Wąwozy… pustynia… duże pieniądze. Spoglądałam przez stół na kupca, który
nerwowo pocierali kowbojski kapelusz w dłoniach. Jego spojrzenia co
chwila wędrowały na białego, bezokiego kruka, siedzącego na moim
ramieniu i z właściwą zwierzęciu niedbałością o dobre maniery rozrywał
na kawałki jednego z przedstawicieli miejskiej odmiany gołębi.
- Wchodzę w to – oznajmiłam nagle, a mężczyzna aż podskoczył. Był bardzo
spięty. Nic dziwnego, skoro poprzedni najemnik, którego wynajął do
eskorty wycofał się niespodziewanie, zaledwie dzień przed wyprawą, nie
wyjaśniając nawet, dlaczego. Dopowiem jeszcze, że nie był to pospolity
zbir jakich wiele, jednak jeden z silniejszych i bardziej znanych na
całym Talos.
Mężczyzna odetchnął nieznacznie z ulgą.
- Cena nie będzie niska – zaznaczyłam.
- 100 dolarów od odeskortowanego do celu towaru i 200 od człowieka. –
Kupiec patrzył na mnie, nawet nie mrugając. Teraz, gdy poczuł się
pewniej zapewne uważał, że może dyktować warunki umowy. Ślepiec przerwał
na chwilę posiłek i spojrzał, a właściwie wyglądał jakby patrzył, na
mężczyznę.
- 300 dolców od tego i tego – oznajmiłam. – To moja jedyna i ostateczna oferta.
Nie powiedziałam nic więcej, jednak wymownie powiodłam wzrokiem po
barze, jakby szukając kogoś, kto mógłby przebić moją propozycję. Kupiec
również rozejrzał się machinalnie i chyba doszedł do tego samego wniosku
co ja: nikt nie wyglądał, aby chciał ryzykować życiem za jego karawanę.
- Zgoda – zgodził się niechętnie. Dusza handlarza to istne przekleństwo.
Nawet mając na uwadze swoje bezpieczeństwo i życie starał się zaniżyć
cenę. – Zatem spotykamy się jutro?
Skinęłam głową, po czym wstałam i ruszyłam do wyjścia. Przed wyruszeniem
w drogę musiałam jeszcze załatwić kilka spraw. Jak choćby rutynowe
ostrzenie noży czy zakup zapasowych magazynków do broni palnych. I
oczywiście nieco jedzenia dla tej pijawki. Spojrzałam na moje ramie,
gdzie kruk właśnie dokańczał swój posiłek.
- Dobrze się spisałeś – mruknęłam, klepiąc go lekko. W odpowiedzi
Ślepiec kłapnął tylko na mnie dziobek i wzbił się w niebo. Strzepnęłam z
ramienia pozostałości po uczcie towarzysza i ruszyłam do królestwa
zacienionych, mrocznych uliczek, w których można było się spodziewać
niemal wszystkiego.
Po nocy, pracowicie spędzonej na zdrowym i głębokim śnie, w
zaryglowanym na pięć spustów i stosownie zabezpieczonym pokoiku,
ruszyłam z werwą do miejsca spotkania karawany. Nie była ona zbyt duża.
Liczyła ledwie 9 członków, dwie mechaniczne kapsuły kroczące z towarem.
Wszystko wyglądało nader skromnie, jednak ja wiedziałam, że przewożony
przez nich towar jest dużo warty. Warty wyruszenia przez kanion, w
towarzystwie ledwie wyrośniętego łowcy skarbów, gdy prawdziwy weteran
nie odważył się pojechać. Warty ceny około 15 tysięcy dolarów.
Perspektywa bardzo pociągająca, zważywszy na braki w moim wyposażeniu i
nieśmiały grzechot miedziaków w sakiewce. Skinęłam głową szefowi
karawany i podeszłam do kupca, z którym ostatnio rozmawiałam.
- Kiedy wyruszamy? – spytałam.
- Jak tylko ostatni członkowie karawany wrócą z wychodka – odparł
mężczyzna, jakby nieco zmieszany. Skinęłam mu głową i ruszyłam w
kierunku wjazdu do kanionu. Dotyk piaskowego kamienia jak zawsze
przynosił miłe wspomnienia przeszłości, spędzonej w altance rodziców.
Tamte czasy minęły, jednak nadal lubiłam do nich powracać. Choćby na
krótką chwilę. To była jedna z tych rzeczy, które nie pozwalają
człowiekowi oszaleć… do końca. Za moimi plecami coś zgrzytnęło i kapsuły
uniosły się na pełną wysokość. Przywódca karawany dał sygnał go wymarsz
i szybko pośpieszył na przód, by zamienić ze mną słówko. Poczekałam, aż
do mnie dołączy i ruszyłam na przedzie, na razie pozwalając sobie na
pewne rozluźnienie. Ślepun patrolował okolicę… zresztą tak blisko miasta
rzadko zdarzało się, by pojawiały się jakieś opryszki.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu, ramię w ramię. Miałam zatem czas, by
dyskretnie przyjrzeć się mężczyźnie, który nie wyglądał jak typowy
kupiec i na pewno nawet nie drgnęłaby mu powieka, gdyby na jego oczach
kruk wydłubywał oczy jednemu z jego towarzyszy. Był barczysty i wysoki…
to może nie jest dobre stwierdzenie z ust kogoś, kto ledwie sięga głową
kontuaru w barze, lecz nawet w mojej skali należał do „tych wyższych”.
Włosy miał ciemne, skórę spaloną, pomarszczoną i szorstką, zaprawioną w
podróżach. Przywódca karawany. Tytuł zobowiązuje. Posiadał również
tatuaż, ciągnący się od lewej brwi do połowy policzka, a jego oczy… jego
oczy przyciągały spojrzenie niczym magnes. Krył się w nich radość i
ciekawość świata. Mały chłopiec wyglądał przez nie z ciała tego
wielkiego i raczej nie wzbudzającego sympatii. Na tym punkcie moje
spojrzenie spoczęło chyba nieco zbyt długo, bo zwrócił się ku mnie
głębokim i chrapliwym głosem, kompletnie nie pasującym do tych oczu.
- Zatem mój zastępca zdołał wynająć tylko takiego żółtodzioba i to na dodatek niziołka? Jakież to smutne.
Powstrzymałam się od kąśliwej uwagi, że w porównaniu do girallonów niziołki są naprawdę inteligentne.
- Lepsze to niż nic – odparłam, wzruszywszy ramionami.
- Na dodatek – ciągnął – jak na nowicjusza sporo sobie liczysz.
Przygotuj się lepie, że jeśli spróbujesz uciec to twoje plecy spotkają
się z moim laserem.
Poklepał niedbale urządzenie, przytwierdzone do pasa. Skinęłam głową.
Zastanawiałam się, kiedy powie, że jestem tylko smarkaczem bez
doświadczenia, co rzecz jasne było prawdą. Nie poznałam jeszcze nikogo,
kto w tak młodym wieku podejmował się pracy najemnika. Jednak z moim
jakże bogatym asortymentem zdolności najwyraźniej jedynie ta praca
dawała mi możliwość ich wykorzystania. Mężczyzna zatrzymał się i
usłyszałam, że wykrzykuje rozkazy do swoich ludzi. Uznałam, że przede
mną jeszcze długi dzień i pokrążyłam się w mechanicznej obserwacji
wznoszących się coraz wyżej ścian wąwozu.
Wydawało mi się, czy przez chwilę widziałam cień, przemykający zwinnie po pozornie gładkiej powierzchni?
Zmierzch nie przyniósł odprężenia. Wręcz przeciwnie. To była pora, o
której każdy szanujący się łowca głów powinien być szczególnie ostrożny.
Karawana rozbiła niewielki obóz, stawiając swój dobytek przy ścianie
wąwozu i rozpalając ognisko. Zawsze mnie bawiło, że mimo wysokiego
stopnia rozwoju ogniska nadal cieszą cię takim powodzeniem. Zarówno
wśród najbiedniejszych, jak i najbogatszych kupców były one ulubioną
formą spędzania wieczorno-nocnego czasu. A przecież o ile lepszy byłby
niewielki piecyk na energię słoneczną? W dzień ładowałby baterie, a w
nocy grzał nawet dłużej niż ogień, szczególnie gdy wszyscy posną lub
skończy się chrust.
Starannie sprawdziłam najbliższe ściany wąwozu, by przekonać się, że nie
ma w nich żadnych wnęk czy jaskiń – potencjalnych kryjówek zbójców. Co
prawda nie spodziewałam się ich, po drodze nie widziałam takich formacji
skalnych, jednak czasem lepiej wydać się głupcem, niż okazać martwym
idiotą. Gdy przystanęłam przy ścianie, naprzeciw biwakujących kupców,
jeden z nich zawołał do mnie, nie bez kpiny:
- Hej! Mała! – wyszczerzył zęby paskudnie. – Zabawimy się?
Gdybym była starym, poznaczonym bliznami, muskularnym i doświadczonym
łowcą w tym momencie podeszłabym do niego, emanując chłodną pewnością
siebie i przyłożyła lufę do głowy mówiąc, żeby nie nazywał mnie „mała”. W
mojej obecnej sytuacji jednak wydawało się to raczej niezbyt efektowną
metodą. Znacznie efektowniejsze wydało się milczenie i nieruchome
wpatrywanie się w mężczyzn.
- Daj spokój, Joe. Jeszcze pomyślimy, że jesteś pedofilem – przez
zgromadzonych przebiegł szmer rozbawienia. Zabawa trwała w najlepsze.
Ktoś zaczął śpiewać jakąś sprośną piosenkę.
Mój wzrok spoczął na jakimś cieniu na skale. Co niby w tym dziwnego?
Cień jak cień. To w końcu kanion. Jest pełen cieni. Owszem, to prawda.
Jednak prawdą jest również to, że na tej wysokości i przy tym
oświetleniu cień nie miał prawa się poruszać. A ten właśnie to robił.
Wzruszyłam ramionami i leniwie weszłam pod osłonę transportowca.
Przykucnęłam, opierając się plecami o maszynę i z ramienia zdjęłam
snajperkę. Odbezpieczyłam. Zaskoczeni kupcy przestali na chwilę
żartować. Spiorunowałam ich spojrzeniem.
- Nie przestawajcie – syknęłam, a gdy nie posłuchali wyskoczyłam zza
kapsuły, wymierzyłam i strzeliłam. Głucho plasnęło, coś błyskawicznie
poruszyło się i w kilka sekund zniknęło ponad górną krawędziom. Z obozu
wybiegł przywódca karawany z zagniewaną miną. Nawet cichy świst nie
uszedł jego uwadze. Zaskakujące…
Trzepnął mnie ręką w głowę.
- Co robisz? – warknął. – Chcesz żeby wszystkie hieny leciały się nas rozkraść?
Pokręciłam tylko głową i podeszłam do miejsca, położonego dokładnie pod
tym, w którym siedział nieznajomy cień. Kucnęłam i zamoczyłam koniuszki
palców w lepkiej, czerwonej cieczy. Mężczyzna przykucnął przy mnie.
Zasępił się.
- Dopiero wyruszyliśmy – mruknął do siebie, po czym spojrzał na mnie
nieco bardziej przychylnym okiem. Nieco. – Choć lepiej byłoby, gdybyś
udała, że nikogo nie widziałaś, tylko poinformowała mnie. Teraz ten
skurwysyn poinformuje swoją bandę o tym, że został wykryty i zaatakują
pewnie szybciej. Nie mamy szans przeciwko większej grupie bandytów.
Pokręciłam tylko głową dając do zrozumienia, że się z tym nie zgadzam,
ale najwyraźniej on nawet nie zauważył tego gestu, bo wrócił do
karawany, poinformować ją o zbliżającej się walce. Skądś w rękach kupców
pojawiły się nagle różne typy karabinów szturmowych i bliżej
nieokreślonej broni domowej roboty. Przywódca karawany wystawił straż,
więc postanowiłam nieco wypocząć. Przed nami jeszcze wiele dni wędrówki.
Znalazłam jakiś ciemny kąt, oparłam się o snajperkę i niemal
natychmiast zapadłam w lekki sen wprawnego łowcy głów, albo raczej
kobiety, otoczonej przez samych mężczyzn.
Przez następne kilka dni tylko parokrotnie natykaliśmy się na niewielkie
grupki bandytów, jednak żadni z nich nie wyglądali na zdolnych do
wspinaczki po ścianach, a nawet jeśli, to żadni z nich nie wyglądali na
takich, którym IQ pozwala na obmyślenie czegoś bardziej chytrego, niż
skrycie się za zdecydowanie za małym kamieniem i czekanie z
odbezpieczonym kałachem. Rodrig (bo jak się okazuje tak nazywał się
przywódca karawany… to czasem zabawne, że imion towarzyszy dowiaduje się
przypadkiem i to w środku wyprawy) stawał się coraz bardziej nerwowy,
coraz więcej krzyczał na swoich ludzi. Próbował też wrzeszczeć na mnie,
ale widząc, że nic sobie nie robię z jego krzyków wrócił do
opierniczania pozostałych. Prawdę mówiąc ja też zaczynałam się
niepokoić. Ten teoretyczny spokój był jak cisza przed burzą. Usypia
czujność, by pierwszy grzmot był tym straszniejszy.
Wkrótce moje bystre oczy były już w stanie dostrzec na końcu kanionu
zarys miasta. Devlin, jak zawsze wyglądający jak dogorywająca fabryka.
Jego zamglony widok powinien sprowadzić spokój na moje serce, a
wiadomość, że jesteśmy blisko uspokajać, jednak jak to mówią: noc jest
najciemniejsza tuż przed świtem. Może dwa dni dzieliły nas od celu, gdy w
jedną z tych pochmurnych nocy, gdy niebo zdawało się naciskać mocniej
na powierzchnię ziemi wreszcie wydarzyło się to, co musiało wydarzyć się
od dawna. Grupa smukłych postaci, w pełnych czarnych kombinezonach
ześlizgnęła się bezszelestnie ze ścian kanionu. Siedziałam, wciśnięta w
jakąś szczelinę i obserwowałam obozowisko. Niewiele brakowało, a
przeoczyłabym przybycie napastników, jednak jeden z nich przypadkowo
kopnął jakiś kamyczek. Ten potoczył się po kamienistym dnie wąwozu,
robiąc delikatny hałas. Delikatny, jednak będący niczym wystrzał dla
czujnego wartownika. Postać nie zaklęła, jednak niedopowiedziane
przekleństwo odbiło się echem od ścian wąwozu. Ktoś zdawał się
piorunować ją wzrokiem, kto inny przykucnął przy włazie do kapsuły i
zaczął przy niej majstrować.
Przez chwilę rozważałam użycie snajperki, jednak odrzuciłam to, jako
zbyt ryzykowne. Wyjęłam z specjalnej kieszonki kolekcję noży do
rzucania, poluzowałam w pochwie Wskazówkę. Gdy tylko się poruszyłam
najbliższy przybysz błyskawicznie zwrócił się w moją stronę. Dopiero w
tym momencie zobaczyłam, że mają na oczach noktowizory. Moje ciało
zareagowało samo. Kilka noży poszybowało w powietrzu, a zakrzywione
ostrze znalazło się nagle w mojej dłoni. To nie był czas na namysł, na
sprawdzanie, czy którykolwiek z pocisków dosięgnął celu. Skoczyłam na
przybyszy. Jeden padł, zanim zdążył dobyć broni. Z kolejnym nie miałam
tyle szczęścia. Cichy wystrzał, charakterystyczny dla broni z tłumikiem,
przeszył powietrze. Poczułam ból w ramieniu, nie chciałam mu dać okazji
do kolejnego strzału. Rzuciłam się na niego, jednak mój nóż skrzyżował
się z ostrzem dotąd kucającego bandyty. Było to tak gwałtowne, że
zachwiałam się i odstąpiłam o krok do tyłu. Szybko oceniłam, że na
nogach trzymają się dwie zamaskowane postacie. Nóż i pistolet. Ani ja,
ani oni nie mieliśmy zamiaru zwlekać. Oni, bo w każdej chwili szarpanina
mogła zbudzić któregoś ze śpiących kupców, ja… z tego samego powodu.
Jeśli nie dam im rady sama to znaczy, że nie nadaję się na łowcę. Nasze
noże ponownie się skrzyżowały ze zgrzytem metalu. Zaraz potem
odskoczyłam, unikając wystrzału i cisnęłam trzymanym ostrzem w strzelca,
drugą ręką dobywając Black Stara i odbezpieczając. Huk, który rozległ
się sekundę później nie należał do cichych. Odbyty tysiąckrotnie przez
ściany kanionu klasyczny hałas archaicznej broni nie był czymś, co da
się tak po prostu przeoczyć. Byłam pewna, że pół obozu jest już na
nogach. W przeciwieństwie do leżących u moich stóp postaci. Nieco
ochłonęłam. Było ich czworo. W pierwszym ataku udało mi się położyć
tylko jednego, jednak przy odzyskiwaniu noży zauważyłam, że część z nich
wciąż tkwiła w ciałach. Musieli być bardzo wytrzymał lub upartą rasą…
rozpięłam kombinezon jednego z nich, zabierając równocześnie noktowizor.
Moim oczom okazało się to, co było niemal pewne od początku.
Najbardziej uparta, wytrzymała i wkurzająca rasa we wszechświecie –
człowiek. Stworzenie dobre do wszystkiego i beznadziejne w robienie
czegokolwiek. Westchnęłam i spojrzałam przelotnie w stronę obozu.
Zmarszczyłam brwi, widząc, że nikogo nie zbudził dźwięk wystrzału. Widać
wszyscy byli tak wykończeni po ostatnich kilku dniach oczekiwania, że
mając w perspektywie koniec podróży posnęli jak dzieci. Ich strata.
Przeszukałam zwłoki i zabrałam z nich wszystkie co przydatniejsze
elementy uzbrojenia, noktowizory, a także dziwne urządzenie do
otwierania elektrycznych zamków, którym posługiwał się mój przyjaciel
nożownik. Same ciała ukryłam w jakiejś szparze z przeświadczeniem, że
zwierzęta i tak je znajdą i przystąpiłam do opatrywania moich ran. W tym
czasie biały kruk pustynny pojawił się znikąd, by ucztować. W końcu
właśnie na tym polegał nasz związek. Uśmiechnęłam się do siebie i
kończąc ostatni obwód wokół ramienia zamknęłam oczy tylko na jedną,
malutką chwilkę…
Ostatnie dwa dni zleciały jak z bicza strzelił, szczególnie, że nie
spotkaliśmy jakoś żadnych bandytów. Jednak Rodrig uspokoił się dopiero w
Devlin, gdy krzywiąc się i marudząc wypłacił mi należne pieniądze.
- Wogóle nie powinienem brać eskorty – mruczał. – Sami byśmy sobie
poradzili z tymi pomniejszymi łotrzykami. Tylko przez całą drogę
przeszkadzał i dekoncentrował chłopców.
Nie odpowiedziałam mu, tylko przeliczyłam pieniądze, po czym sięgnęłam
do kieszeni i wydobyłam z niej podłużne urządzenie, wciąż cały we krwi.
Rzuciłam go pod nogi przywódcy karawany i odeszłam w poszukiwaniu
noclegu. Muszę się porządnie wyspać… naprawdę porządnie.
Odchodząc do moich uszu doszła jeszcze rozmowa kupca i jakiegoś
miejscowego, który mówił o niedawnym ślubie pewnego słynnego najemnika z
jakąś księżniczką któregoś z przestępczych półświatków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz