wtorek, 19 kwietnia 2016

Od Smugi - Przyjaciół poznaje się w biedzie

        Każdemu zdarza się nudzić. Zwłaszcza w takie dni jak ten, gdy słońce ma na tyle siły, by przebić wiecznie zakrywający Cargo kożuch spalin i dymów z fabryk. I gdy tak sobie myślisz, jak wspaniale świeci na prerii, jak przyjemnie musi być teraz w Devlin i jak wspaniale byłoby wygrzewać się w dżungli...po prostu aż odechciewa się żyć, gdy zdajesz sobie następnie sprawę, że musisz tkwić w mieście. No ale co poradzić? Trzeba sobie znaleźć zajęcie. Od tego ma się właśnie jakieś hobby, jak rysunek czy muzyka. Inni za to siedzą sobie w barach i grają w karty. Sposobów na zmarnowanie czasu jest mnóstwo...
  Ale Smudze akurat musiało przyjść do głowy wysadzenie samochodów mafii.
  Oczywiście zanim podłożyła amatorskie ładunki i nacisnęła detonator uważała swój pomysł za świetny. Ba! Uśmiechała się nawet gdy zaczęły padać pierwsze strzały. Dopiero po fakcie zdała sobie sprawę, że w ogóle tego miasta nie zna i nie ma pojęcia jak z tego wszystkiego wybrnąć. A mogła po prostu załatwić sobie jakąś gazetę z krzyżówkami...
  Błękitny błysk przeciął ulicę na ukos, roztrącając przechodniów, po czym zniknął za rogiem. Zaraz za nim, zgoła wolniej, na przemian sapała, złorzeczyła i przeklinała czwórka mężczyzn w wachlarzu wiekowym od 30 do 45 lat. Grace wyhamowała rozglądając się wokół. Miała już strategię na takie sytuacje. Jej umiejętności pozwalały jej jedynie na naciągnięcie tylko kilku sekund czasu, śmigała więc od jej osłony do drugiej, by nie dać się przypadkowo trafić. Oznaczało to często przemierzanie długich ulic zygzakiem, na przemian ,,śmigając" i normalnie biegając. Gdyby była w Devlin zgubiłaby ich już dawno - znała to miasto od podszewki - jednak Cargo dalej było dla nią istną kostką Rubika. Zastanowienie się, w którą stronę skręcić teraz zajmowało o dwie, jakże cenne sekundy za długo, a wtedy doganiali ją ludzie z mafii. Wpadła więc w błędne koło, nie dające się dziewczynie wyrwać.
  - Tam zniknęła! - do uszu Smugi dotarły znajome, dalej wściekłe głosy.
  - Cholera... - powiedziała tonem bardziej rozpaczliwym niźli by do przekleństwa pasowało i skręciła na chybił trafił, odpalając moce. Czas wokół niej spowolnił, a ona sama stała się dla niego jedynie smugą błękitnego światła. Gdyby ktoś w tym momencie mrugnął, zdołałby już dostrzec po niej jedynie fluorescencyjną mgiełkę. W takim razie ścigający ją bandyci chyba nie umieli mrugać.
  I stało się - ślepa uliczka. Kiedyś w końcu musiała nie trafić. Zatrzymała się rozglądając rozpaczliwie jak zagoniony w róg gryzoń. Miała jakieś pięć sekund na wymyślenie kolejnego genialnego planu. Drogę tarasował przeżarty czasem murek. Był na tyle wyszczerbiony, by dziewczyna była w stanie się po nim wspiąć. Dzięki swojej super szybkości dla wbiegających tu bandziorów Meanwhile będzie już jedynie znikającą po jego drugiej stronie kudłatą czupryną, ale wtedy ci po prostu znajdą inną drogę. W końcu znają Cargo zdecydowanie lepiej i w końcu ją dopadną. Trzeba ich spowolnić. Wtedy dziewczyna zauważyła wiszącą w powietrzu drewnianą platformę dźwigu, a na nim papierowe torby cementu, dostarczanego pewnie zwykle na wyższe piętro trwającej budowy.
  Grace uśmiechnęła się pod nosem. To ich zatrzyma.
  Gdy pierwszy z bandytów wbiegł w zaułek była już pod ścianą.
  - Tu jest! - krzyknął do towarzyszy unosząc już broń.
  - Wcale nie! - zaprzeczyła Smuga. Włączyła moc i wspięła się na murek. Rozmyła się zostawiając za sobą niebieską poświatę i pojawiła się na szczycie murku. - Mnie już tu nie ma! - rzuciła z uśmiechem, po czym wysunęła blaster i strzeliła dwa razy w trzymający platformę łańcuch. Mafiozi wbiegli akurat gdy drugi strzał rozdarł nadszarpnięte przez pierwszy metalowe ogniwo. Cement runął w dół. Mężczyźni w ostatniej chwili odskoczyli do tyłu. Worki pękły zasnuwając cały zaułek w białoszarym pyle. Gdy ten opadł, ich celu już nie było.
  Pewna siebie Smuga biegła dalej, dopomagając sobie przyspieszeniem. Odwróciła na chwilę głowę. To najwyraźniej zatrzymało ich na dłużej. Zadowolona włączyła przyspieszenie z powrotem patrząc na drogę przed sobą...
  Idealnie po to, by walnąć w bok jakiegoś samochodu.
  Dziewczyna odbiła się od wozu jak piłka i runęła na plecy. Stęknęła lekko otumaniona. Nie była nawet pewna, co się właściwie stało. Świat zamroczył się do postaci plam kolorów. Jedna z plam zasłoniła jej szare niebo. Chyba coś do niej mówiła...
  - Halo? Żyjesz? Aleś przywaliła...
  Świat znowu nabrał ostrości. Nad Grace stał jakiś młody facet z ciemnymi oczami i niemal czarnymi włosami ułożonymi w, jak to Meanwhile zwykła nazywać, ,,artystyczny nieład". Gdy dziewczyna w odpowiedzi jedynie stęknęła po raz drugi, na jego twarz wypełzł uśmiech zawadiaki.
  - Może pomóc? - zaproponował z trudem powstrzymując śmiech. Wtedy jednak wdarł się zgoła mniej przyjemny głos, od razu cucąc Tracer z otępienia:
  - MAMY JĄ!
  Grace skrzywiła się przerażona i zerwała na nogi, ku zdziwieniu ciemnookiego nieznajomego. Z miejsca chciała włączyć przyspieszenie, jednak ustrojstwo na jej klacie odezwało się jedynie dźwiękiem podobnym do przeciągłego ziewnięcia i błękitna lampa przygasła.
  - Nosz kur... - zaczęła dziewczyna, ale dokończyła myśl jedynie sfrustrowanym warknięciem. Obejrzała się błagalnym wzrokiem wokół w oczekiwaniu na jakiś cud. Ten jednak nie nadchodził, a czteroosobowy taran przebijał się już przez tłum.
  Wtedy ku niemałemu zaskoczeniu Grace właściciel samochodu chwycił ją za nadgarstki, wykręcił delikatnie do tyłu i przycisnął policzkiem do maski wozu. Szarpnęła się, ale nie miało to większego sensu.
  - Spokojnie, chłopaki! - rzucił głośno do przybyłych już mafiozów. - Mam wszystko pod kontrolą.
  Świetnie. Nie dość, że walnęła w jak amator w pierwszą lepszą przeszkodę, to jeszcze trafiła na kolejnego bandytę. Czy ten dzień może być gorszy?
  - Zaraz...co proszę? - odpowiedział zdezorientowany mężczyzna na przedzie.
  - Szef wysłał mnie przodem - chłopak wzruszył ramionami. - Niecierpliwy jest.
  - Sze...szef? - powtórzył bandzior i zamrugał kilka razy. - Chwila moment! Kim ty do cholery jesteś?!
  - Alan - przedstawił się z uśmiechem kierowca. Wyciągnął w przyjaznym geście jedną rękę, jednak szybko z powrotem chwycił Smugę za przedramię, gdy ta spróbowała skorzystać z okazji. - Przyjęli mnie przedwczoraj. To jak z tą smarkulą?
  Tamten chyba naprawdę musiał tego całego Alana nie kojarzyć, bo przez chwilę przetwarzał fakty mierząc młodszego mężczyznę podejrzliwym wzrokiem. Najwyraźniej jednak fakt, że nowy pytał się go o rozkazy oddziałał mu na ego, bo długo się nie zastanawiał.
  - Zabierz ją do Perluigiego - polecił krótko. - My wracamy zobaczyć, czy coś się da z tych złomów uratować.
  Jak powiedział, tak zrobili - zniknęli w tłumie kierując się niespiesznym krokiem z powrotem. Tracer czekała już jedynie aż ją wepchną do wozu i zabiorą do tego pieprzonego Perluigiego. Jednak trzymający ją facet czekał dobre kilka minut, patrząc kiedy odchodzący bandyci znajdą się poza zasięgiem głosu i wzroku. Wtedy...roześmiał się i ją puścił.
  Dziewczyna odsunęła się od wozu zaskoczona, patrząc z niezrozumieniem na rozbawionego mężczyznę.
  - Ty...nie jesteś...z nimi? - zgadywała.
  - Brawa za spostrzegawczość - chłopak uśmiechnął się złośliwie. - Było blisko. Gdybyś mi się wtedy wyrwała pacyfizm poszedłby w pizdu, a nie mam ochoty na marnowanie amunicji. Co za banda imbecyli...skąd oni ich biorą?
  Tracer minutę zajęło ogarnięcie, że to wszystko to nie jakiś dowcip. Wyrwała się im. No, z drobną pomocą, ale jednak! Jest wolna! Na jej twarzy powoli wykwitł uśmiech.
  - A w ogóle to co zmalowałaś, że wysłali za tobą pościg? - zapytał nagle ciemnooki. - Pomniejsi bandyci to rozumiem, ale żeby mafia?
  - Ja... - Grace zastanowiła się chwilę. Czy aby powinna się chwalić swoim wyczynem? Chociaż...facet uratował jej tyłek. Chyba mu się należy trochę wyjaśnień. - Wysadziłam im wozy.
  - Ile? - dorzucił z parsknięciem śmiechu, nie do końca dowierzając.
  - Cztery - Smuga skuliła się lekko, jakby ze wstydu. - Chryslery. Stuningowane.
  Chłopak gwizdnął przeciągle.
  - To by sporo wyjaśniało - oparł się z założonymi rękoma o samochód. - No, dziewczyno, masz już u mnie punkt - wyciągnął do niej rękę. - Marcus Flint. Szerzej znany jako Kain.
  Dziewczyna z uśmiechem uścisnęła wyciągniętą dłoń.
  - Grace Meanwhile. Szerzej znana jako Smuga - przedstawiła się.

Kain? Zapowiada się ciekawa znajomość :P

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Od Mima (CD O'Malley'a) - Wspólna droga?

        Dziewczyna wyszczerzyła się ukazując wszystkie zęby, a Lis przytaknął spokojnie.
  -Rozumiem, jesteś niemową?- Dla niego to był pytanie retoryczne, bo spodziewał się twierdzącej odpowiedzi. Więc mocno zdziwił się gdy szatynka energicznie zaprzeczyła głową.
  -Więc czemu nic nie mówisz? Boisz się mnie?- Pochylił się jak nad małym dzieckiem, ta jedynie bezgłośnie zaśmiała się i machnęła lekceważąco ręką. Co zbiło mężczyznę jeszcze bardziej z tropu, a równocześnie zaintrygowało go. Wyczuwając zainteresowanie własną osobą mim odskoczyła na krok i odegrała króciutką scenkę przedstawiającą występ jazdy na łyżwach zakończony ukłonem. Zaskakujące było to że mimo iż byli na zwykłej ziemi ona poruszała się jak na prawdziwym lodzie. Lisowi zajęło chwilę połączenie jego pytania z łyżwiarskim występem.
  -Czekaj… jesteś mimem?- Uniósł brwi zaskoczony że jeszcze jest ktoś kto zajmuje się tak trywialną rzeczą w takim miejscu i czasie. Zdziwiło go to na tyle, że aż się nieco zaśmiał. Przestał gdy nieznajoma bezceremonialnie dźgnęła go palcem w pierś. Zazwyczaj nieznajomi unikają fizycznego kontaktu tym bardziej jeśli mają do czynienia z postacią tak niecodzienną jak stojący przed nią anthropoid, który znów nieco się zdziwił. Taka bezpośredniość? Ale zrozumiał przekaz.
  -Chcesz wiedzieć coś o mnie?- W odpowiedzi uzyskał skwapliwe skinienie głową. Zabawne że nawiązała się tak długa “rozmowa” między osobami które po prostu na siebie wpadły na ulicy. Ale Pan Lis, jak już w myślach go nazwała dziewczyna, wykazał w stosunku do niej zainteresowanie, co więcej… był miły. Chyba nawet on zaczynał odczuwać, że Mim tak szybko się od niego nie odczepi. Raz pogłaskany szczeniak czasem i wiele kilometrów goni za tym który był tym “dobrym”. Mężczyzna jak gdyby na chwilę się zamyślił, a gdy miał już odpowiedzieć na nieme pytanie dziewczyny na końcu ulicy pojawiła się jaszczurcza postać z ogonem.
  -O’Malley! Ty owłosiony ch*ju!- Wrzasnął reptilianin, następnie wystrzelił w ich stronę, na szczęście spudłował. Pocisk świsnął tuż koło ucha Koko.
  -Ocho… Chyba czas się zbierać.- Mruknął lis z drobnym uśmieszkiem pod nosem. Wyprostował się i ruszył do biegu. Ledwo jednak zrobił dwa kroki coś, a raczej ktoś złapał go za połać kurtki.
  -Chryste panie! Dziewczyno! Schowaj się bo i ciebie zaraz trafi.- Postarał się ją odgonić, ale uścisk był iście żelazny. Spod ronda kapelusza wyglądały oczy pełne zapału. Wskazywały one uliczkę w prawo. Pan Lis ponownie bezbłędnie odczytał jej intencje i zmienił kierunek biegu w wskazane miejsce, akurat gdy kolejny pocisk uderzył tam gdzie stał jeszcze chwilę temu.
  -Ślepy zaułek!- Warknął widząc wysoki mur i obrócił się sięgając po rewolwery, ale przebiegająca obok dziewczyna wsadziła mu broń z powrotem w kaburę.
  -No jasne! Właśnie wpakowałaś nas w ślepą uliczkę i ja mam dalej ciebie słuchać? Wcale nie miałem ochoty go zabijać.- Zaczął się burzyć. Na co mim wywróciła oczami.
  -Nie pyskuj mi tu młoda damo, bo to twoja wina.- Pogroził jej palcem. Szatynka nie zwracając na to uwagi zaczęła kręcić czymś niewidzialnym po czym przerzuciła przez mur, szarpnęła dwa razy tak jak się sprawdza wytrzymałość liny.
  -Tak wiem już że jesteś ulicznym aktorem, ale jak to ma pomóc? I tak będę musiał tamtego zastrzelić.- Koko uderzyła się w czoło z głośnym plaśnięciem i przejechała po wyimaginowanym przedmiocie rękoma.
  -Tak widzę że odgrywasz teraz sobie linę, ale co z tego?!- Wzruszył ramionami dalej nie rozumiejąc co może ona mieć na myśli. Wtedy padł koło nich kolejny strzał. A mim nie tracąc czasu wcisnęła mu w dłonie linę.
  -Co jest k*rwa!- Wrzasnął gdy w dłoniach poczuł przedmiot. Kolejny strzał i coraz bliższy tupot stóp. Dziewczyna rzuciła drugą linę po której zaczęła się wciągać do góry. Pan Lis nadal nie do końca rozumiejąc co się dzieje, zaczął niepewnie wspinać się jak zaprezentowała Koko. Oboje znaleźli się na szczycie muru i wtedy padł następny strzał, O’Malley od razu zeskoczył. Mim natomiast zauwarzyła że pocisk zahaczył o skraj ronda kapelusza robiąc w nim mikroskopijny uszczerbek, ale przecież to była jej świętość! Nawet takie maleństwo było przez nią uznawane za powód do zemsty. Dziewczyna chwyciła jak zwykle nieistniejącą cegłę z muru i cisnęła nią prosto w napastnika w momencie gdy miał nacisnąć na spust. Wycelowany idealnie czoło reptilianina pocisk momentalnie go powalił zostawiając kanciasty ślad po sobie. Ranny jęknął przeciągle na wpółprzytomny. Koko wyszczerzyła się diabolicznie, poprawiając piórko dumna że dała mu nauczkę za niszczenie cudzych kapeluszy. Dopiero wtedy zeskoczyła do czekającego w dole Lisa, stała tam zapewne głównie dlatego, że chciał wiedzieć czym u diabła było “to coś”.
  -Jak?- Zadał jedno, proste pytanie na co dziewczyna wyszczerzyła się i uniosła ramiona.
  -Czyli nie powiesz? Dobra. Ale w takim razie czemu mi pomogłaś? O ile da się to tak nazwać.- Świdrował ją wzrokiem, jak gdyby miał dostać odpowiedź w samym jej spojrzeniu, jednak nie widział tam nic prócz dziecięcego zapału. Po chwili poczuł na sobie całą serie dźgnięć palcem w pierś, przypominało to serię z karabinu.
  -Hej, hej co tak natarczywie? Chodzi o to że jeszcze się nie przedstawiłem? Nazywam się O'Malley, a trudnię się najemnictwem.- Jeszcze zanim skończył zdanie dziewczyna zaczęła podskakiwać i machać rękami z entuzjazmem.
  -Co?- Zdziwił się jej reakcją, ale gdy zaczęła wskazywać na siebie to domyślił się, że i ona jest najemniczką.
  -No prozę czyli koleżanka po fachu, fajnie wiedzieć.- Uśmiechnął się zakładając ręce na piersi. -Nadal jednak nie wiem, czemu się do mnie przyczepiłaś, hm?- Nachylił się nad szatynką, mógłby przysiądź, że gdyby dziewczyna miała ogon zamerdałaby nim.
  -A z resztą… I tak mi pewnie nie powiesz.- Machnął ręką. -Ale wiesz, ty już moje imię znasz chciałbym znać i twoje Mimie, jeśli mielibyśmy razem pojechać w kierunku klejącej plamy na mapie wypadałoby żebym nie zwracał się do ciebie “Ej ty!” czy “Niemowo”.- Uśmiechnął się a Mim otworzyła szerzej oczy z niemym zdziwieniem.
  -A co? Nudzę się to mogę z tobą pojechać, a nóż widelec będzie jakaś roota.- Dziewczyna podskoczyła radośnie kilka razy klaszcząc w dłonie.
  -Już, już, uspokój się. Jak masz na imię?- Mim zamarła chwile się zastanawiając, po chwili podkurczyła ręce pod pachy, ugięła kolana i udała że coś wydziobuje z ziemi.
  -Eeee? Kura?- Ulżyło mu gdy towarzyszka zaprzeczyła głową. -To jak? Kurczak?- Strzelał dalej, ale znów przeczenie. Dopiero gdy poruszyła ustami, jakby chciała wydać jakiś dźwięk zgadł.
  -Kukuryku? Koko?- Na drugie przestała udawać i pstryknęła palcami co miało być potwierdzeniem.
  -Koko? Na prawdę? Kto tak się nazywa?- Dziewczyna spuściła ramiona. -Dobra, wybacz. W sumie Koko też ładnie.- Wyszczerzył się, ale dostał jedynie spojrzenie pełne niedowierzania.
  -To jak Mimie? Ruszamy zanim tamten po drugiej stronie muru się ocknie?- Dziewczyna przytaknęła i ruszyła podskakując z nogi na nogę za Panem Lisem. Minęli kilka ulic i mężczyzna spokojnie kierował się już ku wyjściu z miasta gdy zauważył że dotychczas śledząca go nastolatka nagle zniknęła. Zatrzymał się i rozejrzał wokół szukając nowo poznanej dziwaczki. zauważył jak majstruje coś przy stojącym pod barem motocyklu. Rozejrzał się raz jeszcze, czy aby nikogo nie ma i podszedł do niej.
  -Spryciula… Po co męczyć stopy nie?- Uśmiechnął się i sam sięgnął po stojący obok, masywniejszy od wybranego przez dziewczynę crossa , motor. Tak naprawdę Mim mogłaby ruszyć na jej własnym, niewidzialnym dwukole, ale i bez tego zwraca na siebie dużo uwagi.
  -To hop, zanim się zorientują.- Uśmiechnął się O'Malley i równocześnie odpalili silniki. Ryk sprawił że siedzący w karczmie właściciele podnieśli się z krzeseł, ale złodzieje już minęli granice miasta.

***

        Mim leżała oparta o koło maszyny z opuszczonym na oczy kapeluszem bawiąc się w ustach źdźbłem trawy i powoli przysypiając. Czekała na swojego nowego przyjaciela, który przymusowo zarządzał postoju w trasie. Jej się nie śpieszyło, mogła spokojnie poleżeć i nic nie robić. Gdy już oczy jej się przymykały poczuła jak Pip nagle poruszył się, a następnie wychylił łepek z kieszeni węsząc zaciekle. Właścicielka nie zareagowała myląc że mały jedynie wyczuł inne zwierzę.Zaraz jednak znudził się i przewędrował do jej dekoltu. Z daleka usłyszała ryk silnika co oznaczało gościa na szlaku, ale i to nie zmusiło jej by wstać. Dopiero gdy dźwięk silnika zamilkł tuż koło niej. Usłyszała czyjeś pytanie, a raczej tylko czyjś głos bo znaczenie słów już straciło sens. Dalej jednak nie reagowała pogrążona w półśnie.
  -Hej dziewczyno! Żyjesz?- Znów ten sam głos. Mim leniwie uniosła głowę wyglądając spod szerokiego ronda kapelusza. Na przeciw niej stała śniada dziewczyna patrząca na nią z lekko przechyloną głową.
  -Ruszasz się, to dobrze już myślałam że ktoś skonał na środku drogi.- Zachichotała w raczej przyjazny sposób. Dopiero teraz Koko zauważyła stwora siedzącego na motocyklu nieznajomej. Nastolatka podskoczyła do malucha, całkowicie ignorując mówiącą do niej dziewczynę. Zamarła jednak na pół kroku przed stworkiem i zerknęła na właścicielkę zwierzaka zadając jej nieme pytanie “czy może pogłaskać”. Zanim jednak obie z stron cokolwiek zrobiły z zarośli wyjrzał rudy pysk O'Malleya.
  -Nie masz co jej pytać, nie odpowie.- Wyjaśnił krótko widząc pewną dozę zdezorientowania na twarzy nieznajomej.
  -Chciałam zapytać o drogę do Cargo.- Dziewczyna już wcale nie zwracała uwagi na Mima który wyciągał rękę w stronę potworka próbując zachęcić go do siebie. Gdy jednak usłyszała słowo klucz podskoczyła i zaczęła gorączkowo obłapywać się po kieszeniach skórzanej kurtki, co nie spodobało się szczurkowi który pisnął głośno wychodząc z ciepłego ukrycia i siadając jej na ramieniu. Pan Lis uniósł brwi widząc znów coś nowego u dziewczyny, nie zdążył tego jednak skomentować bo ta znalazła mapę i rozłożyła ją tuż przed nosem nieznajomej. Zaczęła wskazywać jakiś punkt, dokładnie ten w którym byli następnie przesunęła palcem do zaznaczonego kropką miasta Cargo i przesunęła jeszcze dalej na znaną już mężczyźnie lepką plamę.
  -Chwila… Chodzi ci że to po drodze?- Zadał jej pytanie a odpowiedzi dostał energiczne potrząśnięcie głową, sprawiające że wszystkie pióra zawirowały.
  -I co? Chcesz ją zaprowadzać? Że mamy jechać razem tak?- Nawet nie umiał pytać bo błagalne, szczenięce spojrzenie mówiło samo za siebie.
  -Ech… Jeśli chcesz… Jedziemy w tym samym kierunku, to dość niedaleko, jutro już powinniśmy tam być, a nam jest po drodze, więc możemy cię zaprowadzić co ty na to?- Zapytał motocyklistkę za Koko która swoje psie oczy przeniosła już na nieznajomą. O'Malley nie mógł uwierzyć, że Mim tak ot chciała kolejnego towarzysza, ale widząc jej zachowanie chodziło jej nie tylko o dziewczynę ale i o “pluszaka” jaki wpadł Ryzykantowi w oko.

Echidna? O'Malley? Sorki że to tyle trwało, ale mam nadzieję że się opłaciło ;P

niedziela, 17 kwietnia 2016

Od Mare (CD Zero) - Jesteśmy kwita?

        Mare wyrzuciła przed siebie kolejną telekinetyczną falę. Mężczyzna w czarnej zbroi sił specjalnych tym razem musiał walnąć w stertę żelastwa wyjątkowo niefortunnie, bo głowa opadła mu bezwładnie, a on sam już nie wstawał. Siren dyszała ciężko z wycieńczenia. To już ostatni, pomyślała, jednak w tym samym momencie obok niej na ziemi coś się poruszyło. Jeden ze zbrojnych wciąż nie dawał za wygraną. Podniósł się na klęczki i uniósł broń. Dziewczyna mając wszystkiego serdecznie dość wypaliła z colta w środek jego czoła. To już położyło go na dobre.
  Crowley chwilę stała w bezruchu, czując, że coś jest nie tak. Czegoś brakowało...dźwięków. Było cicho. Jeszcze chwilę temu rozbrzmiewające wystrzałami wysypisko ponownie zamarło. Zaniepokojona wróciła do miejsca, w którym się rozdzieliła z Blade i Zero. Na miejscu zastała jedynie wyrywającą noże z trupów blondynę. Rozejrzała się niepewnie.
  - Gdzie Zero? - zapytała.
  - Mnie bardziej ciekawi gdzie nasza forsa - odparła nożowniczka, najwyraźniej mając za zupełnie obojętne życie towarzyszy. W sumie...czemu mieliby ją cokolwiek obchodzić? - Basanova też zniknął.
  Siren zmrużyła oczy łącząc wątki. Ruszyła krętym parowem między dwoma zaspami żelastwa. I, tak jak się spodziewała, za jednym z zakrętów dostrzegła chowającego katanę Zero.
  - Kamień z serca - rzuciła. Najemnik odwrócił głowę w jej kierunku. - Myślałam, że już po tobie.
  - Trzeba trochę więcej niż amatorskiego pięściarza, by mnie wykończyć - wzruszył ramionami i przyklęknął sięgając po coś. - Ty chyba coś o tym wiesz.
  Dopiero teraz Mare zauważyła leżącego obok Basanovę...bez głowy. Tę Zero właśnie podniósł do góry. Westchnęła sfrustrowana.
  - Oczywiście, nie mogłeś sobie odpuścić? - rzuciła.
  - A czemu miałbym? - odparł mężczyzna i Siren po raz pierwszy wyczuła w jego głosie prowokującą nutę. - Nagroda jest za głowę. Najwyraźniej reszta Basanovy nie jest nikomu do niczego potrzebna.
  - Czasami mnie przerażasz - dziewczyna pokręciła głową z niedowierzaniem.
  - Wiem - tym razem nie miała wątpliwości, że Zero się z niej jawnie nabijał. - Skombinujemy jakiś worek?

        Mare w głębi ducha liczyła, że jej przyjaciel jednak porzuci pomysł z workiem i głową w środku. Niestety jego idea wyjątkowo spodobała się także Blade i dziewczyna będąc w mniejszości musiała przystać na ich warunki. W drodze do Devlin blondynka zaproponowała Siren, by potrzymała ich ,,cenny dowód" na kolanach aż do miasta, aby nic mu się nie stało. Ta w odpowiedzi jedynie burknęła coś niezrozumiałego na temat tego, w jakim towarzystwie przyszło jej się obracać, wywołując salwę śmiechu z tylnego siedzenia i nieco cichszą jego wersję od strony kierowcy.
  W Devlin odnaleźli kogoś skłonnego zapłacić im za ukatrupienie Basanovy, po czym Blade bezpardonowo rzuciła mu przed nos zakrwawiony worek. Starszy mężczyzna spojrzał na nią jak na wariatkę, ale mimo wszystko wypłacił należną nagrodę. Po wszystkim trójka łowców oparła się o barierkę jednego z pięter miasta wewnątrz starej fabryki i bezcelowo gapiła się w nicość, zbierając siły po całej przygodzie.
  - No to...co teraz? - przerwała ciszę Siren.
  Jej towarzysze wzruszyli ramionami niemal równocześnie. Blade przeciągnęła się.
  - Chyba wracam na pustynię - odparła.
  - Aaa po co? - dociekała Mare licząc na jakąś dłuższą konwersację.
  - Nie twój interes - blondyna uśmiechnęła się podejrzanie. Wyprostowała się. - Nic tu po mnie...
  - Dzięki za pomoc - przerwała jej Crowley.
  Nożowniczka spojrzała na nią niezrozumiale, po czym machnęła ręką.
  - No tak, ,,nie ma za co" i te sprawy - odpowiedziała. - Nagroda jest, czas się zwijać. Nie będę wam więcej, gołąbeczki, przeszkadzać - uśmiechnęła się złośliwie, zasalutowała sarkastycznie i ruszyła w swoją stronę.
  Zero odprowadzał ją czujnie wzrokiem, po czym wrócił do kontemplowania czegoś gapiąc się bez celu we wpadające do Devlin promienie zachodzącego słońca. Opieranie się o barierkę musiało być dla niego dosyć niewygodne, a przynajmniej Mare odniosła takie wrażenie patrząc jak bardzo wysoki mężczyzna musiał się do tego zgarbić.
  - Właśnie! Coś dla ciebie mam! - przypomniała sobie nagle i  wyjęła zza pasa podłużny pakunek.
  Najemnik wziął podarunek do rąk i przez chwilę przyglądał się Siren podejrzliwie. Rozwinął materiał, odsłaniając nie najgorszej jakości wojskowy bagnet.
  - Kiedy ty to kupiłaś? - zdziwił się oglądając nóż z obu stron.
  - Po drodze za część nagrody. Wiesz, za tamten stary - skrzywiła się na wspomnienie zniszczonego przez nią ostrza.
  Zero po raz ostatni obejrzał nóż, po czym obrócił go w ręce i wsunął w miejsce starego.
  - Dziękuję, Mare - powiedział.
  - Drobiazg - dziewczyna uśmiechnęła się, jednak szybko ponownie skrzywiła, przypominając o jeszcze jednej, dość ważnej rzeczy: - Chyba musimy zapłacić za ten zniszczony bar w Armadillo.
  Zero westchnął boleśnie.
  - Musisz mi psuć humor? - mruknął garbiąc się jeszcze bardziej, zwieszając przy tym bezsilnie okutą w hełm głowę.
  - Ktoś musi - odparła lekko rozbawiona Crowley.

Od Errona (CD Takedy) - Napad

        Karawana zamajaczyła w rozedrganym od słońca powietrzu. Erron zmrużył oczy. Chociaż przywykł do tych ,,uroków" pustyni, a jego ślepia zdążyły przywyknąć do termicznych figli, rozróżnienie w takich warunkach ilości podjętych środków bezpieczeństwa graniczyło z cudem. W końcu jednak wyliczył dwa wozy campingowe obite srebrną blachą i dwa ciemnozielone pickupy - jeden otwierał, drugi zamykał konwój. Kojot obstawił więc minimum czterech uzbrojonych ludzi, o ile w wozach nie było ich jeszcze kilku. Uśmiechnął się pod maską. Jego robota wydała się nagle znacznie prostsza. Wrócił do szykującej się do napadu bandy chcąc zdać wodzowi relację z pseudo zwiadu.
  - Dwa wozy wojskowe. Nie postarali się - powiedział krótko po czym założył ręce na piersi. - I co? Wygląda na to, że jednak miałem rację.
  Bucket (nie wiedzieć czemu pseudonim watażki wyjątkowo Blacka bawił) przeładował swoje prostackie AK47 i splunął siarczyście. Nie lubił przyznawać komuś racji, jak zresztą każdy. Zwłaszcza osobnikom pokroju Errona Blacka. Nie przepadał za łowcami nagród, nawet jeśli okazują się oni niewiele różni od pustynnych bandytów, z którymi już zwykł pracować. Choćby wyglądali gorzej od miejskich meneli Bucket wiedział jedno: każdy z nich to cwany sukinsyn, przy których trzeba się było mieć na baczności. I trzeba przyznać, że Wilk miał niemały wkład w wyrobienie takiego zdania u przywódcy bandytów. Dawał już przed nim wiele popisów, kilkakrotnie go wykiwał i szczerze sam się dziwił dlaczego facet go do tej pory nie kazał zastrzelić.
  Tym razem jednak okazał się pomocny. Złoty Szlak będący niegdyś aortą talosańskiego kupiectwa stracił na swojej wartości przez częste napady. Chociaż była to droga najszybsza niewielu już decydowało się ją obierać. Ironicznie niewielu bandytów decydowało się je obstawiać, bo komu chce się czekać kilka dni na skwarze i gapić w pustą drogę poniżej? Jednak Kojot zarzekał się, że tego dnia akurat przejedzie tędy karawana...no i się nie mylił. Bucket dalej nie miał pojęcia jak ten szarlatan to robił i wolał nie pytać.
  - Jak zwykle, kundlu jeden. Tylko się tą swoją dumą nie udław - ton głosu mężczyzny świadczył, że w głębi ducha jednak liczył na ten cud. Wstał i ryknął na nudzących się podkomendnych: - RUSZAĆ DUPSKA Z PIACHU! CZAS SIĘ ROZERWAĆ!
  Erron skrzywił się i obejrzał w stronę kanionu. Konwój na szczęście jechał dalej. Kierowcy chyba cudem tego nie usłyszeli. Westchnął wymieniając w myślach co też sądzi o ,,środkach ostrożności" pustynnych łotrów i również się przygotował. Przeładowywał rewolwery gdy nagle Bucket wepchnął mu w ręce M16 z dokręconym tłumikiem.
  - Zechcesz czynić honory panie łowco? - odpowiedział na nieme pytanie Kojota. W oczach Blacka zabłysnęła iskierka niezdrowej wesołości, oznaczająca tyle co ,,Z wielką przyjemnością".
  Mężczyzna udał się więc na krawędź kanionu, kładąc się na ziemi tak, że kierowca nikt na dole nie byłby w stanie go dostrzec. Nie miał karabinu snajperskiego, ale i z tym na tak małym dystansie da sobie radę. Spojrzał przez lunetę na zbliżające się wozy. Pierwszy strzał to nie byle co - ta jedna kula może przesądzić o szybkości przebiegu całego napadu. Celował w czoło kierowcy pierwszego pickupa. Jeśli trafi, zatrzyma cały konwój, a jeśli spudłuje, nieumyślnie ostrzeże pasażerów przed napadem.
  I właśnie wtedy przypadkowo dostrzegł coś, co umknęło jego wzrokowi wcześniej: na dachu pierwszego transportowca siedział tajemniczy jegomość w lekkim pancerzu i metalowej przyłbicy. Zdziwiony zawiesił się na nim przez chwilę. Może facet sam w sobie nie był dziwny...dziwny był fakt, że siedział z zamkniętymi oczyma po turecku, przykładając dwa palce prawej dłoni do skroni. Medytuje? Kontempluje sens istnienia? A cholera go wie. Jednego Kojot był pewien: to na pewno nie jest zwykły ochroniarz. Ktoś o takim sprzęcie może być albo łowcą nagród, albo rangerem. Ani jednego, ani drugiego nie miał najmniejszej ochoty spotykać. Jak się więc można domyślić, Erron momentalnie zmienił swoje zamiary, celując w tył głowy nieznajomego.
  - ,,Bóg rzekł słowo stań się, Bóg i zgiń wyrzecze..." - zacytował pod nosem uśmiechając się podle pod maską i nacisnął spust.
  Ale kula nie sięgnęła celu, gdyż ten nagle przetoczył się w bok lądując na klęczkach i bacznie rozejrzał się wokół. Black zaklął w myślach. Ludzie Bucketa mimo, iż strzał był nie trafiony, na sam jego wydźwięk rozpoczęli napad. Sam Wilk zdecydował się pozostać na swoim miejscu, obserwując całe zajście. Chłopaki powinni dać sobie radę...w końcu to tylko jeden ochroniarz...
  Los już pierwszego śmiałka dał mu jasno do zrozumienia, że Bucket sam może sobie jednak z tą karawaną nie poradzić.
  Zaklął ponownie, tym razem już na głos i ruszył z miejsca porzucając jak dla niego bezużyteczne M16. Zszedł na dno kanionu opuszczając się z wprawą po ścianie. Ruszył szybkim krokiem po raz ostatni sprawdzając rewolwer, wyklinając pod nosem swojego parszywego pecha. Jakim cudem spudłował? Żaden normalny człowiek nie uniknąłby tego strzału. Dla prostego umysłu Kojota taka sytuacja nie miała racji bytu. Ale nie ma co rozmyślać dłużej nad przeszłością. Lepiej zastanowić się nad tym, jak teraz ten bajzel posprzątać.
  Zignorował bijących się z kilkoma zbrojnymi ludzi Bucketa. Po co marnować na nich kule? Nawet jeśli przeciętny bandyta to jedynie kupa mięcha, którą nauczono pociągać za spust, to raczej mając przewagę liczebną dadzą sobie radę bez niego. Gorzej jest w przypadku najemnika na dachu. Koniec z marnowaniem naboi, obiecał sobie w myślach Erron i wspiął się na opancerzony wóz. Nieznajomy akurat zajęty był miotaniem jednego z bandytów w ścianę kanionu. Black zmrużył oczy, przyglądając się nietypowej broni: długa, stalowa lina zbudowana ze złączonych ze sobą osobnych segmentów, wpleciona w zwijający ją mechanizm szczepiony z pancerzem przeciwnika. Kojot stwierdził, że ma dość bezruchu i wystrzelił z rewolweru celując w głowę. Tym razem chłopaka uratowało szczęście - odwrócił się w tym samym momencie lekko odchylając głowę i pocisk z brzdękiem musnął jedynie jego przyłbicę, stylizowaną na kształt czaszki. Dopiero teraz Erron był w stanie poprawnie ocenić wiek swojego przeciwnika. A był on, ku jego zdziwieniu...o prawie dekadę młodszy.
  - Jesteś młodszy niż mi się wydawało - powiedział nienaturalnie spokojnym tonem. - No nic, pozostaje liczyć, że dasz mi więcej rozrywki niż reszta ,,ochroniarzy".
  Zanim chłopak zareagował poszybowała w jego kierunku kolejna kula. Uskoczył w bok i wyrzucił w stronę Blacka jeden z łańcuchów. Kojot uchylił się w bok, nadstawiając się na drugą stalową linę, nadlatującą jakby znikąd. Zaklął gdy ostrze drasnęło go w rękę i wystrzelił ponownie. Młody był jednak szybki. ZBYT szybki. Ponownie uskoczył, lądując na ugiętych nogach w pełnej gotowości. Bicze z terkotem metalu wsunęły się na miejsce. Erron wyklinał w myślach własną głupotę. Złamał właśnie jedną z podstawowych zasad przeżycia w swojej profesji: nigdy nie ignoruj przeciwnika, spodziewaj się po nim wszystkiego.
  Wystrzelił z obu pistoletów, jeden nabój po drugim, tym razem mierząc najpierw w dzieciaka, a potem nieco w prawo. Tak jak się spodziewał pierwszy strzał został ponownie jedynie pustym odgłosem, gdy nieznajomy wykonał unik. Wtedy o włos minął go drugi pocisk...a zaraz za nim znikąd pojawił się Kojot. Skupiony na unikach chłopak nie spodziewał się ataku bezpośredniego. Sparował pierwszy cios, zablokował drugi i uderzył mierząc w twarz Wilka. Erron odsunął głowę w bok, po czym walnął przeciwnika hakiem w odsłonięte żebra. Dzieciak sapnął odsuwając się nieco. Nie pozostał jednak dłużny. Wymierzył kopnięcie w głowę Blacka. Mężczyzna złapał go za kostkę, wtedy jednak chłopak wybił się także z drugiej nogi. Oboje stracili równowagę. Kojot miał jednak więcej pecha - zleciał z dachu wozu i łupnął grzbietem o ziemię z głuchym stęknięciem.
  Dzieciak podniósł się oczywiście szybciej i zeskoczył na ziemię. Erron nie wstając wyrwał rewolwer i wycelował, jednak ktoś nagle wykopał mu go z ręki. Ten sam mężczyzna poderwał go do góry, po czym wykręcił mu ręce do tyłu, nakładając mu na przeguby plastikowy zacisk.
  - Sytuacja opanowana - rzucił popychając Kojota do przodu. - Panie Takahashi, zaprowadź naszego kolegę na pakę pickupa.
  Chłopak, przedstawiony jako Takahashi, chwycił Errona ,,pod rękę" i poprowadził na tyły karawany. Black rozejrzał się za Bucketem i jego ludźmi. Kilku leżało martwych na ziemi, jednak zdecydowana większość zapewne zwiała.
  - Dobry pies - rzucił złośliwie Black, gdy już wepchnięto go na pakę. Dzieciak nie reagował. - ,,Siad" też potrafisz? Daj głos? A może ,,Zdechł pies"? To chyba moja ulubiona komenda.

Takeda? Wybacz mi Reddie *^*

piątek, 8 kwietnia 2016

Radek - Robot po przejściach

IntroducingEmy
Imię: Radek
Typ robota: ED-E po przejściach
Opis: Latająca, kulista kupa żelastwa. Dawniej prawdopodobnie potrafił nie tylko odbierać sygnały radiowe, ale i trochę postrzelać. Jednak w wyniku nieznanych Jen wydarzeń stracił tę umiejętność. Został więc przerobiony na coś na kształt robo-służącego. Pełni zwykle rolę radia, klimatyzacji i odtwarzacza muzyki lub video (choć nie posiada monitora może coś wyświetlić na, dajmy na to, ścianie.
O charakterze nie ma co mówić, bo jako zwykła, głupia maszyna go nie posiada.
Właściciel: Jennifer Stoner

Jen - Dwie strony medalu

2078
Pseudonim: Znana jest jako Tik-Tak i Ka-Boom (tych dwóch nie cierpi), rzadziej używa się ksywek Pukawka i Giwera, które zdecydowanie bardziej jej odpowiadają. Nie przedstawia się żadnym z powyższych pseudonimów, ale nie wiedzieć czemu każdy kto najmie ją drugi raz lub już skądś zna kojarzy ją ze wszystkim co może wybuchnąć. Sama woli się przedstawiać jako ,,Jen".
Imię: Jennifer
Nazwisko: Stoner
Płeć: Kobieta
Wiek: 20 lat
Rasa: Jen nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiała. Może wywnioskowałaby coś ze swojego drzewa genealogicznego, ale w pudełku w którym ją zostawiono go nie było.
Rodzina: Dziwne... Przeszukała tę pieprzoną tekturę setki razy i słowa nie znalazła- peszek.
Miłość: Karabiny, snajperki, granaty, dynamity, wybuchy... Aaaa... To nie o taką miłość chodzi, co? No dobra... Jennifer raczej nie nadaje się do stałych związków, o ile nadaje się do jakichkolwiek. Rzadko przeprowadza flirt jako taki i łatwo traci zainteresowanie.
Aparycja, cechy szczególne: Niezbyt wysoka, ale też nie niska. Powiedzmy, że przeciętna. Nie ma chyba sensu jej dokładnie opisywać, bo z racji arta będzie to ględzenie o tym co już wiecie, więc skupię się na innych elementach składających się na ten podpunkt. Mogę rzec chyba tylko o kolekcji blizn na ramionach i plecach, ale to raczej mało istotne. A więc, do cech dla Jen charakterystycznych można zaliczyć tendencję do używania niepoprawnego słownictwa. I nie mówię tu tylko o tekstach typu ,,KA-BOOM!" albo ,,Pierdut!". Niektóre wyrazy zwyczajnie przekręca. Np. mówi ,,bóber" zamiast ,,bóbr" albo źle odmienia czasowniki (np. robiem, rozumim) i tym podobne. Głos ma raczej miły dla ucha, ani za wysoki, ani za niski. W sam raz.
Charakter: Pukawka jest dość skomplikowana, więc nie wiem czy podołam zadaniu opisania jej charakteru, ale zrobię co w mojej mocy, by przedstawić ją taką jaka jest. Zacznijmy może, od tego, że na co dzień sprawia wrażenie prawilnego łowcy nagród. Spokojna, wyrachowana, skupiona na swojej robocie, prawdziwa profesjonalistka. Takie wrażenie na jej widok odnosi większość zleceniodawców i w pewnej mierze jest ono słuszne. Zarobek jest jedną z niewielu rzeczy, które traktuje z ogromną, niemal 100%'ową powagą. Gdy rozchodzi się o grubszy zarobek, jest gotowa usunąć każdego kto stanie pomiędzy nią a forsą. To indywidualistka, ceni sobie niezależność, nie znosi się dzielić i denerwuje się gdy ktoś dotyka jej zabawek. Nie lubi być wypytywana ani tłumaczyć się z tego co robi. Zarzeka się, że nie potrafi pracować w grupie, ale w rzeczywistości jest do tego zdolna i idzie jej to całkiem nieźle. Unika jednak współpracy by nie musieć spędzać czasu z innymi łowcami. Dlaczego? Po porostu obawia się, że ktoś ją rozszyfruje i zorientuje się, że w rzeczywistości nie jest aż takim sztywniakiem. Wolałaby by konkurenci i potencjalni zleceniodawcy nie patrzyli na nią jak na jakąś głupią, nie znającą się na swojej robocie dziewczynkę. Nie jest naiwna i trudno ją oszukać lub omamić, do nowo poznanych i współpracowników podchodzi przeważnie z pewnym dystansem. W dużych miastach, gdzie łatwiej o robotę, stara się sprawiać wrażenie zrównoważonej, chłodnej profesjonalistki, ale prawda jest taka, że to dość wesoła osóbka. Wśród swoich (czyli przeważnie wyłącznie w towarzystwie Radka) staje się zupełnie inną osobą. Żartuje, przekomarza się, wygłupia. Zwyczajnie cieszy się życiem i wolnością, której przez większość życia nie znała. Wykazuje o wiele większy entuzjazm i zmienia się w skrajną (a wręcz chorobliwą) optymistkę. Na wierzch wyłazi jej nieco cyniczne podejście do życia.
  Z reguły nie wścieka się o takie drobiazgi jak przedrzeźnianki czy niemające nic wspólnego z prawdą wyzwiska. Jednak nie chciałabym być w skórze kogoś kto uczepił się którejś z jej wad, bo w ten sposób najłatwiej urazić jej dumę. Nie lubi się wdawać w potyczki słowne, z miejsca przechodzi do czynu. Gdy nie znajduje się w zaufanym towarzystwie, woli się za wiele nie odzywać, w obawie, że powie coś niepoprawnie i da tym komuś powód do śmiechu. Nie oznacza to jednak, że jest delikatna, albo przewrażliwiona, po prostu jej to nie leży.
  Warto by też wspomnieć o tym, że o ile obcych potrafi bez problemu oszukać i grać przed nimi kogo zechce to przy tych, których lubi traci część swoich umiejętności. Osoby, którą darzy sympatią raczej nie jest w stanie oszukać. Jej uszy zaczynają się poruszać dokładnie odzwierciedlając emocje.
  No i jakże mogłabym nie napisać o jej zamiłowaniu do wybuchów, które są jednym z najczęstszych powodów jej ekscytacji. Uwielbia wysadzać różne rzeczy na wszelakie sposoby. Jeśli przez dłuższy czas niczego nie ,,wykabumuje" będzie nerwowa i nie przestanie się stresować do puki nie oszaleje i nie wysadzi lub chociażby podpali najbliższego przedmiotu lub osoby.
Częste miejsca pobytu: Jen bez przerwy zmienia swoje położenie i trudno kreślić gdzie bywa najczęściej. Nie da się jednak ukryć, że najlepiej śpi jej się w ciemnych zakamarkach Devlin i Cargo.
Stopień rozgłosu: 1 (400/500) PD
Sojusznicy:
Wrogowie:
Broń: Karabin szturmowy m4, dwa noże Kandar Gold, scyzoryk i różnorodne ładunki wybuchowe.
Umiejętności: Jennifer to specjalistka od wybuchów. Jakby dać jej odpowiednie narzędzia wysadziłaby górę albo podpaliła ocean. Dobrze radzi sobie ze wszelką bronią palną, ale to z karabinkami i snajperkami, które podbiły jej serce, radzi sobie najlepiej. W walce nożem jest prawdziwym wirtuozem, sposób w jaki wymachuje swoimi zabaweczkami niektórym przypomina taniec, choć w tańcu jako takim, jak sama Jen twierdzi, jest beznadziejna. O tym, że całkiem nieźle radzi sobie też z piąstkami chyba nie muszę już wspominać. Kończąc już wymienianie jej destrukcyjnych i zabójczych talentów przejdźmy do tych mniej destrukcyjnych i zabójczych. No bo w końcu uprawianie parkuru chyba nikomu nie zagraża, co? No, może trochę samej Tik-Tak, ale poza tym to mało szkodliwe. Świetnie radzi sobie również w sztuce surwiwalowej. No! I bardzo ładnie pisze i czyta! No dobra, to był żart. Jest analfabetką (co bardzo starannie ukrywa).
Towarzysz: Radek
Wykonane zlecenia:
 - [#2] Złoty Szlak
Nick na howrse: CezarLunarny

niedziela, 3 kwietnia 2016

Od O'Malleya (CD Mima) - Starzy znajomi, nowi towarzysze

        Słońce znajdowało się wysoko na niebie, choć od jakichś kilkunastu minut zaczęło powoli staczać się ku horyzontowi. Mimo wszystko, dalej znajdowało się na tyle wysoko, by wciąż sygnalizować, iż rozpoczęty dzień póki co nie dobiegał końca, zaś niebo, po którym leniwie płynęło kilka szarawych obłoków wciąż tonęło w błękitnych, a miejscami nawet i białych odcieniach. Promienie wciąż intensywnie nagrzewały piasek, choć właściwie zawsze było tutaj ciepło. Ba! W tych okolicach temperatura była wręcz nieznośna i gdy ktoś nie był przyzwyczajony do ekstremalnych warunków, lub po prostu na nie niegotowy, raczej nie wytrzymałby długo w takich warunkach. Najgorszy nie był jednak upał, ani dotyk nagrzanego piasku na skórze, który czasem potrafił być wyczuwalny nawet przez obuwie, nie ważne jakiej grubości byłyby podeszwy (należy jednak pamiętać, że założenie ciężkich butów na podróż po pustyni było oznaką wielkiej głupoty, jeśli nawet nie czystego kretynizmu). Najcięższy był chyba widok rażącego w oczy słońca, który piekł za każdym razem, w którą stronę byś nie spojrzał. Nawet, jeśli usilnie próbowałeś zamknąć oczy i przywołać tą czarną pustkę, ostre promienie i tak z łatwością przebijały się przez powieki. Tak, ta ostra biel była tutaj zdecydowanie najgorsza, podobnie jak to dziwne uczucie całkowitego zmieszania, gdy krajobraz daleko przed tobą zdawał się topnieć i rozmywać na tle białego nieba. Gdy ktoś nie był przygotowany na tak surowe warunki, mógł naprawdę źle skończyć, zwłaszcza, jeśli nie przygotował się dobrze do pustynnej wyprawy, lub jako niedoświadczony podróżnik wyruszył na nią w pojedynkę. Zmęczenie, bóle głowy i mięśni, halucynacje, to wszystko stopniowo prowadziło do jednego końca. Najgorsze jednak w tym wszystkim było słońce- nie tyle ciepło jego promieni, co sama obecność jaśniejącej kuli ognia dawała się we znaki. Tak przynajmniej odczuwał to O’Malley.
  Mężczyzna leżał beztrosko na piasku, z założonymi rękoma za głową, gdyż nie przeszkadzało mu to, jak ziarenka grzały go w skórę. Ciężko powiedzieć, czy to przez to, iż chłopak już dawno temu przyzwyczaił się do podobnych warunków, czy to z powodu dziwnych i nie do końca znanych właściwości jego zmutowanego organizmu.
  Tramp zastrzygł uszami, gdy dotarł do niego szelest piasku. Kiedy otworzył leniwie jedno oko, jego złotym ślepiom ukazał się niewielki lis pustynny, kręcący się z pyszczkiem przy ziemi, tuż obok niego. Co ciekawe, zwierz zdawał się zupełnie nie zauważyć obecności antropoida. Być może dostrzegł go trochę wcześniej, ale nie zwracał na niego zbyt dużej uwagi. O’Malley jeszcze przez chwilę przyglądał się rudzielcowi, po czym zagwizdał krótko kilka razy. Ku jego zaskoczeniu, lisek podniósł łepek i zastrzygł uszami, po czym bez wahania podszedł do mężczyzny. Pan lis przyjrzał mu się uważnie, po czym podrapał dzikiego zwierzaka za uchem, zupełnie jakby był udomowionym psem. Cóż, dla niego było to trochę tak, jakby bawił się ze swoim dalekim krewnym, choć czuł lekką satysfakcję, gdy uświadomił sobie, iż lis pustynny w życiu sam z siebie nie podszedł by do człowieka, czy jakiegokolwiek stworzenia humanoidalnego, bliżej niż na kilka metrów.
  - A więc tutaj jest!- fenek zerwał się i uciekł w popłochu, gdy usłyszał czyjś krzyk. O’Malley zmusił się do wstania z nagrzanego piasku i zwrócenia głowy w kierunku jednego z kupców. Mężczyzna na pewno był starszy od niego, choć możliwe, że to broda dodawała mu kilku lat. Kroczył w stronę samca z dumną i niezbyt przyjazną postawą.- O’Malley, znalazłeś swojego małego kuzyna? Wybacz, że go spłoszyłem.- rzucił z uśmiechem, choć ton jego wypowiedzi bynajmniej do przyjaznych nie należał.
  Lis rzucił kupcowi nieokreślone spojrzenie spod przymrużonych powiek, jednak niczego nie powiedział. W tamtym momencie do głowy przyszło mu co najmniej kilka odpowiedzi, choć żadna z nich nie była szczytem uprzejmości. Nie żeby samiec miał coś przeciwko nie przestrzeganiu etykiety, jednak wolał nie wszczynać bójki w takim miejscu, o takiej porze i to jeszcze podczas wykonywania roboty. Mógł się przecież policzyć z mężczyzną później, albo też uprzykrzyć mu życie anonimowo, tak by nikt tego nie zauważył. Ta druga opcja nawet przypadła mu do gustu.
  - Kiedyś wróci.- odparł, wzruszając obojętnie ramionami.- Wszystkie zwierzęta najczęściej wracają, wyjątek stanowią jedynie ludzie. Chyba coś o tym wiesz?- rzucił tonem, który choć brzmiał zupełnie swobodnie, przeszyty był odrobiną stali.
  Darren, kupiec którego porzuciła dwójka dzieci, zaś żona niedługo później uciekła od niego z kochankiem, przygryzł wargę, nawet nie starając się ukryć gniewu. Gdy został minięty przez lisa, nawet nie wpadł na to, by zastanowić się skąd byle wynajęty włóczęga wie takie rzeczy o jego życiu. No bo przecież skąd kupiec mógł wiedzieć, że Tramp był dobrym znajomym jego szefa, czyli kogoś w rodzaju „przywódcy” kupieckiej karawany (właściwie to tylko dlatego zgodził się ochraniać ich podczas tej podróży) i wiedział o wszystkich jej członkach znacznie więcej, niż Ci się tego spodziewali. Jednak O’Malleyowi nawet to odpowiadało. Podobnie, jak fakt, iż przez swą nieuwagę, kupiec nawet nie spostrzegł, kiedy samiec ukradł mu bukłak z wodą, przypięty do pasa. Naczynie, choć maleńkie i zapewne już do połowy opróżnione, było tutaj cenniejsze od złota. W takim upale czasem kilka kropel potrafiło podtrzymać człowieka przy życiu, dlatego lis z podłym uśmiechem zaczął się zastanawiać, jak długo nieprzyzwyczajony do tak ekstremalnych warunków kupiec wytrzyma na słońcu.
  Żebyśmy się tylko źle nie zrozumieli. O’Malley, owszem bywał złośliwy i choć nie sprawiał takiego wrażenia, potrafił zajść za skórę, nie zrobił tych wszystkich rzeczy tylko dlatego, że byle kupiec znów naśmiewał się z jego rasy. Nie zachowywał się tak w stosunku do każdego. Najzwyczajniej w świecie dzielił świat na tych, którym wolno było sobie z niego żartować (był nawet skłonny niejedną kpinę dorzucić, wierzcie lub nie, ale lis miał dystans do siebie), oraz na tych, którym było to surowo zabronione. I o ile pierwszym zazwyczaj wszystko wybaczał, tak drugim nie zapominał niczego. Darren, z nieznanych do końca przyczyn, należał właśnie do tej drugiej grupy nieszczęśników, którym O’Malley z wielką radością potrafił uprzykrzyć życie, za każdym razem, gdy Ci się o to prosili.
  - Ruszamy w drogę!- te krzyki oznaczały, iż postój właśnie dobiegł końca, dlatego mimo żaru, lejącego się z nieba i narzekań co poniektórych członków karawany, wszyscy bez wyjątku wrócili do swoich miejsc, pakując z powrotem cenne drobiazgi.
  O’Malley nie miał takiego problemu, jak pozostali, gdyż (jak sam często powtarzał) nie posiadał absolutnie niczego. No, może poza dwoma rewolwerami magnum 357, które zawsze trzymał przy sobie, oraz scyzorykiem i przeróżnymi śrubkami, jednak te zawsze znajdowały się w któreś z dziesiątek kieszeni jego spodni, lub kamizelki. Resztę potrzebnych rzeczy trzymał w swoim malutkim warsztacie (czyli po prostu niewielkim mieszkaniu), jednak z tylko jemu znanych powodów, zaglądał do niego najrzadziej, jak tylko było to możliwe. Miało to jednak swoje plusy, a jednym z nich był chociażby brak pełnego plecaka, czy jakiegokolwiek ciężkiego towaru, który musiałby ze sobą dźwigać przez pustynię. Właściwie to odpowiadało mu takie wędrowanie bez konkretnego celu, nawet jeśli dzisiaj było to jego pracą. Z resztą, tym lepiej dla niego! Nie dość, że przyszło mu spędzić kilka dni na włóczędze, to jeszcze u kresu wędrówki czekać będzie na niego solidna zapłata.
  Myśląc o tym, chłopak obserwował powoli ruszającą karawanę kupiecką, wraz z którą niespiesznie oddalali się od miejsca postoju. Pomyślał o drodze, jaką jeszcze ma do pokonania, dołkach w piasku, które z każdym krokiem zostawiały jego lisie stopy, oraz o skradzionym bukłaku z wodą.
Dla takich chwil warto żyć. pomyślał, uśmiechając się odrobinę i jakby do siebie, po czym przyspieszył kroku, by dogonić oddalających się kupców.

***

        Do Devlin dotarli zaskakująco szybko, gdyż jeszcze przed zmrokiem znaleźli się na miejscu. Bezpieczni handlarze mogli więc odetchnąć z ulgą, widząc nieuszkodzone towary oraz psychikę kuców, pozostawioną w równie dobrym stanie. Co prawda, część z członków karawany wdała się w niejedną sprzeczkę z lisem, jednak nie skutkowały one większą kłótnią, ani rozlewem krwi. O’Malley jak zwykle, choć należał do tych bardziej rozmownych, potrafił powiedzieć co ma na myśli, używając dwóch słów, podczas, gdy pozostali potrzebowali stworzyć po kilkanaście zdań, dlatego reszta towarzyszy została pokonana już na samym początku kłótni, albo najzwyczajniej w świecie do niej zniechęcona.
  Choć droga upłynęła im zaskakująco szybko, a przede wszystkim niepokojąco bezpiecznie, co poniektórzy zamiast dziękować za szczęście losowi, zaczęli się zastanawiać, czy to w ogóle było możliwe. Czyżby słynny Złoty Szlak, o którego niebezpieczeństwie tyle opowiadano, był w rzeczywistości zwykłą ścieżką, na której zagrożenie nie czyhało na każdym kroku? Tutaj jednak rodziło się kolejne pytanie, mianowicie: skoro jest tam bezpiecznie, po co szef wynajmował ochronę?
  Cóż, jeśli większość kupców szło właśnie takim tokiem rozumowania, wszyscy znajdowali się w ogromnym błędzie.
  O’Malley, jeszcze zanim odszedł, wdał się w krótką pogawędkę z szefem karawany. Obaj nie widzieli się lata temu, od momentu, kiedy ich drogi się rozeszły. Większość handlarzy była jednak zbyt pochłonięta rozmową, by dostrzec, że mężczyzn łączyły bardziej przyjacielskie relacje, niż zawodowe.
  - A Ci już plotkują.- zauważył O’Malley, kiedy do jego uszu któryś raz z rzędu dotarła rozmowa kupców, zastanawiających się po cóż to ich szef wynajął ochroniarza na tak bezpieczną wyprawę.
Tayend spojrzał na lisa, później na swych towarzyszy. Gdy jego spojrzenie znów spoczęło na antropoidzie, parsknął głośnym śmiechem, łapiąc się szponiastymi łapami za łuskowaty brzuch. Czy już wspomniałam, że szef karawany kupieckiej był Reptilianem?
  - Dziwisz im się?- zwrócił się do starego znajomego, gdy przestał się już śmiać.- Parają się w tym zawodzie od małego i po raz pierwszy nie natknęli się na żadnych bandytów, nie wspominając już o skagach. Gdybym Cię nie znał, plotkowałbym razem z nimi.- dorzucił, uśmiechając się dumnie.
Rzeczywiście, to co mówił Tayend miało sens. Skąd bowiem zwykli kupcy mogli wiedzieć, że spokojna podróż nie była darem losu, a jedynie skutkiem zatrudnienia konkretnie tego ochroniarza? Żadni groźniejsi bandyci nie zaatakują bowiem karawany, jeśli na jej czele dostrzegą Reptiliana, obok którego swobodnie spaceruje dobrze znany im lisi pysk. Ze skagami również można było sobie łatwo poradzić, wystarczyło jedynie znać odpowiedni sposób.
  Tramp tylko wywrócił oczami. Jego spojrzenie mimowolnie spoczęło na niebie.
  -Może i masz rację, może nie. Będę się już zbierał.- i nie czekając na pozwolenie, odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Nie zdołał jednak zrobić kilku kroków, gdy do jego uszu dotarło głośne:
  - HEJ! O’Malley!- to znów był głos Tayend’a, jednak tym razem nie zwracał się do lisa przyjaznym tonem. Był to wrzask osoby, która najchętniej obdarłaby tą drugą ze skóry.- Wracaj tutaj! Zapchlony kundel, pieprzony włóczęga! Jak dorwę to zabiję Ciebie i Twoją matkę dziwkę! Słyszysz mnie?!
  Oczywiście, O’Malley słyszał to wszystko doskonale, jednak ani myślał, by się obejrzeć, ani tym bardziej zatrzymać. Szczerze powiedziawszy, zaskoczyło go, że Tayend tak szybko zajrzał do sakwy, dostrzegając, że zniknęło co najmniej drugie tyle, ile winien zapłacić lisowi za ochronę.
  Tramp wyjął z kieszeni skórzany woreczek pełen pieniędzy, po czym (pewien już, że nikt go nie godzi) zatrzymał się, oglądając za siebie. Dojrzał kupiecką karawanę i wściekłego Replitianina, rzucającego niemałą ilością przekleństw w jego stronę. Lis uniósł wysoko pełną sakwę, brzęcząc pieniędzmi i zasalutował byłym towarzyszom. W odpowiedzi otrzymał nóż, przecinający ze świstem powietrze, a następnie lądujący w ziemi za jego plecami.
  - Pudło!- odkrzyknął, uśmiechając się zbójecko. Zaraz jednak poderwał się do biegu, gdy dostrzegł, jak Tayend sięga po broń. Zabawa zabawą, jednak nabojem na pewno nie chciał oberwać. Może i za dawnych lat byli kumplami, jednak kiedy jeden okrada drugiego, wszystko natychmiast odchodzi w zapomnienie. A musicie mi wierzyć, że wkurzony Reptilian, to zdecydowanie mniej sympatyczny i bezpieczny Reptilian. Zakładając oczywiście, że jakiekolwiek stosunki z tą rasą są b e z p i e c z n e .
  O’Malley wbiegł w jedną z ciaśniejszych uliczek, robiąc co w swojej mocy, by nikogo nie potrącić. Całe szczęście, znał wszystkie uliczki Devlin, jak własną kieszeń, dlatego po kilku minutach biegu przez zaułki, przestał się obawiać, że ktokolwiek może go jeszcze ścigać. Jednak, w momencie, gdy już planował zwolnić tempa, wpadł na nieznajomego.
  Dziewczyna, albowiem owy nieznajomy w rzeczywistości był nieznajomą, upadła na ziemię, krztusząc się przy okazji dojadaną bułką. Uwadze O’Malleya nie umknęła niewielka szkatułka, która wypadła jej z kieszeni. Już miał po nią sięgnąć i podać zgubę właścicielce, gdy ta błyskawicznie ją zabrała, otrzepując z kurzu. Lis uśmiechnął się odrobinę, zastanawiając się jakąż to zawartość może stanowić szkatułka, skoro jej właścicielka tak bardzo nie chciała, by ktokolwiek ją zauważył.
  - Najmocniej przepraszam.- lis odparł z lekkim opóźnieniem, gdy w końcu dotarło do niego, że nieznajomej jakieś przeprosiny jednak się należą. Bądź co bądź, to przez niego znalazła się na ziemi. Wyciągnął łapę w stronę dziewczyny, a ta chwyciła ją bez zastanowienia, uśmiechając się zadowolona, niczym małe dziecko, któremu dało się cukierka. Nic jednak nie powiedziała.
  O’Malley schylił się, sięgając po mapę, leżącą na ziemi. Domyślił się, że owa kartka należy do dziewczyny, jednak zanim oddał zgubę, przyjrzał się jej przez chwilę.
  - Kogo niesie w takie okolice?- było to raczej pytanie retoryczne, zwłaszcza, że nie otrzymałby od dziewczyny słownej odpowiedzi. Nieznajoma tylko przekrzywiła głowę w pytającym geście, jednak przyglądała się badawczo nieznajomemu.
  - Na rogu kartka jest nieco zagięta.- wytłumaczył szybko lis, oddając dziewczynie zgubę, pokazując jednocześnie na jeden punkt.- A w tym miejscu odrobinę lepi się od bułki, po czym można wnioskować, że właśnie tam miałaś zamiar się udać. To nie jest najbezpieczniejsza okolica.- O’Malley napotkał roziskrzone oczy szatynki.- Ale sądząc po twoim spojrzeniu, doskonale o tym wiesz.- dziewczyna uśmiechnęła się niejednoznacznie, poprawiając kapelusz. Po chwili wahania, przytaknęła. Dalej bez słowa.
  Lis przyglądał się przez chwilę nieznajomej, z uniesioną brwią. Nigdy jeszcze nie spotkał kogoś tak ekscentrycznego, a uwierzcie mi, w swym życiu widział już niejednego człowieka.
  -Mówisz ty coś?- zagaił, bacznie przyglądając się nieznajomej. Dziewczyna nie odpowiedziała od razu, zamiast tego dalej świdrowała samca zagadkowym spojrzeniem. Zdawało mu się, że już zna odpowiedź na zadanie pytanie.

Mim? No i masz obiecane opko :D