyficzniejsze wersje samej siebie, ale wciąż jest. Cichy kieruje się swoją własną, zdrowo pokręconą logiką, i czasami może wydawać się, że nawet on sam do końca nie potrafi ogarnąć mechanizmów jej działania. Z zasady żyje z dnia na dzień; kłopotanie się snuciem dalekosiężnych planów to u niego prawdziwa rzadkość, zwłaszcza że i tak koniec końców wszystko kończy się zupełnie inaczej, niż skończyć się miało.Wyjątkiem są oczywiście momenty, w których zabiera się za nowe projekty. W ich przypadku z uporem godnym perfekcjonistycznego maniaka dąży do uzyskania ideału, dokładnie takiego, jak sobie wcześniej obmyślił. Z równym uporem - tym razem jednak godnym bardziej miana uporu pedantycznego maniaka - dba o swój wygląd, a także ład i porządek w swoim mieszkaniu, które tak nawiasem mówiąc przypomina bardziej przerażająco uporządkowany warsztat. Jeśli chodzi o kontakty z innymi, Cichy wykazuje pewną powściągliwość. Chociaż na pierwszy rzut oka jest prawdziwą duszą towarzystwa, kochającą, gdy uwaga wszystkich się na niej skupia, szarmancką, dystyngowaną, żartującą i prawiącą komplementy na prawo i lewo, tak naprawdę woli trzymać się na uboczu. Jest potwornie nieufny, zwłaszcza w stosunku do tych, którzy próbują się z nim zanadto spoufalić, i nawet jeśli sam również odnosi się do nich jak do przyjaciół, tak naprawdę z reguły wcale ich za takowych nie uważa. Warto też wspomnieć, że jeśli naprawdę kogoś polubi, swoją przyjaźń okazuje w sposób nieco bardziej specyficzny. W dodatku niemożliwy do jednoznacznego określenia, gdyż każdego przyjaciela traktuje inaczej. Wincenty ma także tą dziwną przypadłość, że nie lubi zdradzać zbyt wiele o sobie, nawet jeśli chodzi o nic nie znaczące szczegóły, jak choćby ulubiony kolor czy potrawa. Mało kto wie o nim cokolwiek ponad to, co można stwierdzić na podstawie samodzielnej obserwacji, a już zwłaszcza jego przeszłość jest dla większości jedną wielką tajemnicą. Sam Cichy upodobał sobie wersję mówiącą, że dawniej był admirałem panemskiej floty wojennej, i trzyma się jej z lubością, co jakiś czas tylko zmieniając niektóre szczegóły. O jego prawdziwej przeszłości wprawnemu obserwatorowi może co nieco powiedzieć już samo zachowanie Wincentego; na przykład jego rozdrażnienie, gdy tylko wspomni się o eksperymentowaniu na żywych organizmach, unikanie tematów dotyczących rodziny, strach przed zamkniętymi pomieszczeniami. Wszystkie te słabości Cichy maskuje, zależnie od sytuacji, arogancją, cynizmem, rozbawieniem. Nigdy jednak nie jest agresywny. Żeby naprawdę wyprowadzić go z równowagi, trzeba się nieźle nabiedzić, a i wtedy nie uzyska się nic ponad pogardliwe warknięcie, ewentualnie wyzwanie na pojedynek, jeśli ucelowało się w jego dumę. Cichy jest bystry, inteligentny i może poszczycić się wyjątkowym wręcz sprytem. Robiąc z nim jakiekolwiek interesy, należy pilnować, by umowa była jasna i pozbawiona niedomówień, które Wincenty mógłby obrócić na swoją korzyść. Nie warto też próbować oszustwa, gdyż Wincenty prędzej czy później się zorientuje i nawet jeśli będzie już po wszystkim, nie spocznie, dopóki się nie odpłaci. Jest pamiętliwy, mściwy, a w podobnych sytuacjach zapomina, czym jest litość. Nie należy jednak do tych odważnych - jego zdaniem głupców - lubiących narażać życie z byle powodu, o nie. Nie lubi stawać do walki bez potrzeby; zdecydowanie bardziej w smak jest mu wyręczanie się swoją maszyną.
Stopień rozgłosu: 1 (0/500 PD)
Sojusznicy: Na chwilę obecną brak.
Wrogowie: Cichy przybył na Talos na tyle niedawno, że nie zdążył jeszcze sobie żadnych przysporzyć. A przynajmniej nic o tym nie wie.
Broń: Prócz laserowych koltów, których nawiasem mówiąc używa rzadko i dosyć niechętnie, z reguły nosi przy sobie także rapier o zdobionej pirytem rękojeści, któremu z sobie tylko znanych powodów nadał wdzięczne imię Cop. Ponad to pod jego poduszką zawsze można znaleźć sztylet. Żeby jednak w ogóle spróbować dobrać mu się do skóry, trzeba najpierw przejść koło jego mechanicznego przyjaciela.
Umiejętności: Przede wszystkim wynalazczość, a dokładniej konstruowanie maszyn bojowych - i nie tylko zresztą. Warto wspomnieć, że swoje dzieła niemal zawsze obdarza sztuczną inteligencją. Jak na razie nie stać go jednak na realizację tych największych projektów, a sprzedać kilka z nich komukolwiek za żadne skarby nie ma zamiaru, musi się więc zadowolić budowaniem prototypów mniejszego kalibru. Cichy jest także świetnym szermierzem, chociaż nie można powiedzieć, by umiejętność ta jakoś szczególniej przydawała mu się w dziczy, zwłaszcza podczas starć z wielkimi zwierzętami. Całkiem nieźle strzela i rzuca nożami, a i od biedy sobie wręcz jakoś poradzi. Ma też także całkiem spory talent plastyczny, który wykorzystuje między innymi do nadawania swym robotom "odpowiedniego wyglądu".
Towarzysz: Mechaniczny bodyguard - Thru.
Nick na howrse: Katiś1
wtorek, 9 lutego 2016
Xander - Wierny pomocnik
Imię: Xander
Typ robota: Początkowo Xander był jedynie niematerialnym systemem przeznaczonym dla pojazdów jako komputer pokładowy, jednak jego poprzedni właściciel zbudował mu ciało, więc stał się także przydatnym zwiadowcą i infiltratorem.
Opis: Xander jest pająkopodobnym, małym robotem. Wielkością dorównuje małej papudze. Posiada trzy pary długich odnóży, które potrafi rozłożyć wzdłuż w dwa cienkie ostrza (w razie czego świetnie spełniające rolę wytrychów), oraz dwie przednie ,,łapki" zakończone pięcioma palcami. Ma wyłupiaste, karykaturalnie duże ślepia z czerwonych diod, dla ochrony kryte szkłami ze starych okularów. Choć z pozoru mały i niegroźny, Xander potrafi nieźle dopiec. Nie ma przy sobie żadnej broni - został zbudowany jako robot infiltracyjny, nie szturmowy - poza ,,mózgiem". Dzięki zabójczemu połączeniu niezwykle dopracowanej sztucznej inteligencji z małym, szybkim ciałem, robot jest idealnym zwiadowcą. Porusza się bezszelestnie po ścianach i sufitach, zapamiętuje gdzie rozmieszczone są posterunki nieprzyjaciela, a w razie czego jest nawet w stanie wyeliminować kilku strażników (chociażby wbijając im w żyłę igłę strzykawki ze środkiem usypiającym - mały patent dorobiony przez Marcusa) bądź odwrócić ich uwagę. Jedyną denerwującą cechą Xandera jest fakt, że potrafi mówić. Kain nie cierpi gadulstwa tego małego ustrojstwa, ale nie jest w stanie usunąć mu możliwości mowy bez uszkadzania rdzenia z systemem. Ogólnie relacja robota i jego właściciela polega bardziej na ocenie przydatności tego drugiego, niż na rzeczywistym przywiązaniu. Flint dostał Xandera w pewnym sensie w spadku po ,,partnerze w zbrodni" i chociaż zawsze szczerze go nie cierpiał możliwości robota przeważyły nad zniechęceniem. Oboje ograniczają się do dogryzania temu drugiemu. Xander większość czasu spędza w samochodzie (Wheelie'm, oczywiście), do którego w razie czego potrafi się podpiąć i ,,podstawić" Kainowi, gdy sprawy wymykają się spod kontroli. Czasem jednak towarzyszy swojemu właścicielowi, siedząc mu na ramieniu jak papuga.
Właściciel: Marcus ,,Kain" Flint
Typ robota: Początkowo Xander był jedynie niematerialnym systemem przeznaczonym dla pojazdów jako komputer pokładowy, jednak jego poprzedni właściciel zbudował mu ciało, więc stał się także przydatnym zwiadowcą i infiltratorem.
Opis: Xander jest pająkopodobnym, małym robotem. Wielkością dorównuje małej papudze. Posiada trzy pary długich odnóży, które potrafi rozłożyć wzdłuż w dwa cienkie ostrza (w razie czego świetnie spełniające rolę wytrychów), oraz dwie przednie ,,łapki" zakończone pięcioma palcami. Ma wyłupiaste, karykaturalnie duże ślepia z czerwonych diod, dla ochrony kryte szkłami ze starych okularów. Choć z pozoru mały i niegroźny, Xander potrafi nieźle dopiec. Nie ma przy sobie żadnej broni - został zbudowany jako robot infiltracyjny, nie szturmowy - poza ,,mózgiem". Dzięki zabójczemu połączeniu niezwykle dopracowanej sztucznej inteligencji z małym, szybkim ciałem, robot jest idealnym zwiadowcą. Porusza się bezszelestnie po ścianach i sufitach, zapamiętuje gdzie rozmieszczone są posterunki nieprzyjaciela, a w razie czego jest nawet w stanie wyeliminować kilku strażników (chociażby wbijając im w żyłę igłę strzykawki ze środkiem usypiającym - mały patent dorobiony przez Marcusa) bądź odwrócić ich uwagę. Jedyną denerwującą cechą Xandera jest fakt, że potrafi mówić. Kain nie cierpi gadulstwa tego małego ustrojstwa, ale nie jest w stanie usunąć mu możliwości mowy bez uszkadzania rdzenia z systemem. Ogólnie relacja robota i jego właściciela polega bardziej na ocenie przydatności tego drugiego, niż na rzeczywistym przywiązaniu. Flint dostał Xandera w pewnym sensie w spadku po ,,partnerze w zbrodni" i chociaż zawsze szczerze go nie cierpiał możliwości robota przeważyły nad zniechęceniem. Oboje ograniczają się do dogryzania temu drugiemu. Xander większość czasu spędza w samochodzie (Wheelie'm, oczywiście), do którego w razie czego potrafi się podpiąć i ,,podstawić" Kainowi, gdy sprawy wymykają się spod kontroli. Czasem jednak towarzyszy swojemu właścicielowi, siedząc mu na ramieniu jak papuga.
Właściciel: Marcus ,,Kain" Flint
Kain - Awanturnik, kierowca, piroman
Imię: Marcus. Można też się do niego zwracać Marc, chociaż woli swoje oryginalne imię bądź pseudonim.
Nazwisko: Flint
Płeć: Mężczyzna
Wiek: 27 lat
Rasa: Człowiek
Rodzina: Opuścili Talos ostatnim działającym promem kosmicznym gdy był dzieckiem. No i...prawdopodobnie zapomnieli go ze sobą wziąć. Ale chyba mu to na dobre wyszło. Im na pewno.
Miłość: Marcus jest typem faceta, który zbyt długo w związkach nie wytrzymuje. Przeważnie zostaje po prostu wywalony na zbity pysk przez swoje...,,swawole", tak to nazwijmy. Szczerze kocha chyba tylko swój samochód.
Aparycja, cechy szczególne: To średniego wzrostu mężczyzna o przeciętnej budowie ciała. Wiadomo - nie jest chodzącą masą mięśniową, ale widać, że się przez życie nie opierdzielał. Z twarzy zbytnio się nie wyróżnia w tłumie. Mówi się, że oczy są odzwierciedleniem duszy...to by wyjaśniało, dlaczego brązowe ślepia Kaina posiadają pewien zbójecki błysk, jakby ostrzegały przed daniem mu do rąk choćby nożyczek, nie wspominając już o jakimkolwiek sztućcu. Podobną rolę spełnia przyszyty do twarzy mężczyzny uśmiech zawadiaki. Ciemne, niemal czarne włosy są wiecznie potargane i nieułożone, a jednak wydają się fryzurą wprost idealną dla osoby pokroju Marcusa. Szczękę porasta kilkudniowy zarost oraz delikatne bokobrody. Mężczyzna jest więc niczym typowy mieszkaniec Talos. Uwagę zwraca dopiero strojem. Jest to stary, kradziony (bo jakżeby inaczej) kostium żołnierza sił specjalnych, prawdopodobnie działających na Talos przed upadkiem rządu. Jego historią Kain się jakoś zbytnio nie interesuje. Grunt, że jest pożyteczny (chociaż sam Flint tłumaczy, że wziął go bo ,,Fajnie w nim wygląda"). Budzi wśród ludzi mieszane uczucia. Kamizelka kuloodporna pokryta jest niezliczoną ilością dziur po kulach oraz poryta nożem, jakby chłopak odliczał na niej dni jakiejś odsiadki, by nie stracić rachuby czasu (co poniekąd może być prawdą). Spodnie posiadają sporą ilość pojemnych kieszeni, w których Marcus trzyma zapasowe magazynki, czasem ze trzy granaty i inne niespodzianki. Do poważnych akcji zabiera także hełm z czarną kuloodporną szybą. Co ciekawe, na naramienniku i boku hełmu widnieją białe symbole greckiej litery delta.
Charakter: Kain to taka osoba, której albo masz dość od razu, albo przywykasz do jego nieskoordynowanych zachowań. Już z miejsca wydaje się typowym cwaniakiem i zawadiaką. Rozmowa z nim tylko utwierdzi cię w przekonaniu, że facet wydaje się żyć dla prowokowania innych. Denerwowanie wszystkiego co żywe daje mu niemałą satysfakcję. Czasami rozmowa z nim przypomina dialog ze ścianą. No, może z tą różnicą, że ściana się do ciebie nie odezwie (chyba, że coś brałeś, wtedy to inna historia). Odzywki Marca zawsze brzmią albo głupkowato, albo sarkastycznie, albo czysto wrednie, zawsze jednak są po prostu nie na miejscu. Nie boi się bójek - w końcu to oczekiwana kulminacja jego poczynań. To, czy wyjdzie z niej cały jest już kwestią poboczną. Ma naturalny dar robienia sobie wrogów z choćby przypadkowych przechodniów. Jakimś cudem ludzie łatwiej darzą go nienawiścią niż jakimkolwiek innym uczuciem. Nie żeby mu to przeszkadzało. Już zdążył przywyknąć do sytuacji, gdy w środku miasta jakaś kobieta (której imienia oczywiście nie pamięta) z niczego sprzedaje mu soczystego liścia i wyzywa od świń. Bardziej zastanawiają go osoby, które go LUBIĄ. Nie jest może najbystrzejszy na świecie, ani obeznany w tematach wymagających głębszych rozmyślań, ale trzeba przyznać, że jest na swój sposób geniuszem. Zwłaszcza pod względem planowania. Chociaż jego zamysły wydają się z pozoru chaotyczne i pozbawione sensu, efekt przechodzi wszelkie oczekiwania. Jedno jest pewne - mężczyzna jest nieprzewidywalny. W jego przypadku ciężko jest cokolwiek przewidzieć. Marc mimo pierwszego wrażenia jest osobą niesamowicie cierpliwą, podchodzącą do wszelakich zadań poważnie, czego z miejsca nie widać przez jego specyficzne poczucie humoru i niezmazywalny uśmiech mężczyzny. Właśnie, uśmiech. Flint uwielbia suszyć zęby w swoim szerokim wachlarzu uśmiechów: kpiący, zawadiacki, złośliwy, psychopatyczny, zbójecki...cóż, po prostu każdy na swój sposób ostrzega przed właścicielem. Trudno jednak stwierdzić, w którym momencie jego mina wyraża rzeczywistą kpinę czy radość, a w którym jest zwyczajną maską. Kain potrafi przez całą rozmowę uśmiechać się życzliwie, po czym nagle wyciągnąć pistolet i zupełnie zmienić ton głosu. Nie waha się pociągnąć za spust, zwłaszcza, gdy już i tak nie darzy kogoś zbyt wielką sympatią. Marcus to świetny aktor i kłamca. To drugie jest głównym powodem wielu jego problemów w relacjach z innymi. Jemu po prostu nie należy ufać, bo ani tego nie doceni, ani nie dotrzyma słowa. No dobra, może nie zawsze. O dziwo istnieją osoby, dla których mężczyzna ogranicza swoje standardy. Innym powodem, dla którego część planety chce go zastrzelić są DŁUGI - Marc ma ich niezliczoną ilość u różnych pomniejszych watażków w chyba każdej miejscowości. Pod względem pożyczania pieniędzy ma wyjątkowo słabą pamięć. Wciąż wymawia się, że jutro wszystko zwróci...a następnego dnia będzie już na drugim końcu wschodniego Talos. Tym, czego mu odmówić nie można jest na pewno odwaga (jakże często granicząca z czystą głupotą, a nierzadko nawet tą granicę przekraczająca) oraz zawziętość. Gdy Flint sobie coś postanowi, będzie parł do przodu aż osiągnie swój cel, nieważne jakim sposobem. Podobną determinację wykazuje w jeszcze jednym temacie: zemsta. Kain lubi się mścić. Nigdy jednak nie robi tego od razu gdy ma ku temu okazję. Przeważnie czeka na odpowiedni ku temu moment. Często mści się cząstkowo, zwykłymi złośliwościami. W tym wypadku robi tak, aż mu się znudzi.
Jeszcze jedna, istotna sprawa: Marcus ma bzika na punkcie swojego samochodu. Jest to przerobiony Mustang Interceptor '69, któremu nawet dał imię - Wheelie [ART]. To jego duma i znak rozpoznawczy. Bywa, że nawet do niego gada jak do zwierzaka, ale mniejsza o to. I tak już wiadomo, że jest stuknięty.
Częste miejsca pobytu: Choć nie ukrywa, że jazda po trudnym terenie to czysta przyjemność, najłatwiej spotkać go w okolicach Cargo. Czasem też pląta się tuż pod nosami władz Arc. Cholera wie, co on tam robi...
Song Theme: I'm Gonna Do My Thing - Royal Deluxe
Stopień rozgłosu: 2 (0/1000 PD)
Sojusznicy: Smuga, Catherine - mały odsetek ludzi, który nie próbuje go zastrzelić gdy stanie do nich tyłem
Wrogowie: Biorąc pod uwagę irytującą osobowość Kaina ktoś się tu w końcu pojawi.
Broń: Dwa pistolety Beretta M9 (do których także jest niezwykle przywiązany), dwa bagnety SMK-1, jeden (lub dwa, cholera wie gdzie on to wszystko trzyma) krótszy SDK-1, jeden nóż motylkowy (czyli składany...dużo tych modeli noży O.o), granaty i ładunki wybuchowe.
Umiejętności: Tego, że Kain świetnie strzela i posługuje się nożami chyba opisywać nie muszę, większość mieszkańców Talos to potrafi. Flint posiada zdecydowanie bardziej unikalne zdolności, które w pewnym sensie są już jego znakiem rozpoznawczym...nie licząc doprowadzania rozmówcy do szewskiej pasji, oczywiście. Marcus to przede wszystkim mistrz kierownicy. Panuje nad pojazdem z niesamowitą wprawą przy nienormalnych prędkościach. Nawet najbardziej porąbane trasy nie są dla niego wyzwaniem. Co za tym idzie, Flint jest także mechanikiem oraz inżynierem. Tak, ON jednak ma jakieś WYKSZTAŁCENIE. Dla niego każda maszyna ma jakieś znaczenie (nawet takie kurduple jak Xander). Kain to na dodatek piroman - uwielbia ładunki wybuchowe. Pod względem tzw. destrukcji kontrolowanej nie ma sobie równych. Lubi oglądać dobrą demolkę, jednak jeszcze większą satysfakcję daje mu fakt, że to on sprawuje nad nią całkowitą władzę. Nic nie ma prawa zniknąć bez jego zgody. Sam uznaje odpowiednie rozmieszczenie chociażby zwykłego C4 i sprawienie, by ładunki odpaliły w odpowiedniej kolejności to sztuka, a on tu jest artystą. Jeśli więc chcesz coś wysadzić i nie obrócić w pył połowy miasta - już wiesz do kogo się zwrócić.
Towarzysz: Wheelie...czekaj, jak to ,,samochód się nie liczy"? Meh, w takim razie chyba chodzi o Xandera.
Wykonane zlecenia:
- [#4] My precious!
Nick na howrse: RedRidingHood
poniedziałek, 8 lutego 2016
Od Blade (CD Mare) - Polujące orły i polowanie na orła
Dziewczyna przez chwilę obserwowała, jak sęp zatacza coraz to mniejsze
kręgi na niebie, zniżając przy tym lot. Nie minęła chwila, a ptak
wylądował na ziemi, tuż obok zastrzelonego mężczyzny. Przez chwilę
przyglądał się trupowi, przekrzywiając lekko łeb to w jedną, to w drugą
stronę, jakby zastanawiał się nad tym, z której strony powinien go
dziobnąć. W końcu jednak przestał nad czymkolwiek rozmyślać, podszedł do
ciała i zaczął rozszarpywać ubranie mężczyzny, by dostać się do mięsa.
-No i masz w końcu swoją padlinę.- mruknęła Blade w stronę ptaka, kopiąc na odchodne nogę nieżywego snajpera.
Trójka łowców nie miała najmniejszego zamiaru oglądać, jak sęp, kawałek po kawałku zdziera z człowieka skórę, powoli dobierając się do czerwonego mięsa, dlatego nie stali zbyt długo, pochyleni nad korpusem zastrzelonego. Poza tym, zamaskowany najemnik miał rację, lepiej, aby się nie zatrzymywali na zbyt długo. To, że udało im się namierzyć jednego prześladowcę, nie znaczy, że byli bezpieczni. A nawet przeciwnie. Fakt, że był tutaj snajper, oznacza tylko tyle, że na Złomowisku jest ich znacznie więcej.
Ruszyli więc przed siebie, kierując się powoli w głąb rubieży. Żadne z nich się nie odzywało, choć cisza, jaka między niby zapadła nie była ani trochę niezręczna. Więcej, wydała się nawet wskazana, jeśli żadne z nich nie chciało zdradzić obecności ani swojej, ani całej gromady. Poza tym, jeśli faktycznie Basanova i reszta jego ludzi kryli się wśród tych gruzów i istniała duża szansa, że strzał w snajpera mogli odebrać za atak wykonany przez niego, a nie na niego, tym bardziej powinni być ostrożni. Jeśli nagle zaczną wykonywać zbyt śmiałe i gwałtowne ruchy, mogą zostać zauważeni i automatycznie skreśleni z listy nieżywych. Równie dobrze mogliby zacząć biegać po Złomowisku, drąc się wniebogłosy „To my zabiliśmy snajpera!”, albo „Przyszliśmy po łeb Basanovy!”, choć ta druga opcja wydała się Blade całkiem zabawna. Powiadają, że pierwsze wrażenie jest ponoć najważniejsze, a z całą pewnością szajka nigdy w życiu nie widziała czegoś takiego. Na pewno zapamiętaliby ich na całe życie.
Dziewczyna zerknęła szybko na dwójkę towarzyszy (jeżeli, oczywiście, nazwanie w ten sposób ludzi, których dopiero co poznała i bez wahania chciała za pomocą Beretty zrobić z nich ser szwajcarski, było dobrym określeniem), mrużąc przy tym nieco oczy. Nie znała ich, a oni nie znali jej, choć ani przez chwilę nie miała wątpliwości co do tego, że tej dwójce już nie raz przyszło razem pracować. Z ilu członków mogła składać się grupa Basanovy? Na pewno z kilkunastu bandytów, biorąc pod uwagę, że część ludzi mężczyzna zapewne wysłał do miasta… no i trzeba było odjąć od nich snajpera, obecnie dziobanego przez sępa. Ich było zaledwie troje, choć z pewnością mieli większe doświadczenie w walce i posługiwaniu się bronią, niż pierwsi lepsi złoczyńcy. Niemniej, ktoś widząc tak małą grupę, mierzącą się na liczną bandę zbirów, miałby co najmniej kilka powodów do głośnego ryknięcia śmiechem. Blondynkę to jednak ani trochę nie obchodziło. Wiedziała o ich samych tyle, ile potrzebowała. Ciemnowłosa dziewczyna, choć zdawała się drobna i delikatna, niczym maleńka filiżanka z porcelany, potrafiła walczyć. Poza tym, Blade na własnej skórze przekonała się, że Mare potrafi posługiwać się telekinezą, a rewolwer na pewno nie służył jej do ozdoby. Co do zamaskowanego najemnika miała jednak mieszane uczucia. Nie znała dobrze jego umiejętności, ale na pewno ktoś, kto po odgłosie wystrzału potrafi rozpoznać markę broni, nie jest zwykłym amatorem. Niemniej, za każdym razem, gdy dziewczyna o tym myślała, przypominał jej się niedokończony pojedynek w kanionie. Najemnik na pewno nie wiedział na co się porywa, w momencie, gdy wycelował do niej z broni (ona też nie wiedziała). Nie wiedział też, że tacy ludzie, jak Blade nigdy nie odpuszczają. Chwilowy sojusz, czy nie, miała zamiar się zemścić, choć może nie w aż tak przewidywalny i stereotypowy sposób, jak pojedynek. Coś wymyśli… teraz jednak musiała się skupić na zadaniu, jakie mieli do wykonania.
-Nie podoba mi się o miejsce.- szepnęła ciemnowłosa kobieta, najciszej jak było to możliwe, rozglądając się dookoła.- Coś jest tutaj nie w porządku.
Blade rzuciła otoczeniu groźne spojrzenie, taksując wszystko uważnie. Od momentu, w którym Zero zastrzelił snajpera nic się nie działo. Nikogo nie spotkali, ani nie usłyszeli. A przecież nawet jeśli Basanova myślał, że to jego człowiek wykonał strzał, to czy nie powinni w tamtym miejscu zbierać się pozostali bandyci, chcący zobaczyć swoje ofiary? No właśnie… a nic takiego nie miało miejsca. Innymi słowy, było spokojnie i cicho… Niepokojąco spokojnie i aż zbyt cicho, jak na okoliczności. Tak, ciemnowłosa miała rację, coś było tutaj cholernie nie w porządku.
-Ta cisza może oznaczać tylko dwie rzeczy.- podsumował Zero.- Albo ten snajper był zwykłym, nic nie znaczącym bandytą, albo…
-… albo ktoś nas obserwuje, co? Może, jak ich trochę sprowokuję, to wyjdą z ukrycia?- rzuciła Blade, uśmiechając się złośliwie, choć bynajmniej nie było to ani miejsce, ani czas na takie zachowanie.
Mare otworzyła usta, najwyraźniej mając zamiar coś dodać, choć nie zdążyła nic odpowiedzieć. Dokładnie w tym momencie rozległ się dźwięk strzału. Wystrzelony pocisk trafił zaś metr od dwóch kobiet, przebijając się przez stertę blaszanych płyt, ułożonych na jednej z wysepek śmieci. Łowcy nagród zareagowali od razu, błyskawicznie sięgnęli po swą broń, wypatrując w między czasie człowieka, który oddał strzał. Kątem oka Blade dostrzegła, jak zamaskowany mężczyzna dobył magnum, oddając strzał w kierunku, z którego wcześniej celował w nich przeciwnik. Ciężko powiedzieć, czy trafił, czy nie, gdyż zaraz Złomowisko ożywiło się od huków kolejnych nabojów. Łowcy bez wahania odskoczyli, unikając trafienia i schowali się za zasłonę z podziurawionych opon, zniszczonych mebli i części maszyn, jakie na Złomowisku stanowiły niemalże naturalne barykady.
-Oni są ślepi, że takiego cela mają?- rzuciła Blade kąśliwie, starając się przekrzyczeć huk strzałów, które bez przerwy rozbrzmiewały nad ich głowami.
-Będziesz miała okazję rzucić im to prosto w twarz, gdy już ich załatwimy.- odkrzyknęła Mare, która siedząc obok, szybko odszukała broń ręką.
-O ile oni nie zrobią tego pierwsi.- podsumował mężczyzna, wychylając się zza bunkra i celując w stronę wroga.
-To się nazywa optymizm.- mruknęła ciemnowłosa do towarzysza.
Blade nie miała najmniejszego zamiaru przysłuchiwać się kłótni (która mimo nieodpowiedniego momentu, wisiała w powietrzu) i wychylając się z ukrycia, wycelowała w stronę bandytów. Sądząc po zdławionym krzyku i już mniej licznemu dźwięku wystrzałów, trafiła któregoś z nich. W ostatnim momencie, zanim ponownie schowała się za barykadą, dostrzegła dwóch upadających mężczyzn. Ciężko było stwierdzić, czy zostali zastrzeleni, czy tylko postrzeleni, nie było czasu, aby to sprawdzać. Pozostała dwójka łowców najwyraźniej nie miała zamiaru zostać w tyle, gdyż nie minęła chwila, a również zaczęli oddawać strzały.
-Staram się również mieć na względzie najczarniejszy scenariusz.- odparł po dłuższej przerwie Zero, a słowa te bez wątpienia skierował do ciemnowłosej dziewczyny.- Lepiej brać pod uwagę kilka możliwych opcji.
-Najczarniejszy scenariusz, właśnie tego potrzebujemy najbardziej! Z takim podejściem na pewno osiągniemy sukces.- odwarknęła Mare, w między czasie wymierzając w przeciwnika.
-Zbyt wielkim optymizmem również sukcesu nie osiągniesz.- podsumował najemnik- Nie możesz założyć z góry, jak przebiegnie walka, zwłaszcza, że negocjacje nic tutaj nie zdziałają.
-„Negocjacje”?- powtórzyła Siren z udawanym zaskoczeniem.- To ty znasz takie słowo?
Blade zacisnęła pięści, po raz pierwszy żałując, że odgłosy strzału nie są w stanie całkowicie zagłuszyć słów. Jakby nie mogli sobie wybrać lepszego miejsca na kłótnię.
-Jak stare małżeństwo.- skomentowała, niby do siebie, ale na tyle głośno, by pozostała dwójka to usłyszała. Taka uwaga najwyraźniej ani trochę nie spodobała się parze najemników, co niezmiernie ucieszyło blondynkę.- Jeśli teraz nie ruszycie tyłków, przegapicie całą imprezę!- odkrzyknęła, po czym wybiegła zza barykady, strzelając z uśmiechem na ustach w stronę najbliższych wrogów.
Kiedy dobiegła do kolejnej sterty gratów, schowała się na chwilę za nimi, tylko po to by zaraz oddać kolejne strzały. Ku swemu zdziwieniu, dostrzegła, jak zamaskowany mężczyzna nagle pojawił się wśród bandytów, wymierzając w jednego z nich… kataną?
No proszę, a więc ktoś tu umie się teleportować, pomyślała Blade, obserwując przez chwilę, jak ofiara ugięła się pod wpływem cięcia, po czym łapiąc się za krwawiący brzuch, upadła na ziemię, lądując twarzą w kałuży własnej krwi. Rozległy się kolejne strzały, choć nie wszystkie dobiegły z broni przeciwnika. Wśród tłumu błysnął Rewolwer Colt, zaś któryś z bandytów wydał zdławiony krzyk, kiedy dosięgła go fala telekinezy. Blade nie potrafiła powstrzymać się od parsknięcia śmiechem. Przeładowała Berettę, po czym bez chwili wahania ruszyła w stronę zbiegowiska.
-Głowa!- krzyknęła do ciemnowłosej dziewczyny, która w ostatniej chwili uchyliła się przed strzałem stojącego za nią wroga. Po chwili usłyszała kolejne głuche sapnięcie, gdy przeciwnik został odrzucony dobre kilka metrów do tyłu.
Blondynka wykonała obrót, dobywając w międzyczasie nóż. Poczuła na policzku krople krwi, tryskające z szyi złoczyńcy, gdy jednym ruchem wbiła mu ostrze w tchawicę. Następnie, wyjęła ten sam nóż ze sztywnego ciała ofiary i wbiła w rękę przebiegającemu obok bandycie. Jej uszom, nawet wśród huków, nie umknął krzyk rannego mężczyzny, który zaraz urwał się nagle, wraz z wystrzałem z magnum. Głos, jaki wydała broń najemnika był już ostatnim z huków, jakie usłyszeli na polu walki.
-To już wszyscy?- zapytała z niedowierzaniem, przyglądając się przy okazji jednemu z mężczyzn, który leżał podziurawiony na ziemi. Biedak najwyraźniej oberwał więcej, niż tylko raz, choć rany postrzałowe i szybkie wykrwawienie się nie były jedyną przyczyną śmierci. Uwadze dziewczyny nie umknęło, że bandyta miał rękę wygiętą pod dziwnym kątem (gdyby przyjrzała się dokładniej, zauważyłaby zapewne, że w jednym miejscu kość przebiła skórę), a przez myśl jej przeszło, czy przypadkiem nie nadepnęła na któregoś z trupów, gdy celowała nożami w przeciwników.
-Nie wydaje mi się… - odparł spokojnie Zero, rozglądając się dookoła.- Brakuje tutaj jednej, najważniejszej osoby, nie sądzę więc…- urwał w połowie zdania.
Nagle, wśród powojennej ciszy rozległo się głośne, powolne klaskanie. Wszystkie trzy postacie obróciły się w stronę człowieka, który ukazał się ich oczom. Ubrany był w brązowe spodnie, koszulę i ciemne okulary, w ręku zaś trzymał niedopalonego papierosa. Obok niego stało pięciu uzbrojonych mężczyzn, którzy (w przeciwieństwie do wcześniejszych prześladowców) zdawali się być zdecydowanie bardziej obeznani w korzystaniu z tych narzędzi. A więc to jest Basanova, pomyślała Blade, a jej usta wykrzywiły się w potwornym uśmiechu.
-No proszę…- odezwał się mężczyzna. Jego głos nie był władczy, ale z pewnością należał do osoby, która wydaje rozkazy.- Odstawiliście ładne przedstawienie i to zaledwie w trójkę?- ton, jakim to wypowiedział był wyraźnie wypełniony kpiną, a mężczyzna nie przestawał się uśmiechać.- Wprost zdumiewające.
-Nie było to takie trudne.- odparła Blade, przerywając monolog przywódcy bandy.- Te twoje ślepe kundle są gówno warte.- rzuciła, uśmiechając się podle.
Basanova spojrzał się na nią nienawistnie, po czym przeniósł wzrok na Zero, oraz Mare, a na koniec utkwił spojrzenie w całej trójce. Nożowniczka nie miała pojęcia, jak silny jest Basanova, choć jego ochroniarze wyglądali na lepiej wyszkolonych, niż Ci, których przed chwilą załatwili. W takim razie, obecny występ był tylko krótkim pokazem. Prawdziwe przedstawienie, z nimi i Basanovą w roli głównej dopiero się zaczynało.
-No i masz w końcu swoją padlinę.- mruknęła Blade w stronę ptaka, kopiąc na odchodne nogę nieżywego snajpera.
Trójka łowców nie miała najmniejszego zamiaru oglądać, jak sęp, kawałek po kawałku zdziera z człowieka skórę, powoli dobierając się do czerwonego mięsa, dlatego nie stali zbyt długo, pochyleni nad korpusem zastrzelonego. Poza tym, zamaskowany najemnik miał rację, lepiej, aby się nie zatrzymywali na zbyt długo. To, że udało im się namierzyć jednego prześladowcę, nie znaczy, że byli bezpieczni. A nawet przeciwnie. Fakt, że był tutaj snajper, oznacza tylko tyle, że na Złomowisku jest ich znacznie więcej.
Ruszyli więc przed siebie, kierując się powoli w głąb rubieży. Żadne z nich się nie odzywało, choć cisza, jaka między niby zapadła nie była ani trochę niezręczna. Więcej, wydała się nawet wskazana, jeśli żadne z nich nie chciało zdradzić obecności ani swojej, ani całej gromady. Poza tym, jeśli faktycznie Basanova i reszta jego ludzi kryli się wśród tych gruzów i istniała duża szansa, że strzał w snajpera mogli odebrać za atak wykonany przez niego, a nie na niego, tym bardziej powinni być ostrożni. Jeśli nagle zaczną wykonywać zbyt śmiałe i gwałtowne ruchy, mogą zostać zauważeni i automatycznie skreśleni z listy nieżywych. Równie dobrze mogliby zacząć biegać po Złomowisku, drąc się wniebogłosy „To my zabiliśmy snajpera!”, albo „Przyszliśmy po łeb Basanovy!”, choć ta druga opcja wydała się Blade całkiem zabawna. Powiadają, że pierwsze wrażenie jest ponoć najważniejsze, a z całą pewnością szajka nigdy w życiu nie widziała czegoś takiego. Na pewno zapamiętaliby ich na całe życie.
Dziewczyna zerknęła szybko na dwójkę towarzyszy (jeżeli, oczywiście, nazwanie w ten sposób ludzi, których dopiero co poznała i bez wahania chciała za pomocą Beretty zrobić z nich ser szwajcarski, było dobrym określeniem), mrużąc przy tym nieco oczy. Nie znała ich, a oni nie znali jej, choć ani przez chwilę nie miała wątpliwości co do tego, że tej dwójce już nie raz przyszło razem pracować. Z ilu członków mogła składać się grupa Basanovy? Na pewno z kilkunastu bandytów, biorąc pod uwagę, że część ludzi mężczyzna zapewne wysłał do miasta… no i trzeba było odjąć od nich snajpera, obecnie dziobanego przez sępa. Ich było zaledwie troje, choć z pewnością mieli większe doświadczenie w walce i posługiwaniu się bronią, niż pierwsi lepsi złoczyńcy. Niemniej, ktoś widząc tak małą grupę, mierzącą się na liczną bandę zbirów, miałby co najmniej kilka powodów do głośnego ryknięcia śmiechem. Blondynkę to jednak ani trochę nie obchodziło. Wiedziała o ich samych tyle, ile potrzebowała. Ciemnowłosa dziewczyna, choć zdawała się drobna i delikatna, niczym maleńka filiżanka z porcelany, potrafiła walczyć. Poza tym, Blade na własnej skórze przekonała się, że Mare potrafi posługiwać się telekinezą, a rewolwer na pewno nie służył jej do ozdoby. Co do zamaskowanego najemnika miała jednak mieszane uczucia. Nie znała dobrze jego umiejętności, ale na pewno ktoś, kto po odgłosie wystrzału potrafi rozpoznać markę broni, nie jest zwykłym amatorem. Niemniej, za każdym razem, gdy dziewczyna o tym myślała, przypominał jej się niedokończony pojedynek w kanionie. Najemnik na pewno nie wiedział na co się porywa, w momencie, gdy wycelował do niej z broni (ona też nie wiedziała). Nie wiedział też, że tacy ludzie, jak Blade nigdy nie odpuszczają. Chwilowy sojusz, czy nie, miała zamiar się zemścić, choć może nie w aż tak przewidywalny i stereotypowy sposób, jak pojedynek. Coś wymyśli… teraz jednak musiała się skupić na zadaniu, jakie mieli do wykonania.
-Nie podoba mi się o miejsce.- szepnęła ciemnowłosa kobieta, najciszej jak było to możliwe, rozglądając się dookoła.- Coś jest tutaj nie w porządku.
Blade rzuciła otoczeniu groźne spojrzenie, taksując wszystko uważnie. Od momentu, w którym Zero zastrzelił snajpera nic się nie działo. Nikogo nie spotkali, ani nie usłyszeli. A przecież nawet jeśli Basanova myślał, że to jego człowiek wykonał strzał, to czy nie powinni w tamtym miejscu zbierać się pozostali bandyci, chcący zobaczyć swoje ofiary? No właśnie… a nic takiego nie miało miejsca. Innymi słowy, było spokojnie i cicho… Niepokojąco spokojnie i aż zbyt cicho, jak na okoliczności. Tak, ciemnowłosa miała rację, coś było tutaj cholernie nie w porządku.
-Ta cisza może oznaczać tylko dwie rzeczy.- podsumował Zero.- Albo ten snajper był zwykłym, nic nie znaczącym bandytą, albo…
-… albo ktoś nas obserwuje, co? Może, jak ich trochę sprowokuję, to wyjdą z ukrycia?- rzuciła Blade, uśmiechając się złośliwie, choć bynajmniej nie było to ani miejsce, ani czas na takie zachowanie.
Mare otworzyła usta, najwyraźniej mając zamiar coś dodać, choć nie zdążyła nic odpowiedzieć. Dokładnie w tym momencie rozległ się dźwięk strzału. Wystrzelony pocisk trafił zaś metr od dwóch kobiet, przebijając się przez stertę blaszanych płyt, ułożonych na jednej z wysepek śmieci. Łowcy nagród zareagowali od razu, błyskawicznie sięgnęli po swą broń, wypatrując w między czasie człowieka, który oddał strzał. Kątem oka Blade dostrzegła, jak zamaskowany mężczyzna dobył magnum, oddając strzał w kierunku, z którego wcześniej celował w nich przeciwnik. Ciężko powiedzieć, czy trafił, czy nie, gdyż zaraz Złomowisko ożywiło się od huków kolejnych nabojów. Łowcy bez wahania odskoczyli, unikając trafienia i schowali się za zasłonę z podziurawionych opon, zniszczonych mebli i części maszyn, jakie na Złomowisku stanowiły niemalże naturalne barykady.
-Oni są ślepi, że takiego cela mają?- rzuciła Blade kąśliwie, starając się przekrzyczeć huk strzałów, które bez przerwy rozbrzmiewały nad ich głowami.
-Będziesz miała okazję rzucić im to prosto w twarz, gdy już ich załatwimy.- odkrzyknęła Mare, która siedząc obok, szybko odszukała broń ręką.
-O ile oni nie zrobią tego pierwsi.- podsumował mężczyzna, wychylając się zza bunkra i celując w stronę wroga.
-To się nazywa optymizm.- mruknęła ciemnowłosa do towarzysza.
Blade nie miała najmniejszego zamiaru przysłuchiwać się kłótni (która mimo nieodpowiedniego momentu, wisiała w powietrzu) i wychylając się z ukrycia, wycelowała w stronę bandytów. Sądząc po zdławionym krzyku i już mniej licznemu dźwięku wystrzałów, trafiła któregoś z nich. W ostatnim momencie, zanim ponownie schowała się za barykadą, dostrzegła dwóch upadających mężczyzn. Ciężko było stwierdzić, czy zostali zastrzeleni, czy tylko postrzeleni, nie było czasu, aby to sprawdzać. Pozostała dwójka łowców najwyraźniej nie miała zamiaru zostać w tyle, gdyż nie minęła chwila, a również zaczęli oddawać strzały.
-Staram się również mieć na względzie najczarniejszy scenariusz.- odparł po dłuższej przerwie Zero, a słowa te bez wątpienia skierował do ciemnowłosej dziewczyny.- Lepiej brać pod uwagę kilka możliwych opcji.
-Najczarniejszy scenariusz, właśnie tego potrzebujemy najbardziej! Z takim podejściem na pewno osiągniemy sukces.- odwarknęła Mare, w między czasie wymierzając w przeciwnika.
-Zbyt wielkim optymizmem również sukcesu nie osiągniesz.- podsumował najemnik- Nie możesz założyć z góry, jak przebiegnie walka, zwłaszcza, że negocjacje nic tutaj nie zdziałają.
-„Negocjacje”?- powtórzyła Siren z udawanym zaskoczeniem.- To ty znasz takie słowo?
Blade zacisnęła pięści, po raz pierwszy żałując, że odgłosy strzału nie są w stanie całkowicie zagłuszyć słów. Jakby nie mogli sobie wybrać lepszego miejsca na kłótnię.
-Jak stare małżeństwo.- skomentowała, niby do siebie, ale na tyle głośno, by pozostała dwójka to usłyszała. Taka uwaga najwyraźniej ani trochę nie spodobała się parze najemników, co niezmiernie ucieszyło blondynkę.- Jeśli teraz nie ruszycie tyłków, przegapicie całą imprezę!- odkrzyknęła, po czym wybiegła zza barykady, strzelając z uśmiechem na ustach w stronę najbliższych wrogów.
Kiedy dobiegła do kolejnej sterty gratów, schowała się na chwilę za nimi, tylko po to by zaraz oddać kolejne strzały. Ku swemu zdziwieniu, dostrzegła, jak zamaskowany mężczyzna nagle pojawił się wśród bandytów, wymierzając w jednego z nich… kataną?
No proszę, a więc ktoś tu umie się teleportować, pomyślała Blade, obserwując przez chwilę, jak ofiara ugięła się pod wpływem cięcia, po czym łapiąc się za krwawiący brzuch, upadła na ziemię, lądując twarzą w kałuży własnej krwi. Rozległy się kolejne strzały, choć nie wszystkie dobiegły z broni przeciwnika. Wśród tłumu błysnął Rewolwer Colt, zaś któryś z bandytów wydał zdławiony krzyk, kiedy dosięgła go fala telekinezy. Blade nie potrafiła powstrzymać się od parsknięcia śmiechem. Przeładowała Berettę, po czym bez chwili wahania ruszyła w stronę zbiegowiska.
-Głowa!- krzyknęła do ciemnowłosej dziewczyny, która w ostatniej chwili uchyliła się przed strzałem stojącego za nią wroga. Po chwili usłyszała kolejne głuche sapnięcie, gdy przeciwnik został odrzucony dobre kilka metrów do tyłu.
Blondynka wykonała obrót, dobywając w międzyczasie nóż. Poczuła na policzku krople krwi, tryskające z szyi złoczyńcy, gdy jednym ruchem wbiła mu ostrze w tchawicę. Następnie, wyjęła ten sam nóż ze sztywnego ciała ofiary i wbiła w rękę przebiegającemu obok bandycie. Jej uszom, nawet wśród huków, nie umknął krzyk rannego mężczyzny, który zaraz urwał się nagle, wraz z wystrzałem z magnum. Głos, jaki wydała broń najemnika był już ostatnim z huków, jakie usłyszeli na polu walki.
-To już wszyscy?- zapytała z niedowierzaniem, przyglądając się przy okazji jednemu z mężczyzn, który leżał podziurawiony na ziemi. Biedak najwyraźniej oberwał więcej, niż tylko raz, choć rany postrzałowe i szybkie wykrwawienie się nie były jedyną przyczyną śmierci. Uwadze dziewczyny nie umknęło, że bandyta miał rękę wygiętą pod dziwnym kątem (gdyby przyjrzała się dokładniej, zauważyłaby zapewne, że w jednym miejscu kość przebiła skórę), a przez myśl jej przeszło, czy przypadkiem nie nadepnęła na któregoś z trupów, gdy celowała nożami w przeciwników.
-Nie wydaje mi się… - odparł spokojnie Zero, rozglądając się dookoła.- Brakuje tutaj jednej, najważniejszej osoby, nie sądzę więc…- urwał w połowie zdania.
Nagle, wśród powojennej ciszy rozległo się głośne, powolne klaskanie. Wszystkie trzy postacie obróciły się w stronę człowieka, który ukazał się ich oczom. Ubrany był w brązowe spodnie, koszulę i ciemne okulary, w ręku zaś trzymał niedopalonego papierosa. Obok niego stało pięciu uzbrojonych mężczyzn, którzy (w przeciwieństwie do wcześniejszych prześladowców) zdawali się być zdecydowanie bardziej obeznani w korzystaniu z tych narzędzi. A więc to jest Basanova, pomyślała Blade, a jej usta wykrzywiły się w potwornym uśmiechu.
-No proszę…- odezwał się mężczyzna. Jego głos nie był władczy, ale z pewnością należał do osoby, która wydaje rozkazy.- Odstawiliście ładne przedstawienie i to zaledwie w trójkę?- ton, jakim to wypowiedział był wyraźnie wypełniony kpiną, a mężczyzna nie przestawał się uśmiechać.- Wprost zdumiewające.
-Nie było to takie trudne.- odparła Blade, przerywając monolog przywódcy bandy.- Te twoje ślepe kundle są gówno warte.- rzuciła, uśmiechając się podle.
Basanova spojrzał się na nią nienawistnie, po czym przeniósł wzrok na Zero, oraz Mare, a na koniec utkwił spojrzenie w całej trójce. Nożowniczka nie miała pojęcia, jak silny jest Basanova, choć jego ochroniarze wyglądali na lepiej wyszkolonych, niż Ci, których przed chwilą załatwili. W takim razie, obecny występ był tylko krótkim pokazem. Prawdziwe przedstawienie, z nimi i Basanovą w roli głównej dopiero się zaczynało.
Zero? Mare? Miało być więcej rozróby, ale moja wena gdzieś sobie poszła *^*
niedziela, 7 lutego 2016
Od Saruccia (CD Zdrajcy)
Nieznajoma prawie mnie zmyliła, gdy uciekła w głąb uliczek, jednak gdy
przyjrzałem się miejscu, gdzie stała, zobaczyłem ślady zmierzające w
znanym tylko właścicielce kierunku. Bez wahania podążyłem za nimi.
Dlaczego dziewczyna była taka oschła? Ja tylko spytałem o drogę, a ta
już niemiła... I w ogóle kim jest i co robi na takim zadupiu, jak to?
Gdyby była handlarką, miałaby jakąś karawanę, mniejszą lub większą, a
skoro spod karczmy odeszła bez niczego, nawet pojazdu... właśnie, gdzie
mój ścigacz? Zakląłem i pobiegłem po własnych śladach do karczmy.
Odetchnąłem, gdy zobaczyłem, że jest tam, gdzie go zostawiłem. Zabrałem
go i znów podążyłem za nieznajomą. Najchętniej wsiadłbym na ścigacza i
pojechał na nim, ale wtedy istniało niezauważenie śladów po ciężkich
butach.
W końcu stanąłem przed zwykłymi drzwiami. zdezorientowany podniosłem głowę i przeczytałem napis na szyldzie. Znajdowałem się przed noclegiem. Dlaczego miałem wrażenie, że znam to miejsce…? Wzruszyłem ramionami. Nie bardzo mnie to interesowało. Ważne, że znalazłem... albo zostałem naprowadzony..
Wkroczyłem do budynku. Tak, jak się spodziewałem, nieznajoma stała przed czymś w rodzaju recepcji i rozmawiała z starszym mężczyzną. Nie obróciła się, gdy wkroczyłem do środka, za to gdy podszedłem, zdążyłem usłyszeć.
- Droga… pani, został nam tylko pokój dwuosobowy.
- Ile?
- Dwadzieścia dolarów.
- Drogo…
Rozpoznałem tak znajomy mi samemu gest wędrującej w stronę sakiewki ręki.
- Wygląda na to, że komuś brakuje kasy…- oznajmiłem, zbliżając się- Zdradzę ci, że ja sam jestem na granicy… co ty na to, by się podzielić?
Rzuciła mi wściekłe spojrzenie, ale po chwili chyba się zastanowiła, bo skrzywiła lekko, ale odparła.
- Niech ci będzie. Ale uprzedzam, że mam lekki sen.
- To miało coś znaczyć?- spytałem zdziwiony- Przecież nie mam powodu, by cię skrzywdzić.
Rzuciła mi tylko długie spojrzenie, a potem odwróciła do starszego mężczyzny. Wyjąłem moją część zapłaty i położyłem obok jej dziesiątki.
- Więc poprosimy ten pokój- powiedziała, zgarniając moje monety i podała właścicielowi… chociaż czy właścicielem nie jest kobieta? Panna? Może to jej ojciec, czy coś…
- Najwyższe piętro po prawej- wskazał drzwi obok. Zrobiłem gest, zapraszający nieznajomą jako pierwszą, ale rzuciła mi niechętne spojrzenie.
- Skoro jesteś tak przyjaźnie nastawiony, to idź pierwszy- powiedziała. Zlustrowałem ją trochę podejrzliwie, ale zgodziłem się skinieniem i ruszyłem przed nią, uważając, by przypadkiem nie próbowała mnie zabić. Na szczęście tak się nie stało i bezpiecznie dotarłem do wyznaczonego pokoiku. Pomieszczenie było małe i miało tak niski sufit, że mógłbym uderzyć się w głowę, gdybym…no, może nie stanął na palcach, ale jakbym podskoczył, to już na pewno. Ściany były beznadziejnego koloru, to chyba był wyblakły jasny brąz… nawet nie umiałem rozpoznać. Dopiero po chwili mój wzrok padł na łóżko, stojące w rogu. Łóżko, nie łóżka. Jedno małżeńskie łóżko z kremową pościelą. Zaśmiałem się skrępowany, ale bez wahania oznajmiłem:
- Przywłaszczę sobie jedną kołdrę i śpię na podłodze. Dobra?
- Nie tyle, co „dobra”, co nie pozwoliłabym ci spać ze mną- odparła spokojnie, wymijając mnie i rzucając swoją torbę na materac. Zauważyłem, że nie odłożyła ukrytej pod szatą broni. Bo jakąś musiała mieć, tu się nie chodzi bezbronnym… Wzruszyłem ramionami i wszedłem za nią.
- Chciałem tylko być miły. Dość sporo ci zawdzięczam- stwierdziłem- Na przykład trafienie tutaj i tańszy nocleg…
- Siedź cicho- mruknęła ledwie dosłyszalnie.
- Dlaczego? Nie jestem typem milczka i nie umiem być cicho- wyszczerzyłem się. Rzuciła mi nienawistne spojrzenie.
- Nie patrz tak na mnie- splotłem ramiona na piersi- Nie masz za co mnie nie lubić.
W końcu stanąłem przed zwykłymi drzwiami. zdezorientowany podniosłem głowę i przeczytałem napis na szyldzie. Znajdowałem się przed noclegiem. Dlaczego miałem wrażenie, że znam to miejsce…? Wzruszyłem ramionami. Nie bardzo mnie to interesowało. Ważne, że znalazłem... albo zostałem naprowadzony..
Wkroczyłem do budynku. Tak, jak się spodziewałem, nieznajoma stała przed czymś w rodzaju recepcji i rozmawiała z starszym mężczyzną. Nie obróciła się, gdy wkroczyłem do środka, za to gdy podszedłem, zdążyłem usłyszeć.
- Droga… pani, został nam tylko pokój dwuosobowy.
- Ile?
- Dwadzieścia dolarów.
- Drogo…
Rozpoznałem tak znajomy mi samemu gest wędrującej w stronę sakiewki ręki.
- Wygląda na to, że komuś brakuje kasy…- oznajmiłem, zbliżając się- Zdradzę ci, że ja sam jestem na granicy… co ty na to, by się podzielić?
Rzuciła mi wściekłe spojrzenie, ale po chwili chyba się zastanowiła, bo skrzywiła lekko, ale odparła.
- Niech ci będzie. Ale uprzedzam, że mam lekki sen.
- To miało coś znaczyć?- spytałem zdziwiony- Przecież nie mam powodu, by cię skrzywdzić.
Rzuciła mi tylko długie spojrzenie, a potem odwróciła do starszego mężczyzny. Wyjąłem moją część zapłaty i położyłem obok jej dziesiątki.
- Więc poprosimy ten pokój- powiedziała, zgarniając moje monety i podała właścicielowi… chociaż czy właścicielem nie jest kobieta? Panna? Może to jej ojciec, czy coś…
- Najwyższe piętro po prawej- wskazał drzwi obok. Zrobiłem gest, zapraszający nieznajomą jako pierwszą, ale rzuciła mi niechętne spojrzenie.
- Skoro jesteś tak przyjaźnie nastawiony, to idź pierwszy- powiedziała. Zlustrowałem ją trochę podejrzliwie, ale zgodziłem się skinieniem i ruszyłem przed nią, uważając, by przypadkiem nie próbowała mnie zabić. Na szczęście tak się nie stało i bezpiecznie dotarłem do wyznaczonego pokoiku. Pomieszczenie było małe i miało tak niski sufit, że mógłbym uderzyć się w głowę, gdybym…no, może nie stanął na palcach, ale jakbym podskoczył, to już na pewno. Ściany były beznadziejnego koloru, to chyba był wyblakły jasny brąz… nawet nie umiałem rozpoznać. Dopiero po chwili mój wzrok padł na łóżko, stojące w rogu. Łóżko, nie łóżka. Jedno małżeńskie łóżko z kremową pościelą. Zaśmiałem się skrępowany, ale bez wahania oznajmiłem:
- Przywłaszczę sobie jedną kołdrę i śpię na podłodze. Dobra?
- Nie tyle, co „dobra”, co nie pozwoliłabym ci spać ze mną- odparła spokojnie, wymijając mnie i rzucając swoją torbę na materac. Zauważyłem, że nie odłożyła ukrytej pod szatą broni. Bo jakąś musiała mieć, tu się nie chodzi bezbronnym… Wzruszyłem ramionami i wszedłem za nią.
- Chciałem tylko być miły. Dość sporo ci zawdzięczam- stwierdziłem- Na przykład trafienie tutaj i tańszy nocleg…
- Siedź cicho- mruknęła ledwie dosłyszalnie.
- Dlaczego? Nie jestem typem milczka i nie umiem być cicho- wyszczerzyłem się. Rzuciła mi nienawistne spojrzenie.
- Nie patrz tak na mnie- splotłem ramiona na piersi- Nie masz za co mnie nie lubić.
Argona?
Od Zdrajcy - Złoty szlak
Wąwozy… pustynia… duże pieniądze. Spoglądałam przez stół na kupca, który
nerwowo pocierali kowbojski kapelusz w dłoniach. Jego spojrzenia co
chwila wędrowały na białego, bezokiego kruka, siedzącego na moim
ramieniu i z właściwą zwierzęciu niedbałością o dobre maniery rozrywał
na kawałki jednego z przedstawicieli miejskiej odmiany gołębi.
- Wchodzę w to – oznajmiłam nagle, a mężczyzna aż podskoczył. Był bardzo spięty. Nic dziwnego, skoro poprzedni najemnik, którego wynajął do eskorty wycofał się niespodziewanie, zaledwie dzień przed wyprawą, nie wyjaśniając nawet, dlaczego. Dopowiem jeszcze, że nie był to pospolity zbir jakich wiele, jednak jeden z silniejszych i bardziej znanych na całym Talos.
Mężczyzna odetchnął nieznacznie z ulgą.
- Cena nie będzie niska – zaznaczyłam.
- 100 dolarów od odeskortowanego do celu towaru i 200 od człowieka. – Kupiec patrzył na mnie, nawet nie mrugając. Teraz, gdy poczuł się pewniej zapewne uważał, że może dyktować warunki umowy. Ślepiec przerwał na chwilę posiłek i spojrzał, a właściwie wyglądał jakby patrzył, na mężczyznę.
- 300 dolców od tego i tego – oznajmiłam. – To moja jedyna i ostateczna oferta.
Nie powiedziałam nic więcej, jednak wymownie powiodłam wzrokiem po barze, jakby szukając kogoś, kto mógłby przebić moją propozycję. Kupiec również rozejrzał się machinalnie i chyba doszedł do tego samego wniosku co ja: nikt nie wyglądał, aby chciał ryzykować życiem za jego karawanę.
- Zgoda – zgodził się niechętnie. Dusza handlarza to istne przekleństwo. Nawet mając na uwadze swoje bezpieczeństwo i życie starał się zaniżyć cenę. – Zatem spotykamy się jutro?
Skinęłam głową, po czym wstałam i ruszyłam do wyjścia. Przed wyruszeniem w drogę musiałam jeszcze załatwić kilka spraw. Jak choćby rutynowe ostrzenie noży czy zakup zapasowych magazynków do broni palnych. I oczywiście nieco jedzenia dla tej pijawki. Spojrzałam na moje ramie, gdzie kruk właśnie dokańczał swój posiłek.
- Dobrze się spisałeś – mruknęłam, klepiąc go lekko. W odpowiedzi Ślepiec kłapnął tylko na mnie dziobek i wzbił się w niebo. Strzepnęłam z ramienia pozostałości po uczcie towarzysza i ruszyłam do królestwa zacienionych, mrocznych uliczek, w których można było się spodziewać niemal wszystkiego.
Po nocy, pracowicie spędzonej na zdrowym i głębokim śnie, w zaryglowanym na pięć spustów i stosownie zabezpieczonym pokoiku, ruszyłam z werwą do miejsca spotkania karawany. Nie była ona zbyt duża. Liczyła ledwie 9 członków, dwie mechaniczne kapsuły kroczące z towarem. Wszystko wyglądało nader skromnie, jednak ja wiedziałam, że przewożony przez nich towar jest dużo warty. Warty wyruszenia przez kanion, w towarzystwie ledwie wyrośniętego łowcy skarbów, gdy prawdziwy weteran nie odważył się pojechać. Warty ceny około 15 tysięcy dolarów. Perspektywa bardzo pociągająca, zważywszy na braki w moim wyposażeniu i nieśmiały grzechot miedziaków w sakiewce. Skinęłam głową szefowi karawany i podeszłam do kupca, z którym ostatnio rozmawiałam.
- Kiedy wyruszamy? – spytałam.
- Jak tylko ostatni członkowie karawany wrócą z wychodka – odparł mężczyzna, jakby nieco zmieszany. Skinęłam mu głową i ruszyłam w kierunku wjazdu do kanionu. Dotyk piaskowego kamienia jak zawsze przynosił miłe wspomnienia przeszłości, spędzonej w altance rodziców. Tamte czasy minęły, jednak nadal lubiłam do nich powracać. Choćby na krótką chwilę. To była jedna z tych rzeczy, które nie pozwalają człowiekowi oszaleć… do końca. Za moimi plecami coś zgrzytnęło i kapsuły uniosły się na pełną wysokość. Przywódca karawany dał sygnał go wymarsz i szybko pośpieszył na przód, by zamienić ze mną słówko. Poczekałam, aż do mnie dołączy i ruszyłam na przedzie, na razie pozwalając sobie na pewne rozluźnienie. Ślepun patrolował okolicę… zresztą tak blisko miasta rzadko zdarzało się, by pojawiały się jakieś opryszki.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu, ramię w ramię. Miałam zatem czas, by dyskretnie przyjrzeć się mężczyźnie, który nie wyglądał jak typowy kupiec i na pewno nawet nie drgnęłaby mu powieka, gdyby na jego oczach kruk wydłubywał oczy jednemu z jego towarzyszy. Był barczysty i wysoki… to może nie jest dobre stwierdzenie z ust kogoś, kto ledwie sięga głową kontuaru w barze, lecz nawet w mojej skali należał do „tych wyższych”. Włosy miał ciemne, skórę spaloną, pomarszczoną i szorstką, zaprawioną w podróżach. Przywódca karawany. Tytuł zobowiązuje. Posiadał również tatuaż, ciągnący się od lewej brwi do połowy policzka, a jego oczy… jego oczy przyciągały spojrzenie niczym magnes. Krył się w nich radość i ciekawość świata. Mały chłopiec wyglądał przez nie z ciała tego wielkiego i raczej nie wzbudzającego sympatii. Na tym punkcie moje spojrzenie spoczęło chyba nieco zbyt długo, bo zwrócił się ku mnie głębokim i chrapliwym głosem, kompletnie nie pasującym do tych oczu.
- Zatem mój zastępca zdołał wynająć tylko takiego żółtodzioba i to na dodatek niziołka? Jakież to smutne.
Powstrzymałam się od kąśliwej uwagi, że w porównaniu do girallonów niziołki są naprawdę inteligentne.
- Lepsze to niż nic – odparłam, wzruszywszy ramionami.
- Na dodatek – ciągnął – jak na nowicjusza sporo sobie liczysz. Przygotuj się lepie, że jeśli spróbujesz uciec to twoje plecy spotkają się z moim laserem.
Poklepał niedbale urządzenie, przytwierdzone do pasa. Skinęłam głową. Zastanawiałam się, kiedy powie, że jestem tylko smarkaczem bez doświadczenia, co rzecz jasne było prawdą. Nie poznałam jeszcze nikogo, kto w tak młodym wieku podejmował się pracy najemnika. Jednak z moim jakże bogatym asortymentem zdolności najwyraźniej jedynie ta praca dawała mi możliwość ich wykorzystania. Mężczyzna zatrzymał się i usłyszałam, że wykrzykuje rozkazy do swoich ludzi. Uznałam, że przede mną jeszcze długi dzień i pokrążyłam się w mechanicznej obserwacji wznoszących się coraz wyżej ścian wąwozu.
Wydawało mi się, czy przez chwilę widziałam cień, przemykający zwinnie po pozornie gładkiej powierzchni?
Zmierzch nie przyniósł odprężenia. Wręcz przeciwnie. To była pora, o której każdy szanujący się łowca głów powinien być szczególnie ostrożny. Karawana rozbiła niewielki obóz, stawiając swój dobytek przy ścianie wąwozu i rozpalając ognisko. Zawsze mnie bawiło, że mimo wysokiego stopnia rozwoju ogniska nadal cieszą cię takim powodzeniem. Zarówno wśród najbiedniejszych, jak i najbogatszych kupców były one ulubioną formą spędzania wieczorno-nocnego czasu. A przecież o ile lepszy byłby niewielki piecyk na energię słoneczną? W dzień ładowałby baterie, a w nocy grzał nawet dłużej niż ogień, szczególnie gdy wszyscy posną lub skończy się chrust.
Starannie sprawdziłam najbliższe ściany wąwozu, by przekonać się, że nie ma w nich żadnych wnęk czy jaskiń – potencjalnych kryjówek zbójców. Co prawda nie spodziewałam się ich, po drodze nie widziałam takich formacji skalnych, jednak czasem lepiej wydać się głupcem, niż okazać martwym idiotą. Gdy przystanęłam przy ścianie, naprzeciw biwakujących kupców, jeden z nich zawołał do mnie, nie bez kpiny:
- Hej! Mała! – wyszczerzył zęby paskudnie. – Zabawimy się?
Gdybym była starym, poznaczonym bliznami, muskularnym i doświadczonym łowcą w tym momencie podeszłabym do niego, emanując chłodną pewnością siebie i przyłożyła lufę do głowy mówiąc, żeby nie nazywał mnie „mała”. W mojej obecnej sytuacji jednak wydawało się to raczej niezbyt efektowną metodą. Znacznie efektowniejsze wydało się milczenie i nieruchome wpatrywanie się w mężczyzn.
- Daj spokój, Joe. Jeszcze pomyślimy, że jesteś pedofilem – przez zgromadzonych przebiegł szmer rozbawienia. Zabawa trwała w najlepsze. Ktoś zaczął śpiewać jakąś sprośną piosenkę.
Mój wzrok spoczął na jakimś cieniu na skale. Co niby w tym dziwnego? Cień jak cień. To w końcu kanion. Jest pełen cieni. Owszem, to prawda. Jednak prawdą jest również to, że na tej wysokości i przy tym oświetleniu cień nie miał prawa się poruszać. A ten właśnie to robił. Wzruszyłam ramionami i leniwie weszłam pod osłonę transportowca. Przykucnęłam, opierając się plecami o maszynę i z ramienia zdjęłam snajperkę. Odbezpieczyłam. Zaskoczeni kupcy przestali na chwilę żartować. Spiorunowałam ich spojrzeniem.
- Nie przestawajcie – syknęłam, a gdy nie posłuchali wyskoczyłam zza kapsuły, wymierzyłam i strzeliłam. Głucho plasnęło, coś błyskawicznie poruszyło się i w kilka sekund zniknęło ponad górną krawędziom. Z obozu wybiegł przywódca karawany z zagniewaną miną. Nawet cichy świst nie uszedł jego uwadze. Zaskakujące…
Trzepnął mnie ręką w głowę.
- Co robisz? – warknął. – Chcesz żeby wszystkie hieny leciały się nas rozkraść?
Pokręciłam tylko głową i podeszłam do miejsca, położonego dokładnie pod tym, w którym siedział nieznajomy cień. Kucnęłam i zamoczyłam koniuszki palców w lepkiej, czerwonej cieczy. Mężczyzna przykucnął przy mnie. Zasępił się.
- Dopiero wyruszyliśmy – mruknął do siebie, po czym spojrzał na mnie nieco bardziej przychylnym okiem. Nieco. – Choć lepiej byłoby, gdybyś udała, że nikogo nie widziałaś, tylko poinformowała mnie. Teraz ten skurwysyn poinformuje swoją bandę o tym, że został wykryty i zaatakują pewnie szybciej. Nie mamy szans przeciwko większej grupie bandytów.
Pokręciłam tylko głową dając do zrozumienia, że się z tym nie zgadzam, ale najwyraźniej on nawet nie zauważył tego gestu, bo wrócił do karawany, poinformować ją o zbliżającej się walce. Skądś w rękach kupców pojawiły się nagle różne typy karabinów szturmowych i bliżej nieokreślonej broni domowej roboty. Przywódca karawany wystawił straż, więc postanowiłam nieco wypocząć. Przed nami jeszcze wiele dni wędrówki. Znalazłam jakiś ciemny kąt, oparłam się o snajperkę i niemal natychmiast zapadłam w lekki sen wprawnego łowcy głów, albo raczej kobiety, otoczonej przez samych mężczyzn.
Przez następne kilka dni tylko parokrotnie natykaliśmy się na niewielkie grupki bandytów, jednak żadni z nich nie wyglądali na zdolnych do wspinaczki po ścianach, a nawet jeśli, to żadni z nich nie wyglądali na takich, którym IQ pozwala na obmyślenie czegoś bardziej chytrego, niż skrycie się za zdecydowanie za małym kamieniem i czekanie z odbezpieczonym kałachem. Rodrig (bo jak się okazuje tak nazywał się przywódca karawany… to czasem zabawne, że imion towarzyszy dowiaduje się przypadkiem i to w środku wyprawy) stawał się coraz bardziej nerwowy, coraz więcej krzyczał na swoich ludzi. Próbował też wrzeszczeć na mnie, ale widząc, że nic sobie nie robię z jego krzyków wrócił do opierniczania pozostałych. Prawdę mówiąc ja też zaczynałam się niepokoić. Ten teoretyczny spokój był jak cisza przed burzą. Usypia czujność, by pierwszy grzmot był tym straszniejszy.
Wkrótce moje bystre oczy były już w stanie dostrzec na końcu kanionu zarys miasta. Devlin, jak zawsze wyglądający jak dogorywająca fabryka. Jego zamglony widok powinien sprowadzić spokój na moje serce, a wiadomość, że jesteśmy blisko uspokajać, jednak jak to mówią: noc jest najciemniejsza tuż przed świtem. Może dwa dni dzieliły nas od celu, gdy w jedną z tych pochmurnych nocy, gdy niebo zdawało się naciskać mocniej na powierzchnię ziemi wreszcie wydarzyło się to, co musiało wydarzyć się od dawna. Grupa smukłych postaci, w pełnych czarnych kombinezonach ześlizgnęła się bezszelestnie ze ścian kanionu. Siedziałam, wciśnięta w jakąś szczelinę i obserwowałam obozowisko. Niewiele brakowało, a przeoczyłabym przybycie napastników, jednak jeden z nich przypadkowo kopnął jakiś kamyczek. Ten potoczył się po kamienistym dnie wąwozu, robiąc delikatny hałas. Delikatny, jednak będący niczym wystrzał dla czujnego wartownika. Postać nie zaklęła, jednak niedopowiedziane przekleństwo odbiło się echem od ścian wąwozu. Ktoś zdawał się piorunować ją wzrokiem, kto inny przykucnął przy włazie do kapsuły i zaczął przy niej majstrować.
Przez chwilę rozważałam użycie snajperki, jednak odrzuciłam to, jako zbyt ryzykowne. Wyjęłam z specjalnej kieszonki kolekcję noży do rzucania, poluzowałam w pochwie Wskazówkę. Gdy tylko się poruszyłam najbliższy przybysz błyskawicznie zwrócił się w moją stronę. Dopiero w tym momencie zobaczyłam, że mają na oczach noktowizory. Moje ciało zareagowało samo. Kilka noży poszybowało w powietrzu, a zakrzywione ostrze znalazło się nagle w mojej dłoni. To nie był czas na namysł, na sprawdzanie, czy którykolwiek z pocisków dosięgnął celu. Skoczyłam na przybyszy. Jeden padł, zanim zdążył dobyć broni. Z kolejnym nie miałam tyle szczęścia. Cichy wystrzał, charakterystyczny dla broni z tłumikiem, przeszył powietrze. Poczułam ból w ramieniu, nie chciałam mu dać okazji do kolejnego strzału. Rzuciłam się na niego, jednak mój nóż skrzyżował się z ostrzem dotąd kucającego bandyty. Było to tak gwałtowne, że zachwiałam się i odstąpiłam o krok do tyłu. Szybko oceniłam, że na nogach trzymają się dwie zamaskowane postacie. Nóż i pistolet. Ani ja, ani oni nie mieliśmy zamiaru zwlekać. Oni, bo w każdej chwili szarpanina mogła zbudzić któregoś ze śpiących kupców, ja… z tego samego powodu. Jeśli nie dam im rady sama to znaczy, że nie nadaję się na łowcę. Nasze noże ponownie się skrzyżowały ze zgrzytem metalu. Zaraz potem odskoczyłam, unikając wystrzału i cisnęłam trzymanym ostrzem w strzelca, drugą ręką dobywając Black Stara i odbezpieczając. Huk, który rozległ się sekundę później nie należał do cichych. Odbyty tysiąckrotnie przez ściany kanionu klasyczny hałas archaicznej broni nie był czymś, co da się tak po prostu przeoczyć. Byłam pewna, że pół obozu jest już na nogach. W przeciwieństwie do leżących u moich stóp postaci. Nieco ochłonęłam. Było ich czworo. W pierwszym ataku udało mi się położyć tylko jednego, jednak przy odzyskiwaniu noży zauważyłam, że część z nich wciąż tkwiła w ciałach. Musieli być bardzo wytrzymał lub upartą rasą… rozpięłam kombinezon jednego z nich, zabierając równocześnie noktowizor. Moim oczom okazało się to, co było niemal pewne od początku. Najbardziej uparta, wytrzymała i wkurzająca rasa we wszechświecie – człowiek. Stworzenie dobre do wszystkiego i beznadziejne w robienie czegokolwiek. Westchnęłam i spojrzałam przelotnie w stronę obozu. Zmarszczyłam brwi, widząc, że nikogo nie zbudził dźwięk wystrzału. Widać wszyscy byli tak wykończeni po ostatnich kilku dniach oczekiwania, że mając w perspektywie koniec podróży posnęli jak dzieci. Ich strata. Przeszukałam zwłoki i zabrałam z nich wszystkie co przydatniejsze elementy uzbrojenia, noktowizory, a także dziwne urządzenie do otwierania elektrycznych zamków, którym posługiwał się mój przyjaciel nożownik. Same ciała ukryłam w jakiejś szparze z przeświadczeniem, że zwierzęta i tak je znajdą i przystąpiłam do opatrywania moich ran. W tym czasie biały kruk pustynny pojawił się znikąd, by ucztować. W końcu właśnie na tym polegał nasz związek. Uśmiechnęłam się do siebie i kończąc ostatni obwód wokół ramienia zamknęłam oczy tylko na jedną, malutką chwilkę…
Ostatnie dwa dni zleciały jak z bicza strzelił, szczególnie, że nie spotkaliśmy jakoś żadnych bandytów. Jednak Rodrig uspokoił się dopiero w Devlin, gdy krzywiąc się i marudząc wypłacił mi należne pieniądze.
- Wogóle nie powinienem brać eskorty – mruczał. – Sami byśmy sobie poradzili z tymi pomniejszymi łotrzykami. Tylko przez całą drogę przeszkadzał i dekoncentrował chłopców.
Nie odpowiedziałam mu, tylko przeliczyłam pieniądze, po czym sięgnęłam do kieszeni i wydobyłam z niej podłużne urządzenie, wciąż cały we krwi. Rzuciłam go pod nogi przywódcy karawany i odeszłam w poszukiwaniu noclegu. Muszę się porządnie wyspać… naprawdę porządnie.
Odchodząc do moich uszu doszła jeszcze rozmowa kupca i jakiegoś miejscowego, który mówił o niedawnym ślubie pewnego słynnego najemnika z jakąś księżniczką któregoś z przestępczych półświatków.
- Wchodzę w to – oznajmiłam nagle, a mężczyzna aż podskoczył. Był bardzo spięty. Nic dziwnego, skoro poprzedni najemnik, którego wynajął do eskorty wycofał się niespodziewanie, zaledwie dzień przed wyprawą, nie wyjaśniając nawet, dlaczego. Dopowiem jeszcze, że nie był to pospolity zbir jakich wiele, jednak jeden z silniejszych i bardziej znanych na całym Talos.
Mężczyzna odetchnął nieznacznie z ulgą.
- Cena nie będzie niska – zaznaczyłam.
- 100 dolarów od odeskortowanego do celu towaru i 200 od człowieka. – Kupiec patrzył na mnie, nawet nie mrugając. Teraz, gdy poczuł się pewniej zapewne uważał, że może dyktować warunki umowy. Ślepiec przerwał na chwilę posiłek i spojrzał, a właściwie wyglądał jakby patrzył, na mężczyznę.
- 300 dolców od tego i tego – oznajmiłam. – To moja jedyna i ostateczna oferta.
Nie powiedziałam nic więcej, jednak wymownie powiodłam wzrokiem po barze, jakby szukając kogoś, kto mógłby przebić moją propozycję. Kupiec również rozejrzał się machinalnie i chyba doszedł do tego samego wniosku co ja: nikt nie wyglądał, aby chciał ryzykować życiem za jego karawanę.
- Zgoda – zgodził się niechętnie. Dusza handlarza to istne przekleństwo. Nawet mając na uwadze swoje bezpieczeństwo i życie starał się zaniżyć cenę. – Zatem spotykamy się jutro?
Skinęłam głową, po czym wstałam i ruszyłam do wyjścia. Przed wyruszeniem w drogę musiałam jeszcze załatwić kilka spraw. Jak choćby rutynowe ostrzenie noży czy zakup zapasowych magazynków do broni palnych. I oczywiście nieco jedzenia dla tej pijawki. Spojrzałam na moje ramie, gdzie kruk właśnie dokańczał swój posiłek.
- Dobrze się spisałeś – mruknęłam, klepiąc go lekko. W odpowiedzi Ślepiec kłapnął tylko na mnie dziobek i wzbił się w niebo. Strzepnęłam z ramienia pozostałości po uczcie towarzysza i ruszyłam do królestwa zacienionych, mrocznych uliczek, w których można było się spodziewać niemal wszystkiego.
Po nocy, pracowicie spędzonej na zdrowym i głębokim śnie, w zaryglowanym na pięć spustów i stosownie zabezpieczonym pokoiku, ruszyłam z werwą do miejsca spotkania karawany. Nie była ona zbyt duża. Liczyła ledwie 9 członków, dwie mechaniczne kapsuły kroczące z towarem. Wszystko wyglądało nader skromnie, jednak ja wiedziałam, że przewożony przez nich towar jest dużo warty. Warty wyruszenia przez kanion, w towarzystwie ledwie wyrośniętego łowcy skarbów, gdy prawdziwy weteran nie odważył się pojechać. Warty ceny około 15 tysięcy dolarów. Perspektywa bardzo pociągająca, zważywszy na braki w moim wyposażeniu i nieśmiały grzechot miedziaków w sakiewce. Skinęłam głową szefowi karawany i podeszłam do kupca, z którym ostatnio rozmawiałam.
- Kiedy wyruszamy? – spytałam.
- Jak tylko ostatni członkowie karawany wrócą z wychodka – odparł mężczyzna, jakby nieco zmieszany. Skinęłam mu głową i ruszyłam w kierunku wjazdu do kanionu. Dotyk piaskowego kamienia jak zawsze przynosił miłe wspomnienia przeszłości, spędzonej w altance rodziców. Tamte czasy minęły, jednak nadal lubiłam do nich powracać. Choćby na krótką chwilę. To była jedna z tych rzeczy, które nie pozwalają człowiekowi oszaleć… do końca. Za moimi plecami coś zgrzytnęło i kapsuły uniosły się na pełną wysokość. Przywódca karawany dał sygnał go wymarsz i szybko pośpieszył na przód, by zamienić ze mną słówko. Poczekałam, aż do mnie dołączy i ruszyłam na przedzie, na razie pozwalając sobie na pewne rozluźnienie. Ślepun patrolował okolicę… zresztą tak blisko miasta rzadko zdarzało się, by pojawiały się jakieś opryszki.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu, ramię w ramię. Miałam zatem czas, by dyskretnie przyjrzeć się mężczyźnie, który nie wyglądał jak typowy kupiec i na pewno nawet nie drgnęłaby mu powieka, gdyby na jego oczach kruk wydłubywał oczy jednemu z jego towarzyszy. Był barczysty i wysoki… to może nie jest dobre stwierdzenie z ust kogoś, kto ledwie sięga głową kontuaru w barze, lecz nawet w mojej skali należał do „tych wyższych”. Włosy miał ciemne, skórę spaloną, pomarszczoną i szorstką, zaprawioną w podróżach. Przywódca karawany. Tytuł zobowiązuje. Posiadał również tatuaż, ciągnący się od lewej brwi do połowy policzka, a jego oczy… jego oczy przyciągały spojrzenie niczym magnes. Krył się w nich radość i ciekawość świata. Mały chłopiec wyglądał przez nie z ciała tego wielkiego i raczej nie wzbudzającego sympatii. Na tym punkcie moje spojrzenie spoczęło chyba nieco zbyt długo, bo zwrócił się ku mnie głębokim i chrapliwym głosem, kompletnie nie pasującym do tych oczu.
- Zatem mój zastępca zdołał wynająć tylko takiego żółtodzioba i to na dodatek niziołka? Jakież to smutne.
Powstrzymałam się od kąśliwej uwagi, że w porównaniu do girallonów niziołki są naprawdę inteligentne.
- Lepsze to niż nic – odparłam, wzruszywszy ramionami.
- Na dodatek – ciągnął – jak na nowicjusza sporo sobie liczysz. Przygotuj się lepie, że jeśli spróbujesz uciec to twoje plecy spotkają się z moim laserem.
Poklepał niedbale urządzenie, przytwierdzone do pasa. Skinęłam głową. Zastanawiałam się, kiedy powie, że jestem tylko smarkaczem bez doświadczenia, co rzecz jasne było prawdą. Nie poznałam jeszcze nikogo, kto w tak młodym wieku podejmował się pracy najemnika. Jednak z moim jakże bogatym asortymentem zdolności najwyraźniej jedynie ta praca dawała mi możliwość ich wykorzystania. Mężczyzna zatrzymał się i usłyszałam, że wykrzykuje rozkazy do swoich ludzi. Uznałam, że przede mną jeszcze długi dzień i pokrążyłam się w mechanicznej obserwacji wznoszących się coraz wyżej ścian wąwozu.
Wydawało mi się, czy przez chwilę widziałam cień, przemykający zwinnie po pozornie gładkiej powierzchni?
Zmierzch nie przyniósł odprężenia. Wręcz przeciwnie. To była pora, o której każdy szanujący się łowca głów powinien być szczególnie ostrożny. Karawana rozbiła niewielki obóz, stawiając swój dobytek przy ścianie wąwozu i rozpalając ognisko. Zawsze mnie bawiło, że mimo wysokiego stopnia rozwoju ogniska nadal cieszą cię takim powodzeniem. Zarówno wśród najbiedniejszych, jak i najbogatszych kupców były one ulubioną formą spędzania wieczorno-nocnego czasu. A przecież o ile lepszy byłby niewielki piecyk na energię słoneczną? W dzień ładowałby baterie, a w nocy grzał nawet dłużej niż ogień, szczególnie gdy wszyscy posną lub skończy się chrust.
Starannie sprawdziłam najbliższe ściany wąwozu, by przekonać się, że nie ma w nich żadnych wnęk czy jaskiń – potencjalnych kryjówek zbójców. Co prawda nie spodziewałam się ich, po drodze nie widziałam takich formacji skalnych, jednak czasem lepiej wydać się głupcem, niż okazać martwym idiotą. Gdy przystanęłam przy ścianie, naprzeciw biwakujących kupców, jeden z nich zawołał do mnie, nie bez kpiny:
- Hej! Mała! – wyszczerzył zęby paskudnie. – Zabawimy się?
Gdybym była starym, poznaczonym bliznami, muskularnym i doświadczonym łowcą w tym momencie podeszłabym do niego, emanując chłodną pewnością siebie i przyłożyła lufę do głowy mówiąc, żeby nie nazywał mnie „mała”. W mojej obecnej sytuacji jednak wydawało się to raczej niezbyt efektowną metodą. Znacznie efektowniejsze wydało się milczenie i nieruchome wpatrywanie się w mężczyzn.
- Daj spokój, Joe. Jeszcze pomyślimy, że jesteś pedofilem – przez zgromadzonych przebiegł szmer rozbawienia. Zabawa trwała w najlepsze. Ktoś zaczął śpiewać jakąś sprośną piosenkę.
Mój wzrok spoczął na jakimś cieniu na skale. Co niby w tym dziwnego? Cień jak cień. To w końcu kanion. Jest pełen cieni. Owszem, to prawda. Jednak prawdą jest również to, że na tej wysokości i przy tym oświetleniu cień nie miał prawa się poruszać. A ten właśnie to robił. Wzruszyłam ramionami i leniwie weszłam pod osłonę transportowca. Przykucnęłam, opierając się plecami o maszynę i z ramienia zdjęłam snajperkę. Odbezpieczyłam. Zaskoczeni kupcy przestali na chwilę żartować. Spiorunowałam ich spojrzeniem.
- Nie przestawajcie – syknęłam, a gdy nie posłuchali wyskoczyłam zza kapsuły, wymierzyłam i strzeliłam. Głucho plasnęło, coś błyskawicznie poruszyło się i w kilka sekund zniknęło ponad górną krawędziom. Z obozu wybiegł przywódca karawany z zagniewaną miną. Nawet cichy świst nie uszedł jego uwadze. Zaskakujące…
Trzepnął mnie ręką w głowę.
- Co robisz? – warknął. – Chcesz żeby wszystkie hieny leciały się nas rozkraść?
Pokręciłam tylko głową i podeszłam do miejsca, położonego dokładnie pod tym, w którym siedział nieznajomy cień. Kucnęłam i zamoczyłam koniuszki palców w lepkiej, czerwonej cieczy. Mężczyzna przykucnął przy mnie. Zasępił się.
- Dopiero wyruszyliśmy – mruknął do siebie, po czym spojrzał na mnie nieco bardziej przychylnym okiem. Nieco. – Choć lepiej byłoby, gdybyś udała, że nikogo nie widziałaś, tylko poinformowała mnie. Teraz ten skurwysyn poinformuje swoją bandę o tym, że został wykryty i zaatakują pewnie szybciej. Nie mamy szans przeciwko większej grupie bandytów.
Pokręciłam tylko głową dając do zrozumienia, że się z tym nie zgadzam, ale najwyraźniej on nawet nie zauważył tego gestu, bo wrócił do karawany, poinformować ją o zbliżającej się walce. Skądś w rękach kupców pojawiły się nagle różne typy karabinów szturmowych i bliżej nieokreślonej broni domowej roboty. Przywódca karawany wystawił straż, więc postanowiłam nieco wypocząć. Przed nami jeszcze wiele dni wędrówki. Znalazłam jakiś ciemny kąt, oparłam się o snajperkę i niemal natychmiast zapadłam w lekki sen wprawnego łowcy głów, albo raczej kobiety, otoczonej przez samych mężczyzn.
Przez następne kilka dni tylko parokrotnie natykaliśmy się na niewielkie grupki bandytów, jednak żadni z nich nie wyglądali na zdolnych do wspinaczki po ścianach, a nawet jeśli, to żadni z nich nie wyglądali na takich, którym IQ pozwala na obmyślenie czegoś bardziej chytrego, niż skrycie się za zdecydowanie za małym kamieniem i czekanie z odbezpieczonym kałachem. Rodrig (bo jak się okazuje tak nazywał się przywódca karawany… to czasem zabawne, że imion towarzyszy dowiaduje się przypadkiem i to w środku wyprawy) stawał się coraz bardziej nerwowy, coraz więcej krzyczał na swoich ludzi. Próbował też wrzeszczeć na mnie, ale widząc, że nic sobie nie robię z jego krzyków wrócił do opierniczania pozostałych. Prawdę mówiąc ja też zaczynałam się niepokoić. Ten teoretyczny spokój był jak cisza przed burzą. Usypia czujność, by pierwszy grzmot był tym straszniejszy.
Wkrótce moje bystre oczy były już w stanie dostrzec na końcu kanionu zarys miasta. Devlin, jak zawsze wyglądający jak dogorywająca fabryka. Jego zamglony widok powinien sprowadzić spokój na moje serce, a wiadomość, że jesteśmy blisko uspokajać, jednak jak to mówią: noc jest najciemniejsza tuż przed świtem. Może dwa dni dzieliły nas od celu, gdy w jedną z tych pochmurnych nocy, gdy niebo zdawało się naciskać mocniej na powierzchnię ziemi wreszcie wydarzyło się to, co musiało wydarzyć się od dawna. Grupa smukłych postaci, w pełnych czarnych kombinezonach ześlizgnęła się bezszelestnie ze ścian kanionu. Siedziałam, wciśnięta w jakąś szczelinę i obserwowałam obozowisko. Niewiele brakowało, a przeoczyłabym przybycie napastników, jednak jeden z nich przypadkowo kopnął jakiś kamyczek. Ten potoczył się po kamienistym dnie wąwozu, robiąc delikatny hałas. Delikatny, jednak będący niczym wystrzał dla czujnego wartownika. Postać nie zaklęła, jednak niedopowiedziane przekleństwo odbiło się echem od ścian wąwozu. Ktoś zdawał się piorunować ją wzrokiem, kto inny przykucnął przy włazie do kapsuły i zaczął przy niej majstrować.
Przez chwilę rozważałam użycie snajperki, jednak odrzuciłam to, jako zbyt ryzykowne. Wyjęłam z specjalnej kieszonki kolekcję noży do rzucania, poluzowałam w pochwie Wskazówkę. Gdy tylko się poruszyłam najbliższy przybysz błyskawicznie zwrócił się w moją stronę. Dopiero w tym momencie zobaczyłam, że mają na oczach noktowizory. Moje ciało zareagowało samo. Kilka noży poszybowało w powietrzu, a zakrzywione ostrze znalazło się nagle w mojej dłoni. To nie był czas na namysł, na sprawdzanie, czy którykolwiek z pocisków dosięgnął celu. Skoczyłam na przybyszy. Jeden padł, zanim zdążył dobyć broni. Z kolejnym nie miałam tyle szczęścia. Cichy wystrzał, charakterystyczny dla broni z tłumikiem, przeszył powietrze. Poczułam ból w ramieniu, nie chciałam mu dać okazji do kolejnego strzału. Rzuciłam się na niego, jednak mój nóż skrzyżował się z ostrzem dotąd kucającego bandyty. Było to tak gwałtowne, że zachwiałam się i odstąpiłam o krok do tyłu. Szybko oceniłam, że na nogach trzymają się dwie zamaskowane postacie. Nóż i pistolet. Ani ja, ani oni nie mieliśmy zamiaru zwlekać. Oni, bo w każdej chwili szarpanina mogła zbudzić któregoś ze śpiących kupców, ja… z tego samego powodu. Jeśli nie dam im rady sama to znaczy, że nie nadaję się na łowcę. Nasze noże ponownie się skrzyżowały ze zgrzytem metalu. Zaraz potem odskoczyłam, unikając wystrzału i cisnęłam trzymanym ostrzem w strzelca, drugą ręką dobywając Black Stara i odbezpieczając. Huk, który rozległ się sekundę później nie należał do cichych. Odbyty tysiąckrotnie przez ściany kanionu klasyczny hałas archaicznej broni nie był czymś, co da się tak po prostu przeoczyć. Byłam pewna, że pół obozu jest już na nogach. W przeciwieństwie do leżących u moich stóp postaci. Nieco ochłonęłam. Było ich czworo. W pierwszym ataku udało mi się położyć tylko jednego, jednak przy odzyskiwaniu noży zauważyłam, że część z nich wciąż tkwiła w ciałach. Musieli być bardzo wytrzymał lub upartą rasą… rozpięłam kombinezon jednego z nich, zabierając równocześnie noktowizor. Moim oczom okazało się to, co było niemal pewne od początku. Najbardziej uparta, wytrzymała i wkurzająca rasa we wszechświecie – człowiek. Stworzenie dobre do wszystkiego i beznadziejne w robienie czegokolwiek. Westchnęłam i spojrzałam przelotnie w stronę obozu. Zmarszczyłam brwi, widząc, że nikogo nie zbudził dźwięk wystrzału. Widać wszyscy byli tak wykończeni po ostatnich kilku dniach oczekiwania, że mając w perspektywie koniec podróży posnęli jak dzieci. Ich strata. Przeszukałam zwłoki i zabrałam z nich wszystkie co przydatniejsze elementy uzbrojenia, noktowizory, a także dziwne urządzenie do otwierania elektrycznych zamków, którym posługiwał się mój przyjaciel nożownik. Same ciała ukryłam w jakiejś szparze z przeświadczeniem, że zwierzęta i tak je znajdą i przystąpiłam do opatrywania moich ran. W tym czasie biały kruk pustynny pojawił się znikąd, by ucztować. W końcu właśnie na tym polegał nasz związek. Uśmiechnęłam się do siebie i kończąc ostatni obwód wokół ramienia zamknęłam oczy tylko na jedną, malutką chwilkę…
Ostatnie dwa dni zleciały jak z bicza strzelił, szczególnie, że nie spotkaliśmy jakoś żadnych bandytów. Jednak Rodrig uspokoił się dopiero w Devlin, gdy krzywiąc się i marudząc wypłacił mi należne pieniądze.
- Wogóle nie powinienem brać eskorty – mruczał. – Sami byśmy sobie poradzili z tymi pomniejszymi łotrzykami. Tylko przez całą drogę przeszkadzał i dekoncentrował chłopców.
Nie odpowiedziałam mu, tylko przeliczyłam pieniądze, po czym sięgnęłam do kieszeni i wydobyłam z niej podłużne urządzenie, wciąż cały we krwi. Rzuciłam go pod nogi przywódcy karawany i odeszłam w poszukiwaniu noclegu. Muszę się porządnie wyspać… naprawdę porządnie.
Odchodząc do moich uszu doszła jeszcze rozmowa kupca i jakiegoś miejscowego, który mówił o niedawnym ślubie pewnego słynnego najemnika z jakąś księżniczką któregoś z przestępczych półświatków.
wtorek, 2 lutego 2016
Od Zdrajcy (CD Saruccia)
- Twój problem - mruknęłam i skręciłam w najbliższą uliczkę. Nieznajomy
jednak uparcie podążył za mną. Krążyliśmy przez jakiś czas, aż wyszliśmy
na niegościnną pustynię. Tu się zatrzymałam i odwróciłam do natręta. –
Zapytaj – powiedziałam, marszcząc brwi.
- Pytam – powiedział z naiwnym uśmiechem. – Wystarczy?
Wskazałam dłonią randomowego człowieka za plecami mężczyzny.
- Jego.
Odwrócił się na ledwie ułamek sekundy, co jednak wystarczyło. Strój pustynny i drobna budowa pozwoliły mi niemal rozpłynąć się w zapadającym mroku. Miałam zaledwie kilka sekund, nim nieznajomy zoriętowała się, co się właśnie stało i już ruszał w moim kierunku. Pustynia nie jest idealnym miejscem do bezszelestnego wykradania się. Szczególnie zważywszy na to, że bezszelestność nic nie daje, skoro nawet najlżejsze i najzwinniejsze osoby zostawiają ślady w piasku. Zagłębiłam się w gąszcz prowizorycznych mieszkań i sklepów. Już od dawna wiedziałam, gdzie jest nocleg. Minęliśmy go z trzy razy podczas naszej wędrówki, jednak nieznajomy mimo to nie chciał się odczepić… lub może co bardziej prawdopodobne nie zauważył nawet niewielkiego szyldu nad podobną do wszystkich innych chatkę.
Gdy wreszcie dotarłam do celu było już kompletnie ciemno. Wnętrze pensjonatu było dość przytulne, zagracone przeróżnymi manelami, wykonanymi ze złomu i odpadów. Za ladą recepcji gruby i podstarzały cieć przysypiał, chrapiąc cichutko. Podeszłam do niego i z zaciekawieniem obejrzałam urządzenie, które najwyraźniej służyło za dzwonek, a które przypominało raczej niewielką szklankę, z przewierconymi licznymi otworami i kabelkami, łączącymi się u góry pod niewielkim przyciskiem. Nacisnęłam go delikatnie i mimo, że nie słychać było żadnego dźwięku starzec podskoczył na swoim miejscu i rozejrzał się nieprzytomnie. Jego oczy zdawały się mówić „Co? Gdzie? Kiedy??”
- Wynająć pokój – oznajmiłam spokojnie, a cieć spojrzał na mnie. Zamrugał. Moja głowa wystawała ponad ladę ledwie do końca szyi, co było raczej dość nietypowe dla niego.
- Chwileczkę… - zaczął przetrząsać szuflady w poszukiwaniu czegoś. W momencie, w którym wyjął z nich nieco dziwaczne okulary, przypominające dwa denka od butelek po whisky, ktoś wszedł do lokalu.
Nie wiem skąd wiedziałam. Nie wiem, czemu wyczułam. Ale to był on. – Droga… pani, został nam ostatni pokój dwuosobowy zresztą.
- Ile – spytałam staca.
- 20 dolarów za noc.
- Drogo… - mknęłam, zsuwając rękę do i tak niemal pustej sakiewki.
Zamilkłam. Za mną wysoki mężczyzna zrobił kilka kroków w moim kierunku.
- Pytam – powiedział z naiwnym uśmiechem. – Wystarczy?
Wskazałam dłonią randomowego człowieka za plecami mężczyzny.
- Jego.
Odwrócił się na ledwie ułamek sekundy, co jednak wystarczyło. Strój pustynny i drobna budowa pozwoliły mi niemal rozpłynąć się w zapadającym mroku. Miałam zaledwie kilka sekund, nim nieznajomy zoriętowała się, co się właśnie stało i już ruszał w moim kierunku. Pustynia nie jest idealnym miejscem do bezszelestnego wykradania się. Szczególnie zważywszy na to, że bezszelestność nic nie daje, skoro nawet najlżejsze i najzwinniejsze osoby zostawiają ślady w piasku. Zagłębiłam się w gąszcz prowizorycznych mieszkań i sklepów. Już od dawna wiedziałam, gdzie jest nocleg. Minęliśmy go z trzy razy podczas naszej wędrówki, jednak nieznajomy mimo to nie chciał się odczepić… lub może co bardziej prawdopodobne nie zauważył nawet niewielkiego szyldu nad podobną do wszystkich innych chatkę.
Gdy wreszcie dotarłam do celu było już kompletnie ciemno. Wnętrze pensjonatu było dość przytulne, zagracone przeróżnymi manelami, wykonanymi ze złomu i odpadów. Za ladą recepcji gruby i podstarzały cieć przysypiał, chrapiąc cichutko. Podeszłam do niego i z zaciekawieniem obejrzałam urządzenie, które najwyraźniej służyło za dzwonek, a które przypominało raczej niewielką szklankę, z przewierconymi licznymi otworami i kabelkami, łączącymi się u góry pod niewielkim przyciskiem. Nacisnęłam go delikatnie i mimo, że nie słychać było żadnego dźwięku starzec podskoczył na swoim miejscu i rozejrzał się nieprzytomnie. Jego oczy zdawały się mówić „Co? Gdzie? Kiedy??”
- Wynająć pokój – oznajmiłam spokojnie, a cieć spojrzał na mnie. Zamrugał. Moja głowa wystawała ponad ladę ledwie do końca szyi, co było raczej dość nietypowe dla niego.
- Chwileczkę… - zaczął przetrząsać szuflady w poszukiwaniu czegoś. W momencie, w którym wyjął z nich nieco dziwaczne okulary, przypominające dwa denka od butelek po whisky, ktoś wszedł do lokalu.
Nie wiem skąd wiedziałam. Nie wiem, czemu wyczułam. Ale to był on. – Droga… pani, został nam ostatni pokój dwuosobowy zresztą.
- Ile – spytałam staca.
- 20 dolarów za noc.
- Drogo… - mknęłam, zsuwając rękę do i tak niemal pustej sakiewki.
Zamilkłam. Za mną wysoki mężczyzna zrobił kilka kroków w moim kierunku.
Say?
O'Malley - Pan Lis
Pseudonim: Zawsze przedstawia się, podając swoje nazwisko. Nic jednak
nie wskazuje na to, by było ono prawdziwe, ale to już inna kwestia.
Niektórzy wołają na niego Tramp, Kita, Rudzielec, lub dla żartów
przywołują do siebie, jak psa, gwiżdżąc donośnie (stanowczo odradzam wam
podobnych żartów. Ci dowcipnisie nie mają już palców, aby móc choć raz
coś takiego powtórzyć), choć on za nic nie przedstawiłby się, używając
któregokolwiek z przezwisk. Podawanie nazwiska w zupełności mu
wystarcza.
Imię: Nie posiada, choć nigdy nie wspomniał dlaczego.
Nazwisko: O’Malley. Jest to zarówno jego nazwisko, jak i pseudonim, którym na co dzień się posługuje.
Płeć: Mężczyzna, choć równie dobrze można powiedzieć, że samiec.
Wiek: Dobre pytanie. Za każdym razem, gdy ktoś go o to zapyta, O’Malley odpowiada z kpiącym uśmiechem, że ma 174 lat, choć wątpię by była to prawda. A nawet jeśli, to chłopak naprawdę nieźle się trzyma.
Rasa: Nie wiem, czy istnieje jakieś specjalne określenie na tego typu dziwadła. Niektórzy złośliwie nazywają go Wilkołakiem, lub kundlem, ale daleko temu do prawdy. Dla tych bardziej obeznanych w temacie, O’Malley może być hybrydą, lub Anthropoidem, a dla tych przeciętnych ciekawskich pozostanie Panem Lisem.
Rodzina: Miał swego czasu kogoś, kogo nazywał bratem, choć w rzeczywistości nie byli ze sobą spokrewnieni.
Miłość: I tutaj się zaczyna. O’Malley ma w sobie coś z kobieciarza, choć nie podrywa pierwszych lepszych pań. Nie ma jednak żadnych zahamowań co do obcych ras, więc czasem potrafi poderwać nawet zwykłą ludzką kobietę. Jednak z całą pewnością, lis nie nadaje się do stałych związków, choć pociągają go niebezpieczne dziewczyny z charakterem. Mimo wszystko, chłopak ma jedną kochankę, której nigdy nie opuści. Któż to taki? Droga- tajemnicza, niekończąca się podróż, pełna dreszczyku emocji i niebezpieczeństw, czyhających za każdym progiem.
Aparycja: To mężczyzna raczej średniego wzrostu. Ma dobrze zbudowaną i całkiem umięśnioną sylwetkę (efekty treningów i nocnych biegów po dachach budynków), ale też bez przesady. Chyba widać, że nie jest jakąś chodzącą górą mięśni, nie? Ponieważ O’Malley w dużej mierze przypomina lisa, jego ciało pokryte jest puszystym, rudo-białym futrem, z wyjątkiem czarnych uszu, oraz równie ciemnej końcówki ogona. Jego dłonie, oraz stopy nie różnią się bardzo kształtem od kończyn zwykłego człowieka, z tym, że uzbrojone zostały w twarde i niezwykle ostre pazury, z których w razie potrzeby, potrafi korzystać podczas bijatyk. Ma również niezwykle ostre kły, które w niczym nie przypominają ludzkich zębów. Jeśli o ubiór chodzi, O’Malley preferuje luźne okrycia, które nie krępują jego ruchów, zaś wśród noszonych przez niego kolorów, dominuje brąz, błękit, lub czerń. Nierozłącznym elementem jego garderoby jest ciemny płaszcz, który dostał lata temu od swojego brata. Nie nosi rękawiczek, w obawie, że podziurawi je ostrymi pazurami. Nigdy też nie zakłada butów… po co mu, skoro lisie łapy przyzwyczajone są do chodzenia na bosaka? Watro też dodać, że O’Malley prawie zawsze skrywa twarz w cieniach kaptura. Robi to przeważnie wśród nieznajomych, gdyż nie chce, by przez rzucające się lisie uszy wszyscy się na niego gapili (wystarczy, że kilka razy przez nieuwagę przytrzaśnięto mu ogon).
Charakter: Opisanie tego lisa zdecydowanie nie będzie należało do najprostszych czynności, jakie mogły się trafić. Wiele osób, które poznały O’Malleya najczęściej ma o nim dobre zdanie… ale czy aby na pewno słusznie? Cóż, oficjalnie zyskał on sobie opinię towarzyskiego i, w miarę możliwości, przyjacielskiego kompana. To jednak tylko pozory, które starannie, niczym maska przykrywają jego prawdziwą, znacznie gorszą stronę. Kim w takim razie jest O’Malley? Przede wszystkim, to świetny aktor. Z łatwością potrafi wyczuć, czego ktoś od niego oczekuje, tak aby móc dostosować się do cudzych wymagań, a tym samym zyskać sobie nowego sojusznika. Bardzo często udaje kogoś, kim w rzeczywistości nie jest, tylko po to, by szybko zyskać czyjeś zaufanie. Oczywiście, nie jest naiwnym chłopakiem, a wręcz przeciwnie! Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, kim w rzeczywistości jest on sam, oraz otaczający go ludzie, dlatego już nie raz się dziwił, jak szybko nowo poznani zaczynają pokładać w nim duże nadzieje. O’Malley zawsze uważał, że na miejscu tych biedaków, w życiu nie zaufałby takiemu manipulatorowi i oszustowi, jakim jest on sam. Kolejną rzeczą, o której musicie wiedzieć, są jego problemy ze szczerością. Przyznaję, że lis nigdy nie darzył jej szczególną sympatią. Zdawała mu się zbyt pusta, realna, szara… pozbawiona urozmaiceń, których przecież tak zacięcie szuka przez całe swoje życie. Oczywiście, gdy sprawa tego wymaga, jest w stanie mówić prawdę, jednak w większość przypadków, kłamie jak z nut, tak że nawet powieka mu nie drgnie. A co cechuje prawdziwego kłamcę? Niezawodna pamięć! Potrafi powiedzieć komuś tą samą historię, którą zmyślił miesiące, a może nawet i lata temu, przy czym ani razu się nie zająknie. Ma to jednak swoją złą stronę. Mianowicie, kiedy już poznasz jego „talent aktorski”, bardzo ciężko będzie Ci obdarzyć O’Malleya jakimkolwiek zaufaniem. Nie ma jednak w tym nic dziwnego, bo chociaż lis w razie potrzeby potrafi wesprzeć drogie mu osoby, lub wyciągnąć kogoś z kłopotów, to nieznajomi powinni mieć się przy nim na baczności. Zwłaszcza, jeśli mają przy sobie kosztowne drobiazgi, gdyż w towarzystwie Trampa potrafią one w zaskakująco szybkim tempie zmienić właściciela.
Chłopak ma dość specyficzny światopogląd i nie raz zdarzało mu się patrzeć na wszystko pod zupełnie innym kontem, niż większość społeczeństwa. Jest kimś, kto życie traktuje jak swego rodzaju grę- swoiste wyzwanie, bądź konkurencję, w której trzeba przewidzieć każdy ruch przeciwnika, cały czas udając przy tym lojalnego kompana, zanim ten drugi zda sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości Tramp zawsze był o kilka kroków przed nim. O’Malley przez to, że jest oszustem i manipulatorem, jest również świetny taktykiem. Potrafi się targować, wykłócać, oraz wyliczać wszelkie korzyści, tak by to on zawsze ponosił najmniejsze straty, a jego pracodawca żył w przekonaniu, że to on bez przerwy góruje nad lisem (choć w rzeczywistości jest zupełnie na odwrót).
Jedną z rzeczy, jakie O’Malley ceni sobie najbardziej, jest niezależność i to bezcenne uczucie nie podlegania nikomu innemu, tylko sobie. Chłopak bardzo ceni wolność, a także osoby, które są w stanie o nią walczyć. Jak nic na świecie kocha długie wędrówki w nieznane, niebezpieczne podróże, oraz szwendanie się gdzie popadnie. Zawsze balansuje na tej cienkiej granicy, między brawurą, a głupotą, przy czym aż nader często igra z ogniem. Lis uwielbia ryzyko i dobrą zabawę. Według niego życie powinno być ciekawe i ekscytujące, a dzień bez dreszczyku emocji, to dzień stracony. Nie jest może wielkim rebeliantem, choć jeśli trzeba potrafi zapyskować, lub obrazić większego, silniejszego i zdecydowanie liczniejszego przeciwnika. Tak więc widzicie, rozsądek nie zawsze jest jego mocną stroną. Choć potrafi udawać kogokolwiek zechce i kłamać, jak z nut, to na co dzień nie jest typem ugrzecznionej osoby. Sarkazm i ironia są u niego na porządku dziennym, a czasem zdarza mu się kierować, choć z pozoru miłe i niegroźne, to w rzeczywistości złośliwe uwagi do pierwszych lepszych napotkanych ludzi. Jeśli uważa kogoś za skończonego idiotę to uwierzcie mi, zrobi wszystko by mu to udowodnić, lub publicznie upokorzyć.
Jeśli ciekawość to pierwszy stopień do Piekła, w takim razie O’Malley od urodzenia stoi jedną nogą w Tartarze. Nie jedni wypominali mu, że przez ciągłe wtykanie nosa w nie swoje sprawy, chłopakowi podwinie się kiedyś noga i wyląduje na Dole, choć Tramp, słysząc te uwagi, zawsze z uśmiechem kiwał głową, po czym i tak robił swoje, nie zważając na niczyje ostrzeżenia. Na koniec watro dodać, że O’Malley jest marzycielem. Ma w sobie coś z romantyka, który mimo swej rasy potrafi być czarujący, choć myślę, że w stosunku do niektórych kobiet zachowuje się inaczej, niż przeciętny uwodziciel. Owszem, zdarza mu się komplementować płeć piękną, choć jest raczej typem, który woli droczyć się z paniami, dogryzać, lub podcinać niektórym skrzydełka. Można mu odmówić naprawdę wielu zalet, ale na pewno nie odwagi i pomysłowości.
Częste miejsca pobytu: O’Malleya, jak na wprawionego włóczęgę przystało, można spotkać dosłownie wszędzie. Chłopak nie lubi jednak przebywać w tym samym miejscu zbyt długo, dlatego zazwyczaj jeśli gdzieś zawita, to najwyżej na kilka dni. Co ciekawe, jest właścicielem niewielkiego mieszkania w Rattle Cliffs (które bardziej przypomina warsztat, zawalony niepotrzebnymi częściami od nie wiadomo czego), jednak rzadko wraca na stare śmieci.
Song Theme: Call Me Devil - Friends in Tokyo
Stopień rozgłosu: 1 (400/500 PD)
Sojusznicy: Spotkał kiedyś wytatuowaną blondynkę, która (choć nie zdradziła mu swego imienia) powiedziała, że postara się nigdy w niego nie wycelować.
Wrogowie: Póki co, brak… ale jeszcze wszystko może się zmienić.
Broń: Ten chłopak jest w stanie ze wszystkiego zrobić broń. To mistrz improwizacji, dlatego myślę, że za oręż może mu posłużyć wszystko w zasięgu ręki. Nie jest zwolennikiem broni palnej (co jednak nie znaczy, że się nią w ogóle nie posługuje), najczęściej korzysta z dość paskudnych narzędzi, jakimi są zatrute ostrza, lub z kilku własnych „śmiercionośnych wynalazków”.
Umiejętności: Zdolności O’Malleya można właściwie podzielić na dwie kategorie. Pierwsze są ściśle związane z zawodem, jakim się para. Mimo tego, że przez swój nietypowy wygląd wyróżnia się w tłumie, doskonale potrafi wtapiać się w otoczenie. Jego treningi pozwoliły mu wykształcić umiejętność cichego likwidowania celu, szybkiego znikania, oraz zacierania śladów, w tak dokładny sposób, że nikt nigdy nie odkryje, iż ten z pozoru sympatyczny i zupełnie nieszkodliwy lis jest sprawcą morderstwa. Z resztą, nawet gdyby ktoś podejrzewał go o jakiekolwiek złe uczynki, chłopak potrafi omamić swymi kłamstwami każdego i bywa naprawdę przekonujący, dzięki czemu z łatwością odsuwa od siebie wszelkie podejrzenia. O’Malley jest świetnym tropicielem. Ma coś w rodzaju szóstego zmysłu, który bez problemu umożliwia mu nie tylko wytropienie „ofiary”, ale także odczytanie ze śladów kim dokładnie jest, jak wygląda, skąd podąża i dokąd najprawdopodobniej się udała. Nie ma też wielkich zahamowań, jeśli chodzi o likwidację celu, choć sam z siebie nigdy nie pociągnąłby za spust. Nie wystarczy mu zwykłe wykonywanie poleceń. Jeśli naprawdę chcesz go przekonać do słuszności swych poglądów, musisz dokładnie opisać co, gdzie, jak, ale przede wszystkim, po co. Poza tym, chłopak jest też świetnym negocjatorem (bardzo często udaje mu się dostać to, czego chce), dlatego dobijając z nim targu, nie liczcie, że szybko zmieni zdanie, lub odpuści i przyzna komukolwiek racje (chyba, że jesteś ładną panią, wtedy się zastanowi).
A teraz przejdźmy do tych umiejętności mniej związanych z pracą. Musicie wiedzieć, że O’Malley jest genialnym wynalazcą. Potrafi konstruować wiele przydatnych urządzeń, zarówno większych, jak i mniejszych, oraz ulepszać już istniejące wynalazki. Jednak przede wszystkim, to świetny artysta. Uwielbia muzykę, zarówno słuchanie, jak i komponowanie własnych utworów. Dobrze gra na kilku instrumentach, choć jego ulubionym jest najprostsza w świecie gitara akustyczna. Nie najgorzej idzie mu też malowanie, oraz taniec, choć zdecydowanie bardziej odnajduje się w świecie muzyki. A na koniec bardzo ważna informacja. Otóż, lis jest zawodowym… złodziejem. Potrafi ukraść każdemu jakiś drobiazg (lub i większy przedmiot) sprzed nosa, tak że ofiara nawet nie spostrzeże, że została okradziona. Nikt tak naprawdę nie wie, jak O’Malley tego dokonuje, a on nie ma zamiaru nikomu zdradzać swego sekretu.
Towarzysz: O’Malley nie raz już spotkał takich cwaniaków, którzy chcieli go „oswoić”, choć muszę zaznaczyć, że chłopak uprzykrzy życie każdemu, kto chociażby spróbuje założyć mu obrożę na szyję.
Nick na howrse: Annabeth
Imię: Nie posiada, choć nigdy nie wspomniał dlaczego.
Nazwisko: O’Malley. Jest to zarówno jego nazwisko, jak i pseudonim, którym na co dzień się posługuje.
Płeć: Mężczyzna, choć równie dobrze można powiedzieć, że samiec.
Wiek: Dobre pytanie. Za każdym razem, gdy ktoś go o to zapyta, O’Malley odpowiada z kpiącym uśmiechem, że ma 174 lat, choć wątpię by była to prawda. A nawet jeśli, to chłopak naprawdę nieźle się trzyma.
Rasa: Nie wiem, czy istnieje jakieś specjalne określenie na tego typu dziwadła. Niektórzy złośliwie nazywają go Wilkołakiem, lub kundlem, ale daleko temu do prawdy. Dla tych bardziej obeznanych w temacie, O’Malley może być hybrydą, lub Anthropoidem, a dla tych przeciętnych ciekawskich pozostanie Panem Lisem.
Rodzina: Miał swego czasu kogoś, kogo nazywał bratem, choć w rzeczywistości nie byli ze sobą spokrewnieni.
Miłość: I tutaj się zaczyna. O’Malley ma w sobie coś z kobieciarza, choć nie podrywa pierwszych lepszych pań. Nie ma jednak żadnych zahamowań co do obcych ras, więc czasem potrafi poderwać nawet zwykłą ludzką kobietę. Jednak z całą pewnością, lis nie nadaje się do stałych związków, choć pociągają go niebezpieczne dziewczyny z charakterem. Mimo wszystko, chłopak ma jedną kochankę, której nigdy nie opuści. Któż to taki? Droga- tajemnicza, niekończąca się podróż, pełna dreszczyku emocji i niebezpieczeństw, czyhających za każdym progiem.
Aparycja: To mężczyzna raczej średniego wzrostu. Ma dobrze zbudowaną i całkiem umięśnioną sylwetkę (efekty treningów i nocnych biegów po dachach budynków), ale też bez przesady. Chyba widać, że nie jest jakąś chodzącą górą mięśni, nie? Ponieważ O’Malley w dużej mierze przypomina lisa, jego ciało pokryte jest puszystym, rudo-białym futrem, z wyjątkiem czarnych uszu, oraz równie ciemnej końcówki ogona. Jego dłonie, oraz stopy nie różnią się bardzo kształtem od kończyn zwykłego człowieka, z tym, że uzbrojone zostały w twarde i niezwykle ostre pazury, z których w razie potrzeby, potrafi korzystać podczas bijatyk. Ma również niezwykle ostre kły, które w niczym nie przypominają ludzkich zębów. Jeśli o ubiór chodzi, O’Malley preferuje luźne okrycia, które nie krępują jego ruchów, zaś wśród noszonych przez niego kolorów, dominuje brąz, błękit, lub czerń. Nierozłącznym elementem jego garderoby jest ciemny płaszcz, który dostał lata temu od swojego brata. Nie nosi rękawiczek, w obawie, że podziurawi je ostrymi pazurami. Nigdy też nie zakłada butów… po co mu, skoro lisie łapy przyzwyczajone są do chodzenia na bosaka? Watro też dodać, że O’Malley prawie zawsze skrywa twarz w cieniach kaptura. Robi to przeważnie wśród nieznajomych, gdyż nie chce, by przez rzucające się lisie uszy wszyscy się na niego gapili (wystarczy, że kilka razy przez nieuwagę przytrzaśnięto mu ogon).
Charakter: Opisanie tego lisa zdecydowanie nie będzie należało do najprostszych czynności, jakie mogły się trafić. Wiele osób, które poznały O’Malleya najczęściej ma o nim dobre zdanie… ale czy aby na pewno słusznie? Cóż, oficjalnie zyskał on sobie opinię towarzyskiego i, w miarę możliwości, przyjacielskiego kompana. To jednak tylko pozory, które starannie, niczym maska przykrywają jego prawdziwą, znacznie gorszą stronę. Kim w takim razie jest O’Malley? Przede wszystkim, to świetny aktor. Z łatwością potrafi wyczuć, czego ktoś od niego oczekuje, tak aby móc dostosować się do cudzych wymagań, a tym samym zyskać sobie nowego sojusznika. Bardzo często udaje kogoś, kim w rzeczywistości nie jest, tylko po to, by szybko zyskać czyjeś zaufanie. Oczywiście, nie jest naiwnym chłopakiem, a wręcz przeciwnie! Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, kim w rzeczywistości jest on sam, oraz otaczający go ludzie, dlatego już nie raz się dziwił, jak szybko nowo poznani zaczynają pokładać w nim duże nadzieje. O’Malley zawsze uważał, że na miejscu tych biedaków, w życiu nie zaufałby takiemu manipulatorowi i oszustowi, jakim jest on sam. Kolejną rzeczą, o której musicie wiedzieć, są jego problemy ze szczerością. Przyznaję, że lis nigdy nie darzył jej szczególną sympatią. Zdawała mu się zbyt pusta, realna, szara… pozbawiona urozmaiceń, których przecież tak zacięcie szuka przez całe swoje życie. Oczywiście, gdy sprawa tego wymaga, jest w stanie mówić prawdę, jednak w większość przypadków, kłamie jak z nut, tak że nawet powieka mu nie drgnie. A co cechuje prawdziwego kłamcę? Niezawodna pamięć! Potrafi powiedzieć komuś tą samą historię, którą zmyślił miesiące, a może nawet i lata temu, przy czym ani razu się nie zająknie. Ma to jednak swoją złą stronę. Mianowicie, kiedy już poznasz jego „talent aktorski”, bardzo ciężko będzie Ci obdarzyć O’Malleya jakimkolwiek zaufaniem. Nie ma jednak w tym nic dziwnego, bo chociaż lis w razie potrzeby potrafi wesprzeć drogie mu osoby, lub wyciągnąć kogoś z kłopotów, to nieznajomi powinni mieć się przy nim na baczności. Zwłaszcza, jeśli mają przy sobie kosztowne drobiazgi, gdyż w towarzystwie Trampa potrafią one w zaskakująco szybkim tempie zmienić właściciela.
Chłopak ma dość specyficzny światopogląd i nie raz zdarzało mu się patrzeć na wszystko pod zupełnie innym kontem, niż większość społeczeństwa. Jest kimś, kto życie traktuje jak swego rodzaju grę- swoiste wyzwanie, bądź konkurencję, w której trzeba przewidzieć każdy ruch przeciwnika, cały czas udając przy tym lojalnego kompana, zanim ten drugi zda sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości Tramp zawsze był o kilka kroków przed nim. O’Malley przez to, że jest oszustem i manipulatorem, jest również świetny taktykiem. Potrafi się targować, wykłócać, oraz wyliczać wszelkie korzyści, tak by to on zawsze ponosił najmniejsze straty, a jego pracodawca żył w przekonaniu, że to on bez przerwy góruje nad lisem (choć w rzeczywistości jest zupełnie na odwrót).
Jedną z rzeczy, jakie O’Malley ceni sobie najbardziej, jest niezależność i to bezcenne uczucie nie podlegania nikomu innemu, tylko sobie. Chłopak bardzo ceni wolność, a także osoby, które są w stanie o nią walczyć. Jak nic na świecie kocha długie wędrówki w nieznane, niebezpieczne podróże, oraz szwendanie się gdzie popadnie. Zawsze balansuje na tej cienkiej granicy, między brawurą, a głupotą, przy czym aż nader często igra z ogniem. Lis uwielbia ryzyko i dobrą zabawę. Według niego życie powinno być ciekawe i ekscytujące, a dzień bez dreszczyku emocji, to dzień stracony. Nie jest może wielkim rebeliantem, choć jeśli trzeba potrafi zapyskować, lub obrazić większego, silniejszego i zdecydowanie liczniejszego przeciwnika. Tak więc widzicie, rozsądek nie zawsze jest jego mocną stroną. Choć potrafi udawać kogokolwiek zechce i kłamać, jak z nut, to na co dzień nie jest typem ugrzecznionej osoby. Sarkazm i ironia są u niego na porządku dziennym, a czasem zdarza mu się kierować, choć z pozoru miłe i niegroźne, to w rzeczywistości złośliwe uwagi do pierwszych lepszych napotkanych ludzi. Jeśli uważa kogoś za skończonego idiotę to uwierzcie mi, zrobi wszystko by mu to udowodnić, lub publicznie upokorzyć.
Jeśli ciekawość to pierwszy stopień do Piekła, w takim razie O’Malley od urodzenia stoi jedną nogą w Tartarze. Nie jedni wypominali mu, że przez ciągłe wtykanie nosa w nie swoje sprawy, chłopakowi podwinie się kiedyś noga i wyląduje na Dole, choć Tramp, słysząc te uwagi, zawsze z uśmiechem kiwał głową, po czym i tak robił swoje, nie zważając na niczyje ostrzeżenia. Na koniec watro dodać, że O’Malley jest marzycielem. Ma w sobie coś z romantyka, który mimo swej rasy potrafi być czarujący, choć myślę, że w stosunku do niektórych kobiet zachowuje się inaczej, niż przeciętny uwodziciel. Owszem, zdarza mu się komplementować płeć piękną, choć jest raczej typem, który woli droczyć się z paniami, dogryzać, lub podcinać niektórym skrzydełka. Można mu odmówić naprawdę wielu zalet, ale na pewno nie odwagi i pomysłowości.
Częste miejsca pobytu: O’Malleya, jak na wprawionego włóczęgę przystało, można spotkać dosłownie wszędzie. Chłopak nie lubi jednak przebywać w tym samym miejscu zbyt długo, dlatego zazwyczaj jeśli gdzieś zawita, to najwyżej na kilka dni. Co ciekawe, jest właścicielem niewielkiego mieszkania w Rattle Cliffs (które bardziej przypomina warsztat, zawalony niepotrzebnymi częściami od nie wiadomo czego), jednak rzadko wraca na stare śmieci.
Song Theme: Call Me Devil - Friends in Tokyo
Stopień rozgłosu: 1 (400/500 PD)
Sojusznicy: Spotkał kiedyś wytatuowaną blondynkę, która (choć nie zdradziła mu swego imienia) powiedziała, że postara się nigdy w niego nie wycelować.
Wrogowie: Póki co, brak… ale jeszcze wszystko może się zmienić.
Broń: Ten chłopak jest w stanie ze wszystkiego zrobić broń. To mistrz improwizacji, dlatego myślę, że za oręż może mu posłużyć wszystko w zasięgu ręki. Nie jest zwolennikiem broni palnej (co jednak nie znaczy, że się nią w ogóle nie posługuje), najczęściej korzysta z dość paskudnych narzędzi, jakimi są zatrute ostrza, lub z kilku własnych „śmiercionośnych wynalazków”.
Umiejętności: Zdolności O’Malleya można właściwie podzielić na dwie kategorie. Pierwsze są ściśle związane z zawodem, jakim się para. Mimo tego, że przez swój nietypowy wygląd wyróżnia się w tłumie, doskonale potrafi wtapiać się w otoczenie. Jego treningi pozwoliły mu wykształcić umiejętność cichego likwidowania celu, szybkiego znikania, oraz zacierania śladów, w tak dokładny sposób, że nikt nigdy nie odkryje, iż ten z pozoru sympatyczny i zupełnie nieszkodliwy lis jest sprawcą morderstwa. Z resztą, nawet gdyby ktoś podejrzewał go o jakiekolwiek złe uczynki, chłopak potrafi omamić swymi kłamstwami każdego i bywa naprawdę przekonujący, dzięki czemu z łatwością odsuwa od siebie wszelkie podejrzenia. O’Malley jest świetnym tropicielem. Ma coś w rodzaju szóstego zmysłu, który bez problemu umożliwia mu nie tylko wytropienie „ofiary”, ale także odczytanie ze śladów kim dokładnie jest, jak wygląda, skąd podąża i dokąd najprawdopodobniej się udała. Nie ma też wielkich zahamowań, jeśli chodzi o likwidację celu, choć sam z siebie nigdy nie pociągnąłby za spust. Nie wystarczy mu zwykłe wykonywanie poleceń. Jeśli naprawdę chcesz go przekonać do słuszności swych poglądów, musisz dokładnie opisać co, gdzie, jak, ale przede wszystkim, po co. Poza tym, chłopak jest też świetnym negocjatorem (bardzo często udaje mu się dostać to, czego chce), dlatego dobijając z nim targu, nie liczcie, że szybko zmieni zdanie, lub odpuści i przyzna komukolwiek racje (chyba, że jesteś ładną panią, wtedy się zastanowi).
A teraz przejdźmy do tych umiejętności mniej związanych z pracą. Musicie wiedzieć, że O’Malley jest genialnym wynalazcą. Potrafi konstruować wiele przydatnych urządzeń, zarówno większych, jak i mniejszych, oraz ulepszać już istniejące wynalazki. Jednak przede wszystkim, to świetny artysta. Uwielbia muzykę, zarówno słuchanie, jak i komponowanie własnych utworów. Dobrze gra na kilku instrumentach, choć jego ulubionym jest najprostsza w świecie gitara akustyczna. Nie najgorzej idzie mu też malowanie, oraz taniec, choć zdecydowanie bardziej odnajduje się w świecie muzyki. A na koniec bardzo ważna informacja. Otóż, lis jest zawodowym… złodziejem. Potrafi ukraść każdemu jakiś drobiazg (lub i większy przedmiot) sprzed nosa, tak że ofiara nawet nie spostrzeże, że została okradziona. Nikt tak naprawdę nie wie, jak O’Malley tego dokonuje, a on nie ma zamiaru nikomu zdradzać swego sekretu.
Towarzysz: O’Malley nie raz już spotkał takich cwaniaków, którzy chcieli go „oswoić”, choć muszę zaznaczyć, że chłopak uprzykrzy życie każdemu, kto chociażby spróbuje założyć mu obrożę na szyję.
Nick na howrse: Annabeth
poniedziałek, 1 lutego 2016
Od Comodo - Albinos
Strzykawki. Wszędzie igły. Tylko to aktualnie rzucało się Comodo w oczy.
Otrząsnęła się z nieprzyjemnych wspomnień. To było dziesięć lat temu, powtórzyła sobie w myślach. Odwróciła się od małego stolika, gdzie na tacy rozłożono skalpele, nożyce i owe kilka strzykawek. Mimo wszystko dalej nienawidziła widoku laboratoriów. To, choć skromne i wyjątkowo chaotyczne, wywoływało w niej uczucie podobne przed wizytą u dentysty. Tylko, że jej ,,dentyści" szpikowali ją tysiącem igieł, dzień po dniu, przez okrągłe 35 lat.
Zmusiła się do zaciekawienia probówkami i innym szkłem laboratoryjnym wypełnionym różnymi zakonserwowanymi organami. Oczy, kły, próbki ciał ooze, niebieska nerka, a jakiś słoik był podpisany ,,JAD ???". Aquila miała przemożną ochotę, by sobie ten pojemnik przywłaszczyć i przetestować działanie tajemniczej toksyny. Nie zdążyła jednak po niego sięgnąć, gdyż do pomieszczenia wszedł jej zleceniodawca z obiecaną mapą. Był to mężczyzna w średnim wieku z rozwianą czupryną i potarganą brodą. Wiszące na krańcu długiego nosa okrągłe okulary nonstop starały się opuścić właściciela, zmuszając go do poprawiania ich.
- Mam te mapy, mam, mam... - powiedział na wstępnie tym samym roztrzęsionym głosem. Trzęsły mu się ręce, gdy rozwijał pożółkły papier na stoliku, zrzucając przy okazji przybory.
- No więc czego mam szukać? - zapytała Comodo zerkając na zarysowany czerwonym markerem arkusz.
- Płatokolca albinae - wyjaśnił doktorek tonem znawcy.
- Że co, przepraszam?
- Albinosa. Nie różni się od reszty płatokolców niczym, poza barwą. Biała łuska, jedynie na ogonie ma czerwoną obwódkę. Wyjątkowo agresywny, nie znam tez właściwości jego jadu...Dasz sobie radę?
- Emm...Pewnie. Żaden kłopot - odpowiedziała dziewczyna, nie chcąc zdradzić, że nie nadąża za naukowcem. - A gdzie tego albecośtam znajdę?
- Albinae - poprawił ją człowiek.
- Jak zwał tak zwał - Aquila machnęła ręką niedbale.
- Widziałem go na krańcach zachodniej dżungli - mężczyzna wskazał palcem jedyne nie skreślone pole na mapie. - Nie udało mi się go pochwycić, bo napadły mnie girallony. Mój przewodnik...cóż, nieprzyjemna historia. W każdym razie jeśli przywieziesz tu tego płatokolca ŻYWEGO, sowicie cię wynagrodzę.
- Na to liczę - rzuciła na wpół ostrzegawczo Comodo. Nie miała najmniejszej ochoty gonić za jakimś pieprzonym płatokolcem tylko po to, by nic za niego nie dostać. Zadanie nie najwyższych lotów, ale amunicja tania nie jest i z czegoś trzeba wyżyć.
Po tej krótkiej odprawie dziewczyna opuściła obskurne laboratorium i ruszyła drewnianą galeryjko-ulicą Devlin z transporterem dla kota po pachą i kluczami do ścigacza w drugiej ręce. Z podłym uśmieszkiem zastanawiała się jaki dureń pożycza komuś własny ścigacz, nie zastanawiając się nawet czy nie zostanie okradziony. Odpowiedź przyszła szybko i zmyła uśmiech z twarzy Comodo - ścigacz doktorka ledwo się trzymał kupy. Aquila z grymasem niezadowolenia stwierdziła, że jego sprzedaż nie byłaby więcej warta niż obiecana nagroda pieniężna za płatokolca. w sumie nie była nawet pewna, czy tym złomem opuści w ogóle tereny Devlin, nie wspominając o dojeździe do dżungli i samym powrocie. Koniec końców przypięła klatkę do bagażnika i ruszyła terkoczącym ścigaczem ku niepewnej wypłacie.
Po drodze zaskoczyła ją drobna burza piaskowa i została zmuszona do ukrycia się na kilka godzin. W jeszcze bardziej podłym nastroju jechała dalej przez całą noc. Przez kilka usterek po drodze do dżungli dotarła dopiero następnego ranka. Z zamiarem wygarnięcia doktorkowi co też sądzi o stanie użyczonego jej pojazdu przeładowała swoją emkę i zagłębiła się w las.
Rozgarniając grube liście i gałęzie po raz pierwszy zastanowiła się jak w ogóle planuje znaleźć jednego płatokolca w tym gąszczu. Przecież ich tu mogą być tysiące! Tyle dobrze, że zwierzak się wyróżniał kolorem...o ile w ogóle istniał. Naukowiec nie wyglądał na kogoś kto zapuszcza się dalej niż poza złomowisko. Nie było też pewności, czy podczas wycieczki krajoznawczej nie oberwał w głowę zbyt mocno. Może czegoś popił? Znalazł tajemnicze grzybki? Nawet Comodo obce były nazwy narkotyków po których człowiek jest w stanie zobaczyć białe płatokolce. Cóż zrobić? Pozostało wierzyć, że koleś sobie z niej nie kpił i ten cały albinae gdzieś tutaj jest...
Idąc słyszała narastający szum. Powietrze było tu wilgotniejsze, pojawiało się także więcej żyjątek wokół. Bez wątpienia zbliżała się do wodospadu. W końcu jej oczom ukazał się spory obrośnięty bluszczem nawis skalny, z którego lała się kaskadami woda do stawu niżej. Aquila przykucnęła widząc wygrzewające się na skałach skrzydlate, gadopodobne stworzenia. Płatokolce. Przeskakiwała wzrokiem z jednego na drugiego, ale żaden nie był albinosem. Fuknęła sfrustrowana i wstała z miejsca. Już chciała iść dalej kiedy nagle znikąd na jej twarz wyskoczył jeden z tych skrzydlatych szczurów. Dziewczyna zasłoniła się ręką i płatokolec zamiast w jej nos, wgryzł się w przedramię. Wtedy Comodo zauważyła bardzo istotny szczegół...
Płatokolec był BIAŁY. Miał też czerwone oczka i obwódkę na ogonie tego samego koloru.
- Mam cię skurczybyku! - powiedziała do siebie zadowolona i chwyciła zaskoczone zwierzę za kark.
Albinae wypuścił ze szczęk przedramię łowczyni nagród zdziwiony. Spodziewał się, że dziewczyna będzie próbowała się bronić, a nie z ł a p a ć go. Teraz było za późno. Comodo trzymała wyrywającego się płatokolca za kark. Zwierzak nie był taki wielki, ale nadal miał dużo siły i mocne skrzydła, którymi okładał kobietę długo zanim przyszpiliła go do ziemi. Rzeczywiście był agresywny. Gdy już po raz któryś mignął jej przed nosem jadowity kolec na ogonie, przez myśl przeszło jej by zastrzelić tego gada na miejscu, a doktorkowi wyjaśnić, że to był wypadek, albo ktoś inny go postrzelił. Powstrzymała się jednak. W końcu przytrzymując szamoczącego się zwierzaka kolanem wyciągnęła z jednej z sakw przy pasie taśmę izolacyjną i obwiązała zwierzaka podwójnie, tak by nie mógł rozłożyć skrzydeł. Odetchnęła chwilę z tryumfem patrząc na skrzeczącego oburzonego płatokolca, po czym dla pewności zakleiła jego pysk i uwiązała ogon do brzucha, aby nie dźgnął jej przypadkiem.
Tak załatwionego albinae podniosła z ziemi i chwyciła oburącz pod pachą. Z zadowolonym uśmiechem ruszyła z powrotem w stronę ścigacza, z M-16 przewieszonym na ramieniu.
- I co, cwaniaku? - zaczęła. - Nie taki diabeł straszny jak go malują.
Płatokolec syknął, jakby rozumiał, że dziewczyna się z niego nabija.
- Co, przepraszam? Nie rozumiem cię przez tą taśmę na pysku.
Kolejne syknięcie.
- Oj tam, oj tam. Spodoba ci się w Devlin...
Nagle coś zawarczało. Na lewo. Aquila zamarła w miejscu i powoli spojrzała w bok...w stronę pary błyszczących, małpich ślepi. Zwierzę wyprostowało się patrząc na nieproszonego gościa z wysokości ponad dwóch metrów, zaryczało i łupnęło w ziemię wszystkimi czterema rękami.
Psiakrew!, zaklęła w myślach Comodo z miejsca rzucając się do ucieczki. Girallon ryknął ponownie i popędził za nią. Głuchy tętent sześciu palczastych łap niósł się echem po lesie. Dziewczyna była w beznadziejnej sytuacji. Zajęta dźwiganiem swojej przyszłej wypłaty nie była w stanie dobyć emki, a nawet jeśli, to i tak nie miała szans na powalenie dorosłego girallona. Do tego potrzebna by była broń przeciwpancerna, albo jeszcze kilka uzbrojonych osób. Widziała już w życiu zwłoki osób zabitych przez te monstra. Wszystkie miały nienaturalnie powykręcane lub wyrwane członki, a po głowie często zostawały jedynie szczątki czaszki i mózgowia. Comodo nie byłą pewna, czy jej zdolności regeneracyjne są w stanie naprawić szkody takiego kalibru.
- I widzisz co narobiłeś?! - warknęła na trzymanego pod pachą płatokolca, jakby to wszystko było tylko i wyłącznie jego winą.
Kluczyła między drzewami, chcąc spowolnić małpiszona i dać sobie nieco więcej czasu. Nieustannie kierowała się w stronę ścigacza, goniona przez wściekłe ryki i trzaski łamanych drzew. W końcu zatrzymała się na krawędzi urwiska. Pod nią płynęła całkiem głęboka, leniwa rzeka. Stąd dziewczyna już widziała granice dżungli, a co za tym idzie, jedynego ratunku. Girallon zbliżał się nieubłaganie. Aquila uśmiechnęła się do siebie i w ostatniej chwili zeskoczyła. Wpadła skulona do wody gubiąc płatokolca. Chwilę siedziała pod wodą dla pewności, po czym wynurzyła się. Spojrzała w górę. Girallon niestety dalej tam był. Widząc ją wydarł się tłukąc jedną para rąk w klatę sfrustrowany.
- Czego drzesz ryja?! - wydarła się do niego nie mogąc się powstrzymać. - Gówno mi zrobisz!
Małpa chyba potraktowała jej obelgi poważnie, bo nagle zawróciła w las. Comodo nieco spokojniejsza popłynęła w stronę brzegu i wygramoliła się na ląd. Zanim potwór znajdzie lepszą drogę w dół, ona zdąży się mu wymknąć. O ile girallony są wyjątkowo uparte, nie należą do dobrych tropicieli i prędzej odpuszczają niż szukają swojej ofiary dalej. Aquila wzięła kilka wdechów, gdy nagle z wody wynurzył się biały płatokolec. Cwaniak wyślizgnął się z taśmy izolacyjnej. Miał jednak takiego pecha, że wynurzył się tuż obok swojej ciemiężycielki, siedzącej w sięgającej kostek wodzie.
- A ty gdzie? - powiedziała chwytając go za kark ze złośliwym uśmiechem. - Chyba wisisz mi kasę.
Albinos widząc, że się od tej wariatki nie uwolni, odpuścił walki. Był na to już zbyt zmęczony.
- Fascynujący! - kwilił doktorek oglądając zamkniętego w klatce dla kota płatokolca. - Niesamowite!
Comodo zniosła jeszcze kilka wyrazów zachwytu przewracając oczami. Nie wspomniała o małej przygodzie z girallonem. Jej zdaniem nie było o czym opowiadać.
- Ekhem - odchrząknęła znacząco.
Naukowiec odwrócił się w jej stronę jak oparzony. Chyba zapomniał o obecności Dwunastki.
- Nagroda! Tak! Naturalnie! - wypalił na jednym oddechu i zaczął grzebać po kieszeniach fartucha. W końcu podał dziewczynie odliczony plik banknotów. - Jestem panience dozgonnie wdzięczny!
- Ależ to była czysta przyjemność! - odpowiedziała Aquila, ale mężczyzna wydawał się w ogóle nie dostrzec hektolitrów sarkazmu wylewających się z tego zdania. Zaaferowany nowym obiektem badań udał się na zaplecze.
Widząc, że już do niczego nie jest tu potrzebna, ruszyła w stronę wyjścia. Wtedy usłyszała błagalne kwilenie. Obejrzała się za siebie. Albinos wpatrywał się w nią błagalnie, skamląc jak szczenię. Comodo uśmiechnęła się kącikiem ust. Zerknęła czy naukowiec przypadkiem niczego nie zauważy i podeszła do klatki. Otworzyła wolno drzwiczki. Płatokolec widząc ostrzegawczo przyłożony do ust palec jakby zrozumiał aluzję, bo bezszelestnie niemal wyślizgnął się z transportera. Dziewczyna wzięła go na ręce i wyszła niezauważenie z laboratorium, po czym szybko opuściła Devlin z albinosem pod pachą. Gdy tylko wyszła z wielkiej przerobionej na miasto huty przykucnęła kładąc zwierzaka na ziemi.
- Leć, mały - powiedziała. - Wiem jak to jest siedzieć w klatce. Lepiej byś nie musiał znosić tego samego.
Albinae spojrzał na nią z wdzięcznością po czym wystartował. Jego biały kształt szybko zniknął Aquili z oczu.
Otrząsnęła się z nieprzyjemnych wspomnień. To było dziesięć lat temu, powtórzyła sobie w myślach. Odwróciła się od małego stolika, gdzie na tacy rozłożono skalpele, nożyce i owe kilka strzykawek. Mimo wszystko dalej nienawidziła widoku laboratoriów. To, choć skromne i wyjątkowo chaotyczne, wywoływało w niej uczucie podobne przed wizytą u dentysty. Tylko, że jej ,,dentyści" szpikowali ją tysiącem igieł, dzień po dniu, przez okrągłe 35 lat.
Zmusiła się do zaciekawienia probówkami i innym szkłem laboratoryjnym wypełnionym różnymi zakonserwowanymi organami. Oczy, kły, próbki ciał ooze, niebieska nerka, a jakiś słoik był podpisany ,,JAD ???". Aquila miała przemożną ochotę, by sobie ten pojemnik przywłaszczyć i przetestować działanie tajemniczej toksyny. Nie zdążyła jednak po niego sięgnąć, gdyż do pomieszczenia wszedł jej zleceniodawca z obiecaną mapą. Był to mężczyzna w średnim wieku z rozwianą czupryną i potarganą brodą. Wiszące na krańcu długiego nosa okrągłe okulary nonstop starały się opuścić właściciela, zmuszając go do poprawiania ich.
- Mam te mapy, mam, mam... - powiedział na wstępnie tym samym roztrzęsionym głosem. Trzęsły mu się ręce, gdy rozwijał pożółkły papier na stoliku, zrzucając przy okazji przybory.
- No więc czego mam szukać? - zapytała Comodo zerkając na zarysowany czerwonym markerem arkusz.
- Płatokolca albinae - wyjaśnił doktorek tonem znawcy.
- Że co, przepraszam?
- Albinosa. Nie różni się od reszty płatokolców niczym, poza barwą. Biała łuska, jedynie na ogonie ma czerwoną obwódkę. Wyjątkowo agresywny, nie znam tez właściwości jego jadu...Dasz sobie radę?
- Emm...Pewnie. Żaden kłopot - odpowiedziała dziewczyna, nie chcąc zdradzić, że nie nadąża za naukowcem. - A gdzie tego albecośtam znajdę?
- Albinae - poprawił ją człowiek.
- Jak zwał tak zwał - Aquila machnęła ręką niedbale.
- Widziałem go na krańcach zachodniej dżungli - mężczyzna wskazał palcem jedyne nie skreślone pole na mapie. - Nie udało mi się go pochwycić, bo napadły mnie girallony. Mój przewodnik...cóż, nieprzyjemna historia. W każdym razie jeśli przywieziesz tu tego płatokolca ŻYWEGO, sowicie cię wynagrodzę.
- Na to liczę - rzuciła na wpół ostrzegawczo Comodo. Nie miała najmniejszej ochoty gonić za jakimś pieprzonym płatokolcem tylko po to, by nic za niego nie dostać. Zadanie nie najwyższych lotów, ale amunicja tania nie jest i z czegoś trzeba wyżyć.
Po tej krótkiej odprawie dziewczyna opuściła obskurne laboratorium i ruszyła drewnianą galeryjko-ulicą Devlin z transporterem dla kota po pachą i kluczami do ścigacza w drugiej ręce. Z podłym uśmieszkiem zastanawiała się jaki dureń pożycza komuś własny ścigacz, nie zastanawiając się nawet czy nie zostanie okradziony. Odpowiedź przyszła szybko i zmyła uśmiech z twarzy Comodo - ścigacz doktorka ledwo się trzymał kupy. Aquila z grymasem niezadowolenia stwierdziła, że jego sprzedaż nie byłaby więcej warta niż obiecana nagroda pieniężna za płatokolca. w sumie nie była nawet pewna, czy tym złomem opuści w ogóle tereny Devlin, nie wspominając o dojeździe do dżungli i samym powrocie. Koniec końców przypięła klatkę do bagażnika i ruszyła terkoczącym ścigaczem ku niepewnej wypłacie.
Po drodze zaskoczyła ją drobna burza piaskowa i została zmuszona do ukrycia się na kilka godzin. W jeszcze bardziej podłym nastroju jechała dalej przez całą noc. Przez kilka usterek po drodze do dżungli dotarła dopiero następnego ranka. Z zamiarem wygarnięcia doktorkowi co też sądzi o stanie użyczonego jej pojazdu przeładowała swoją emkę i zagłębiła się w las.
Rozgarniając grube liście i gałęzie po raz pierwszy zastanowiła się jak w ogóle planuje znaleźć jednego płatokolca w tym gąszczu. Przecież ich tu mogą być tysiące! Tyle dobrze, że zwierzak się wyróżniał kolorem...o ile w ogóle istniał. Naukowiec nie wyglądał na kogoś kto zapuszcza się dalej niż poza złomowisko. Nie było też pewności, czy podczas wycieczki krajoznawczej nie oberwał w głowę zbyt mocno. Może czegoś popił? Znalazł tajemnicze grzybki? Nawet Comodo obce były nazwy narkotyków po których człowiek jest w stanie zobaczyć białe płatokolce. Cóż zrobić? Pozostało wierzyć, że koleś sobie z niej nie kpił i ten cały albinae gdzieś tutaj jest...
Idąc słyszała narastający szum. Powietrze było tu wilgotniejsze, pojawiało się także więcej żyjątek wokół. Bez wątpienia zbliżała się do wodospadu. W końcu jej oczom ukazał się spory obrośnięty bluszczem nawis skalny, z którego lała się kaskadami woda do stawu niżej. Aquila przykucnęła widząc wygrzewające się na skałach skrzydlate, gadopodobne stworzenia. Płatokolce. Przeskakiwała wzrokiem z jednego na drugiego, ale żaden nie był albinosem. Fuknęła sfrustrowana i wstała z miejsca. Już chciała iść dalej kiedy nagle znikąd na jej twarz wyskoczył jeden z tych skrzydlatych szczurów. Dziewczyna zasłoniła się ręką i płatokolec zamiast w jej nos, wgryzł się w przedramię. Wtedy Comodo zauważyła bardzo istotny szczegół...
Płatokolec był BIAŁY. Miał też czerwone oczka i obwódkę na ogonie tego samego koloru.
- Mam cię skurczybyku! - powiedziała do siebie zadowolona i chwyciła zaskoczone zwierzę za kark.
Albinae wypuścił ze szczęk przedramię łowczyni nagród zdziwiony. Spodziewał się, że dziewczyna będzie próbowała się bronić, a nie z ł a p a ć go. Teraz było za późno. Comodo trzymała wyrywającego się płatokolca za kark. Zwierzak nie był taki wielki, ale nadal miał dużo siły i mocne skrzydła, którymi okładał kobietę długo zanim przyszpiliła go do ziemi. Rzeczywiście był agresywny. Gdy już po raz któryś mignął jej przed nosem jadowity kolec na ogonie, przez myśl przeszło jej by zastrzelić tego gada na miejscu, a doktorkowi wyjaśnić, że to był wypadek, albo ktoś inny go postrzelił. Powstrzymała się jednak. W końcu przytrzymując szamoczącego się zwierzaka kolanem wyciągnęła z jednej z sakw przy pasie taśmę izolacyjną i obwiązała zwierzaka podwójnie, tak by nie mógł rozłożyć skrzydeł. Odetchnęła chwilę z tryumfem patrząc na skrzeczącego oburzonego płatokolca, po czym dla pewności zakleiła jego pysk i uwiązała ogon do brzucha, aby nie dźgnął jej przypadkiem.
Tak załatwionego albinae podniosła z ziemi i chwyciła oburącz pod pachą. Z zadowolonym uśmiechem ruszyła z powrotem w stronę ścigacza, z M-16 przewieszonym na ramieniu.
- I co, cwaniaku? - zaczęła. - Nie taki diabeł straszny jak go malują.
Płatokolec syknął, jakby rozumiał, że dziewczyna się z niego nabija.
- Co, przepraszam? Nie rozumiem cię przez tą taśmę na pysku.
Kolejne syknięcie.
- Oj tam, oj tam. Spodoba ci się w Devlin...
Nagle coś zawarczało. Na lewo. Aquila zamarła w miejscu i powoli spojrzała w bok...w stronę pary błyszczących, małpich ślepi. Zwierzę wyprostowało się patrząc na nieproszonego gościa z wysokości ponad dwóch metrów, zaryczało i łupnęło w ziemię wszystkimi czterema rękami.
Psiakrew!, zaklęła w myślach Comodo z miejsca rzucając się do ucieczki. Girallon ryknął ponownie i popędził za nią. Głuchy tętent sześciu palczastych łap niósł się echem po lesie. Dziewczyna była w beznadziejnej sytuacji. Zajęta dźwiganiem swojej przyszłej wypłaty nie była w stanie dobyć emki, a nawet jeśli, to i tak nie miała szans na powalenie dorosłego girallona. Do tego potrzebna by była broń przeciwpancerna, albo jeszcze kilka uzbrojonych osób. Widziała już w życiu zwłoki osób zabitych przez te monstra. Wszystkie miały nienaturalnie powykręcane lub wyrwane członki, a po głowie często zostawały jedynie szczątki czaszki i mózgowia. Comodo nie byłą pewna, czy jej zdolności regeneracyjne są w stanie naprawić szkody takiego kalibru.
- I widzisz co narobiłeś?! - warknęła na trzymanego pod pachą płatokolca, jakby to wszystko było tylko i wyłącznie jego winą.
Kluczyła między drzewami, chcąc spowolnić małpiszona i dać sobie nieco więcej czasu. Nieustannie kierowała się w stronę ścigacza, goniona przez wściekłe ryki i trzaski łamanych drzew. W końcu zatrzymała się na krawędzi urwiska. Pod nią płynęła całkiem głęboka, leniwa rzeka. Stąd dziewczyna już widziała granice dżungli, a co za tym idzie, jedynego ratunku. Girallon zbliżał się nieubłaganie. Aquila uśmiechnęła się do siebie i w ostatniej chwili zeskoczyła. Wpadła skulona do wody gubiąc płatokolca. Chwilę siedziała pod wodą dla pewności, po czym wynurzyła się. Spojrzała w górę. Girallon niestety dalej tam był. Widząc ją wydarł się tłukąc jedną para rąk w klatę sfrustrowany.
- Czego drzesz ryja?! - wydarła się do niego nie mogąc się powstrzymać. - Gówno mi zrobisz!
Małpa chyba potraktowała jej obelgi poważnie, bo nagle zawróciła w las. Comodo nieco spokojniejsza popłynęła w stronę brzegu i wygramoliła się na ląd. Zanim potwór znajdzie lepszą drogę w dół, ona zdąży się mu wymknąć. O ile girallony są wyjątkowo uparte, nie należą do dobrych tropicieli i prędzej odpuszczają niż szukają swojej ofiary dalej. Aquila wzięła kilka wdechów, gdy nagle z wody wynurzył się biały płatokolec. Cwaniak wyślizgnął się z taśmy izolacyjnej. Miał jednak takiego pecha, że wynurzył się tuż obok swojej ciemiężycielki, siedzącej w sięgającej kostek wodzie.
- A ty gdzie? - powiedziała chwytając go za kark ze złośliwym uśmiechem. - Chyba wisisz mi kasę.
Albinos widząc, że się od tej wariatki nie uwolni, odpuścił walki. Był na to już zbyt zmęczony.
- Fascynujący! - kwilił doktorek oglądając zamkniętego w klatce dla kota płatokolca. - Niesamowite!
Comodo zniosła jeszcze kilka wyrazów zachwytu przewracając oczami. Nie wspomniała o małej przygodzie z girallonem. Jej zdaniem nie było o czym opowiadać.
- Ekhem - odchrząknęła znacząco.
Naukowiec odwrócił się w jej stronę jak oparzony. Chyba zapomniał o obecności Dwunastki.
- Nagroda! Tak! Naturalnie! - wypalił na jednym oddechu i zaczął grzebać po kieszeniach fartucha. W końcu podał dziewczynie odliczony plik banknotów. - Jestem panience dozgonnie wdzięczny!
- Ależ to była czysta przyjemność! - odpowiedziała Aquila, ale mężczyzna wydawał się w ogóle nie dostrzec hektolitrów sarkazmu wylewających się z tego zdania. Zaaferowany nowym obiektem badań udał się na zaplecze.
Widząc, że już do niczego nie jest tu potrzebna, ruszyła w stronę wyjścia. Wtedy usłyszała błagalne kwilenie. Obejrzała się za siebie. Albinos wpatrywał się w nią błagalnie, skamląc jak szczenię. Comodo uśmiechnęła się kącikiem ust. Zerknęła czy naukowiec przypadkiem niczego nie zauważy i podeszła do klatki. Otworzyła wolno drzwiczki. Płatokolec widząc ostrzegawczo przyłożony do ust palec jakby zrozumiał aluzję, bo bezszelestnie niemal wyślizgnął się z transportera. Dziewczyna wzięła go na ręce i wyszła niezauważenie z laboratorium, po czym szybko opuściła Devlin z albinosem pod pachą. Gdy tylko wyszła z wielkiej przerobionej na miasto huty przykucnęła kładąc zwierzaka na ziemi.
- Leć, mały - powiedziała. - Wiem jak to jest siedzieć w klatce. Lepiej byś nie musiał znosić tego samego.
Albinae spojrzał na nią z wdzięcznością po czym wystartował. Jego biały kształt szybko zniknął Aquili z oczu.
Od Mare (CD Zero)
Siren aż do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że ma jakiekolwiek objawy klaustrofobii. Dopiero gdy przytłaczające pomarańczowe ściany zniknęły za piaskową wydmą dziewczyna była w stanie odetchnąć pełnymi płucami. I, tak jak wcześniej, zaczęło jej się nudzić. Wiedziała już, że od Zero niczego nie wyciągnie, więc już nawet nie próbowała zaczynać z nim konwersacji. Ale za to za nią siedziała jeszcze jedna ,,ofiara"...
- Więc... - zaczęła opierając łokcie na oparciu fotela. - Przed kim uciekasz?
Blade zmrużyła oczy ostrzegawczo.
- Tyle ile wam powiedziałam ci nie wystarcza? - powiedziała, gdy jej niewerbalne przestrogi nie osiągnęły zamierzonego efektu.
- Wystarcza. Teraz mi się nudzi - Mare wzruszyła ramionami.
- To policz skagi - odparła blondynka. - Albo pobaw się nożem.
- Lepiej jej żadnego nie dawaj - Zero nagle wtrącił się do rozmowy.
- Co? Pokaleczy się? - dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie.
- Nie - najemnik rzucił na tylne siedzenie swój nieszczęsny bagnet, którym Mare posłużyła się jako uniwersalnym wytrychem.
Blade z niedowierzaniem wzięła do ręki poszczerbiony nóż. Skrzywiła się patrząc na stan ostrza.
- Coś ty nim robiła? - wydusiła z niemałą pogardą dla stanu broni. - Wygląda jakby wpadł do zgniatarki na śmieci...
- Włamywałam się do samochodu - ciemnowłosa uśmiechnęła się nerwowo.
- Wolę nie wiedzieć jak wyglądają teraz drzwi tego wozu - Blade zwróciła nóż. Dziwny gest jak na kogoś jej pokroju, ale bądźmy szczerzy - bagnet Zero, chociaż kiedyś był pewnie dumą właściciela, obecnie nie nadawał się do niczego. No, może do otwierania zamków. Po co więc go sobie przywłaszczać?
Wkrótce potem, trudno określić kiedy, między Zero a Blade nawiązała się debata o beznadziejnych metodach przesłuchiwania jeńców, które stosują szeryfowie w Cargo. Mare się nie wtrącała, bo nie miała pojęcia jak owe przesłuchania wyglądają. Blondynka okazała się specjalistką pod tym względem. Rozmowa zeszła na temat sposobów w jaki robi to dwoje najemników. Cóż, pod tym względem się zdecydowanie różnili. Przede wszystkim dlatego, że metody Blade okazały się bardziej bolesne lecz zdecydowanie skuteczniejsze od Zero. Głównie dlatego, że mężczyzna - jak już Mare zdążyła zauważyć - do cierpliwych osób nie należał, więc po dwóch, góra trzech pytaniach przesłuchiwany i tak kończył z dziurą w czole. Później Zero wspomniał jak ciężko jest dostać w tych czasach dobrą snajperkę, a co dopiero naboje. Blade zaczęła narzekać, że kiedy ceny amunicji wywindowały musiała zacząć kraść, bo na legalu nie szło czegokolwiek zdobyć.
Mare, będącej zupełnie w temacie nieobeznaną, pozostało jedynie oprzeć się łokciami o deskę rozdzielczą. W sumie sama sobie była winna, bo przecież to ona nieumyślnie skłoniła tą dwójkę do rozmowy. A o czym innym mogą rozmawiać osoby pokroju Zero i Blade?
Na jej szczęście do Devlin droga nie była już tak długa. Rozmowa urwała się, gdy na horyzoncie zamajaczyły kształty dźwigów i stert śmiecia na złomowisku wokół miasta. Zero zatrzymał buggy w bezpiecznej od niego odległości za większym skalnym pagórkiem. Łowcy nagród ruszyli w stronę złomowiska wyglądając jakichkolwiek oznak życia wśród zamarłych w bezruchu ramion maszyn, rumowiskach domów i zbliżających się stert żelaza. Blade trzymała już w pogotowiu Berettę, Siren była gotowa w każdej chwili użyć odpychającej fali, a Zero nie odrywał wzroku od nieruchomych zarysów złomowiska.
Nagle nad ich głowami przeleciał sęp kracząc. Blade nie odrywała od niego wzroku...jakby go rzeczywiście słuchała.
- Nie zatrzymujcie się - powiedziała. - Ktoś nas obserwuje. Snajper.
- Gdzie? - zapytał spokojnie Zero.
- Na wzgórzu po le...
Mężczyzna szybciej niż mgnienie oka wycelował i wystrzelił. Mimo tłumika odgłos wystrzału, nieco zniekształcony, przetoczył się po okolicy. Blade i Mare zmarły w bezruchu.
- ...wej - dokończyła dziewczyna.
Zero odczekał chwilę i ruszył w stronę rzekomego zwiadowcy. Gdy dotarli na miejsce, rzeczywiście go znaleźli...nieżywego, z krwawiącym jeszcze otworem pośrodku czoła.
- Ładny strzał - skomentowała Siren. - Tylko teraz ktokolwiek tu jest, już nas słyszał.
- Niekoniecznie - Zero skinął głową w stronę broni zabitego. - Też ma tłumik. Wątpię, by zwykli bandyci byli w stanie rozpoznać markę broni towarzysza po odgłosie wystrzału.
- A ty to potrafisz? - rzuciła złośliwie Blade.
- Zdziwiłabyś się - odpowiedziała jej Mare, która miała już okazję poznać kilka podobnych dziwactw zamaskowanego najemnika.
- W każdym razie, jeśli Basanova tu jest i usłyszał strzał uzna, że to nasz kolega strzelił - zakończył temat Zero. - Lepiej się nie zatrzymujmy.
- Więc... - zaczęła opierając łokcie na oparciu fotela. - Przed kim uciekasz?
Blade zmrużyła oczy ostrzegawczo.
- Tyle ile wam powiedziałam ci nie wystarcza? - powiedziała, gdy jej niewerbalne przestrogi nie osiągnęły zamierzonego efektu.
- Wystarcza. Teraz mi się nudzi - Mare wzruszyła ramionami.
- To policz skagi - odparła blondynka. - Albo pobaw się nożem.
- Lepiej jej żadnego nie dawaj - Zero nagle wtrącił się do rozmowy.
- Co? Pokaleczy się? - dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie.
- Nie - najemnik rzucił na tylne siedzenie swój nieszczęsny bagnet, którym Mare posłużyła się jako uniwersalnym wytrychem.
Blade z niedowierzaniem wzięła do ręki poszczerbiony nóż. Skrzywiła się patrząc na stan ostrza.
- Coś ty nim robiła? - wydusiła z niemałą pogardą dla stanu broni. - Wygląda jakby wpadł do zgniatarki na śmieci...
- Włamywałam się do samochodu - ciemnowłosa uśmiechnęła się nerwowo.
- Wolę nie wiedzieć jak wyglądają teraz drzwi tego wozu - Blade zwróciła nóż. Dziwny gest jak na kogoś jej pokroju, ale bądźmy szczerzy - bagnet Zero, chociaż kiedyś był pewnie dumą właściciela, obecnie nie nadawał się do niczego. No, może do otwierania zamków. Po co więc go sobie przywłaszczać?
Wkrótce potem, trudno określić kiedy, między Zero a Blade nawiązała się debata o beznadziejnych metodach przesłuchiwania jeńców, które stosują szeryfowie w Cargo. Mare się nie wtrącała, bo nie miała pojęcia jak owe przesłuchania wyglądają. Blondynka okazała się specjalistką pod tym względem. Rozmowa zeszła na temat sposobów w jaki robi to dwoje najemników. Cóż, pod tym względem się zdecydowanie różnili. Przede wszystkim dlatego, że metody Blade okazały się bardziej bolesne lecz zdecydowanie skuteczniejsze od Zero. Głównie dlatego, że mężczyzna - jak już Mare zdążyła zauważyć - do cierpliwych osób nie należał, więc po dwóch, góra trzech pytaniach przesłuchiwany i tak kończył z dziurą w czole. Później Zero wspomniał jak ciężko jest dostać w tych czasach dobrą snajperkę, a co dopiero naboje. Blade zaczęła narzekać, że kiedy ceny amunicji wywindowały musiała zacząć kraść, bo na legalu nie szło czegokolwiek zdobyć.
Mare, będącej zupełnie w temacie nieobeznaną, pozostało jedynie oprzeć się łokciami o deskę rozdzielczą. W sumie sama sobie była winna, bo przecież to ona nieumyślnie skłoniła tą dwójkę do rozmowy. A o czym innym mogą rozmawiać osoby pokroju Zero i Blade?
Na jej szczęście do Devlin droga nie była już tak długa. Rozmowa urwała się, gdy na horyzoncie zamajaczyły kształty dźwigów i stert śmiecia na złomowisku wokół miasta. Zero zatrzymał buggy w bezpiecznej od niego odległości za większym skalnym pagórkiem. Łowcy nagród ruszyli w stronę złomowiska wyglądając jakichkolwiek oznak życia wśród zamarłych w bezruchu ramion maszyn, rumowiskach domów i zbliżających się stert żelaza. Blade trzymała już w pogotowiu Berettę, Siren była gotowa w każdej chwili użyć odpychającej fali, a Zero nie odrywał wzroku od nieruchomych zarysów złomowiska.
Nagle nad ich głowami przeleciał sęp kracząc. Blade nie odrywała od niego wzroku...jakby go rzeczywiście słuchała.
- Nie zatrzymujcie się - powiedziała. - Ktoś nas obserwuje. Snajper.
- Gdzie? - zapytał spokojnie Zero.
- Na wzgórzu po le...
Mężczyzna szybciej niż mgnienie oka wycelował i wystrzelił. Mimo tłumika odgłos wystrzału, nieco zniekształcony, przetoczył się po okolicy. Blade i Mare zmarły w bezruchu.
- ...wej - dokończyła dziewczyna.
Zero odczekał chwilę i ruszył w stronę rzekomego zwiadowcy. Gdy dotarli na miejsce, rzeczywiście go znaleźli...nieżywego, z krwawiącym jeszcze otworem pośrodku czoła.
- Ładny strzał - skomentowała Siren. - Tylko teraz ktokolwiek tu jest, już nas słyszał.
- Niekoniecznie - Zero skinął głową w stronę broni zabitego. - Też ma tłumik. Wątpię, by zwykli bandyci byli w stanie rozpoznać markę broni towarzysza po odgłosie wystrzału.
- A ty to potrafisz? - rzuciła złośliwie Blade.
- Zdziwiłabyś się - odpowiedziała jej Mare, która miała już okazję poznać kilka podobnych dziwactw zamaskowanego najemnika.
- W każdym razie, jeśli Basanova tu jest i usłyszał strzał uzna, że to nasz kolega strzelił - zakończył temat Zero. - Lepiej się nie zatrzymujmy.
Blade? Zero? Koniec pomysłów *^* Wybaczcie długość
Subskrybuj:
Posty (Atom)