niedziela, 3 kwietnia 2016

Od O'Malleya (CD Mima) - Starzy znajomi, nowi towarzysze

        Słońce znajdowało się wysoko na niebie, choć od jakichś kilkunastu minut zaczęło powoli staczać się ku horyzontowi. Mimo wszystko, dalej znajdowało się na tyle wysoko, by wciąż sygnalizować, iż rozpoczęty dzień póki co nie dobiegał końca, zaś niebo, po którym leniwie płynęło kilka szarawych obłoków wciąż tonęło w błękitnych, a miejscami nawet i białych odcieniach. Promienie wciąż intensywnie nagrzewały piasek, choć właściwie zawsze było tutaj ciepło. Ba! W tych okolicach temperatura była wręcz nieznośna i gdy ktoś nie był przyzwyczajony do ekstremalnych warunków, lub po prostu na nie niegotowy, raczej nie wytrzymałby długo w takich warunkach. Najgorszy nie był jednak upał, ani dotyk nagrzanego piasku na skórze, który czasem potrafił być wyczuwalny nawet przez obuwie, nie ważne jakiej grubości byłyby podeszwy (należy jednak pamiętać, że założenie ciężkich butów na podróż po pustyni było oznaką wielkiej głupoty, jeśli nawet nie czystego kretynizmu). Najcięższy był chyba widok rażącego w oczy słońca, który piekł za każdym razem, w którą stronę byś nie spojrzał. Nawet, jeśli usilnie próbowałeś zamknąć oczy i przywołać tą czarną pustkę, ostre promienie i tak z łatwością przebijały się przez powieki. Tak, ta ostra biel była tutaj zdecydowanie najgorsza, podobnie jak to dziwne uczucie całkowitego zmieszania, gdy krajobraz daleko przed tobą zdawał się topnieć i rozmywać na tle białego nieba. Gdy ktoś nie był przygotowany na tak surowe warunki, mógł naprawdę źle skończyć, zwłaszcza, jeśli nie przygotował się dobrze do pustynnej wyprawy, lub jako niedoświadczony podróżnik wyruszył na nią w pojedynkę. Zmęczenie, bóle głowy i mięśni, halucynacje, to wszystko stopniowo prowadziło do jednego końca. Najgorsze jednak w tym wszystkim było słońce- nie tyle ciepło jego promieni, co sama obecność jaśniejącej kuli ognia dawała się we znaki. Tak przynajmniej odczuwał to O’Malley.
  Mężczyzna leżał beztrosko na piasku, z założonymi rękoma za głową, gdyż nie przeszkadzało mu to, jak ziarenka grzały go w skórę. Ciężko powiedzieć, czy to przez to, iż chłopak już dawno temu przyzwyczaił się do podobnych warunków, czy to z powodu dziwnych i nie do końca znanych właściwości jego zmutowanego organizmu.
  Tramp zastrzygł uszami, gdy dotarł do niego szelest piasku. Kiedy otworzył leniwie jedno oko, jego złotym ślepiom ukazał się niewielki lis pustynny, kręcący się z pyszczkiem przy ziemi, tuż obok niego. Co ciekawe, zwierz zdawał się zupełnie nie zauważyć obecności antropoida. Być może dostrzegł go trochę wcześniej, ale nie zwracał na niego zbyt dużej uwagi. O’Malley jeszcze przez chwilę przyglądał się rudzielcowi, po czym zagwizdał krótko kilka razy. Ku jego zaskoczeniu, lisek podniósł łepek i zastrzygł uszami, po czym bez wahania podszedł do mężczyzny. Pan lis przyjrzał mu się uważnie, po czym podrapał dzikiego zwierzaka za uchem, zupełnie jakby był udomowionym psem. Cóż, dla niego było to trochę tak, jakby bawił się ze swoim dalekim krewnym, choć czuł lekką satysfakcję, gdy uświadomił sobie, iż lis pustynny w życiu sam z siebie nie podszedł by do człowieka, czy jakiegokolwiek stworzenia humanoidalnego, bliżej niż na kilka metrów.
  - A więc tutaj jest!- fenek zerwał się i uciekł w popłochu, gdy usłyszał czyjś krzyk. O’Malley zmusił się do wstania z nagrzanego piasku i zwrócenia głowy w kierunku jednego z kupców. Mężczyzna na pewno był starszy od niego, choć możliwe, że to broda dodawała mu kilku lat. Kroczył w stronę samca z dumną i niezbyt przyjazną postawą.- O’Malley, znalazłeś swojego małego kuzyna? Wybacz, że go spłoszyłem.- rzucił z uśmiechem, choć ton jego wypowiedzi bynajmniej do przyjaznych nie należał.
  Lis rzucił kupcowi nieokreślone spojrzenie spod przymrużonych powiek, jednak niczego nie powiedział. W tamtym momencie do głowy przyszło mu co najmniej kilka odpowiedzi, choć żadna z nich nie była szczytem uprzejmości. Nie żeby samiec miał coś przeciwko nie przestrzeganiu etykiety, jednak wolał nie wszczynać bójki w takim miejscu, o takiej porze i to jeszcze podczas wykonywania roboty. Mógł się przecież policzyć z mężczyzną później, albo też uprzykrzyć mu życie anonimowo, tak by nikt tego nie zauważył. Ta druga opcja nawet przypadła mu do gustu.
  - Kiedyś wróci.- odparł, wzruszając obojętnie ramionami.- Wszystkie zwierzęta najczęściej wracają, wyjątek stanowią jedynie ludzie. Chyba coś o tym wiesz?- rzucił tonem, który choć brzmiał zupełnie swobodnie, przeszyty był odrobiną stali.
  Darren, kupiec którego porzuciła dwójka dzieci, zaś żona niedługo później uciekła od niego z kochankiem, przygryzł wargę, nawet nie starając się ukryć gniewu. Gdy został minięty przez lisa, nawet nie wpadł na to, by zastanowić się skąd byle wynajęty włóczęga wie takie rzeczy o jego życiu. No bo przecież skąd kupiec mógł wiedzieć, że Tramp był dobrym znajomym jego szefa, czyli kogoś w rodzaju „przywódcy” kupieckiej karawany (właściwie to tylko dlatego zgodził się ochraniać ich podczas tej podróży) i wiedział o wszystkich jej członkach znacznie więcej, niż Ci się tego spodziewali. Jednak O’Malleyowi nawet to odpowiadało. Podobnie, jak fakt, iż przez swą nieuwagę, kupiec nawet nie spostrzegł, kiedy samiec ukradł mu bukłak z wodą, przypięty do pasa. Naczynie, choć maleńkie i zapewne już do połowy opróżnione, było tutaj cenniejsze od złota. W takim upale czasem kilka kropel potrafiło podtrzymać człowieka przy życiu, dlatego lis z podłym uśmiechem zaczął się zastanawiać, jak długo nieprzyzwyczajony do tak ekstremalnych warunków kupiec wytrzyma na słońcu.
  Żebyśmy się tylko źle nie zrozumieli. O’Malley, owszem bywał złośliwy i choć nie sprawiał takiego wrażenia, potrafił zajść za skórę, nie zrobił tych wszystkich rzeczy tylko dlatego, że byle kupiec znów naśmiewał się z jego rasy. Nie zachowywał się tak w stosunku do każdego. Najzwyczajniej w świecie dzielił świat na tych, którym wolno było sobie z niego żartować (był nawet skłonny niejedną kpinę dorzucić, wierzcie lub nie, ale lis miał dystans do siebie), oraz na tych, którym było to surowo zabronione. I o ile pierwszym zazwyczaj wszystko wybaczał, tak drugim nie zapominał niczego. Darren, z nieznanych do końca przyczyn, należał właśnie do tej drugiej grupy nieszczęśników, którym O’Malley z wielką radością potrafił uprzykrzyć życie, za każdym razem, gdy Ci się o to prosili.
  - Ruszamy w drogę!- te krzyki oznaczały, iż postój właśnie dobiegł końca, dlatego mimo żaru, lejącego się z nieba i narzekań co poniektórych członków karawany, wszyscy bez wyjątku wrócili do swoich miejsc, pakując z powrotem cenne drobiazgi.
  O’Malley nie miał takiego problemu, jak pozostali, gdyż (jak sam często powtarzał) nie posiadał absolutnie niczego. No, może poza dwoma rewolwerami magnum 357, które zawsze trzymał przy sobie, oraz scyzorykiem i przeróżnymi śrubkami, jednak te zawsze znajdowały się w któreś z dziesiątek kieszeni jego spodni, lub kamizelki. Resztę potrzebnych rzeczy trzymał w swoim malutkim warsztacie (czyli po prostu niewielkim mieszkaniu), jednak z tylko jemu znanych powodów, zaglądał do niego najrzadziej, jak tylko było to możliwe. Miało to jednak swoje plusy, a jednym z nich był chociażby brak pełnego plecaka, czy jakiegokolwiek ciężkiego towaru, który musiałby ze sobą dźwigać przez pustynię. Właściwie to odpowiadało mu takie wędrowanie bez konkretnego celu, nawet jeśli dzisiaj było to jego pracą. Z resztą, tym lepiej dla niego! Nie dość, że przyszło mu spędzić kilka dni na włóczędze, to jeszcze u kresu wędrówki czekać będzie na niego solidna zapłata.
  Myśląc o tym, chłopak obserwował powoli ruszającą karawanę kupiecką, wraz z którą niespiesznie oddalali się od miejsca postoju. Pomyślał o drodze, jaką jeszcze ma do pokonania, dołkach w piasku, które z każdym krokiem zostawiały jego lisie stopy, oraz o skradzionym bukłaku z wodą.
Dla takich chwil warto żyć. pomyślał, uśmiechając się odrobinę i jakby do siebie, po czym przyspieszył kroku, by dogonić oddalających się kupców.

***

        Do Devlin dotarli zaskakująco szybko, gdyż jeszcze przed zmrokiem znaleźli się na miejscu. Bezpieczni handlarze mogli więc odetchnąć z ulgą, widząc nieuszkodzone towary oraz psychikę kuców, pozostawioną w równie dobrym stanie. Co prawda, część z członków karawany wdała się w niejedną sprzeczkę z lisem, jednak nie skutkowały one większą kłótnią, ani rozlewem krwi. O’Malley jak zwykle, choć należał do tych bardziej rozmownych, potrafił powiedzieć co ma na myśli, używając dwóch słów, podczas, gdy pozostali potrzebowali stworzyć po kilkanaście zdań, dlatego reszta towarzyszy została pokonana już na samym początku kłótni, albo najzwyczajniej w świecie do niej zniechęcona.
  Choć droga upłynęła im zaskakująco szybko, a przede wszystkim niepokojąco bezpiecznie, co poniektórzy zamiast dziękować za szczęście losowi, zaczęli się zastanawiać, czy to w ogóle było możliwe. Czyżby słynny Złoty Szlak, o którego niebezpieczeństwie tyle opowiadano, był w rzeczywistości zwykłą ścieżką, na której zagrożenie nie czyhało na każdym kroku? Tutaj jednak rodziło się kolejne pytanie, mianowicie: skoro jest tam bezpiecznie, po co szef wynajmował ochronę?
  Cóż, jeśli większość kupców szło właśnie takim tokiem rozumowania, wszyscy znajdowali się w ogromnym błędzie.
  O’Malley, jeszcze zanim odszedł, wdał się w krótką pogawędkę z szefem karawany. Obaj nie widzieli się lata temu, od momentu, kiedy ich drogi się rozeszły. Większość handlarzy była jednak zbyt pochłonięta rozmową, by dostrzec, że mężczyzn łączyły bardziej przyjacielskie relacje, niż zawodowe.
  - A Ci już plotkują.- zauważył O’Malley, kiedy do jego uszu któryś raz z rzędu dotarła rozmowa kupców, zastanawiających się po cóż to ich szef wynajął ochroniarza na tak bezpieczną wyprawę.
Tayend spojrzał na lisa, później na swych towarzyszy. Gdy jego spojrzenie znów spoczęło na antropoidzie, parsknął głośnym śmiechem, łapiąc się szponiastymi łapami za łuskowaty brzuch. Czy już wspomniałam, że szef karawany kupieckiej był Reptilianem?
  - Dziwisz im się?- zwrócił się do starego znajomego, gdy przestał się już śmiać.- Parają się w tym zawodzie od małego i po raz pierwszy nie natknęli się na żadnych bandytów, nie wspominając już o skagach. Gdybym Cię nie znał, plotkowałbym razem z nimi.- dorzucił, uśmiechając się dumnie.
Rzeczywiście, to co mówił Tayend miało sens. Skąd bowiem zwykli kupcy mogli wiedzieć, że spokojna podróż nie była darem losu, a jedynie skutkiem zatrudnienia konkretnie tego ochroniarza? Żadni groźniejsi bandyci nie zaatakują bowiem karawany, jeśli na jej czele dostrzegą Reptiliana, obok którego swobodnie spaceruje dobrze znany im lisi pysk. Ze skagami również można było sobie łatwo poradzić, wystarczyło jedynie znać odpowiedni sposób.
  Tramp tylko wywrócił oczami. Jego spojrzenie mimowolnie spoczęło na niebie.
  -Może i masz rację, może nie. Będę się już zbierał.- i nie czekając na pozwolenie, odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Nie zdołał jednak zrobić kilku kroków, gdy do jego uszu dotarło głośne:
  - HEJ! O’Malley!- to znów był głos Tayend’a, jednak tym razem nie zwracał się do lisa przyjaznym tonem. Był to wrzask osoby, która najchętniej obdarłaby tą drugą ze skóry.- Wracaj tutaj! Zapchlony kundel, pieprzony włóczęga! Jak dorwę to zabiję Ciebie i Twoją matkę dziwkę! Słyszysz mnie?!
  Oczywiście, O’Malley słyszał to wszystko doskonale, jednak ani myślał, by się obejrzeć, ani tym bardziej zatrzymać. Szczerze powiedziawszy, zaskoczyło go, że Tayend tak szybko zajrzał do sakwy, dostrzegając, że zniknęło co najmniej drugie tyle, ile winien zapłacić lisowi za ochronę.
  Tramp wyjął z kieszeni skórzany woreczek pełen pieniędzy, po czym (pewien już, że nikt go nie godzi) zatrzymał się, oglądając za siebie. Dojrzał kupiecką karawanę i wściekłego Replitianina, rzucającego niemałą ilością przekleństw w jego stronę. Lis uniósł wysoko pełną sakwę, brzęcząc pieniędzmi i zasalutował byłym towarzyszom. W odpowiedzi otrzymał nóż, przecinający ze świstem powietrze, a następnie lądujący w ziemi za jego plecami.
  - Pudło!- odkrzyknął, uśmiechając się zbójecko. Zaraz jednak poderwał się do biegu, gdy dostrzegł, jak Tayend sięga po broń. Zabawa zabawą, jednak nabojem na pewno nie chciał oberwać. Może i za dawnych lat byli kumplami, jednak kiedy jeden okrada drugiego, wszystko natychmiast odchodzi w zapomnienie. A musicie mi wierzyć, że wkurzony Reptilian, to zdecydowanie mniej sympatyczny i bezpieczny Reptilian. Zakładając oczywiście, że jakiekolwiek stosunki z tą rasą są b e z p i e c z n e .
  O’Malley wbiegł w jedną z ciaśniejszych uliczek, robiąc co w swojej mocy, by nikogo nie potrącić. Całe szczęście, znał wszystkie uliczki Devlin, jak własną kieszeń, dlatego po kilku minutach biegu przez zaułki, przestał się obawiać, że ktokolwiek może go jeszcze ścigać. Jednak, w momencie, gdy już planował zwolnić tempa, wpadł na nieznajomego.
  Dziewczyna, albowiem owy nieznajomy w rzeczywistości był nieznajomą, upadła na ziemię, krztusząc się przy okazji dojadaną bułką. Uwadze O’Malleya nie umknęła niewielka szkatułka, która wypadła jej z kieszeni. Już miał po nią sięgnąć i podać zgubę właścicielce, gdy ta błyskawicznie ją zabrała, otrzepując z kurzu. Lis uśmiechnął się odrobinę, zastanawiając się jakąż to zawartość może stanowić szkatułka, skoro jej właścicielka tak bardzo nie chciała, by ktokolwiek ją zauważył.
  - Najmocniej przepraszam.- lis odparł z lekkim opóźnieniem, gdy w końcu dotarło do niego, że nieznajomej jakieś przeprosiny jednak się należą. Bądź co bądź, to przez niego znalazła się na ziemi. Wyciągnął łapę w stronę dziewczyny, a ta chwyciła ją bez zastanowienia, uśmiechając się zadowolona, niczym małe dziecko, któremu dało się cukierka. Nic jednak nie powiedziała.
  O’Malley schylił się, sięgając po mapę, leżącą na ziemi. Domyślił się, że owa kartka należy do dziewczyny, jednak zanim oddał zgubę, przyjrzał się jej przez chwilę.
  - Kogo niesie w takie okolice?- było to raczej pytanie retoryczne, zwłaszcza, że nie otrzymałby od dziewczyny słownej odpowiedzi. Nieznajoma tylko przekrzywiła głowę w pytającym geście, jednak przyglądała się badawczo nieznajomemu.
  - Na rogu kartka jest nieco zagięta.- wytłumaczył szybko lis, oddając dziewczynie zgubę, pokazując jednocześnie na jeden punkt.- A w tym miejscu odrobinę lepi się od bułki, po czym można wnioskować, że właśnie tam miałaś zamiar się udać. To nie jest najbezpieczniejsza okolica.- O’Malley napotkał roziskrzone oczy szatynki.- Ale sądząc po twoim spojrzeniu, doskonale o tym wiesz.- dziewczyna uśmiechnęła się niejednoznacznie, poprawiając kapelusz. Po chwili wahania, przytaknęła. Dalej bez słowa.
  Lis przyglądał się przez chwilę nieznajomej, z uniesioną brwią. Nigdy jeszcze nie spotkał kogoś tak ekscentrycznego, a uwierzcie mi, w swym życiu widział już niejednego człowieka.
  -Mówisz ty coś?- zagaił, bacznie przyglądając się nieznajomej. Dziewczyna nie odpowiedziała od razu, zamiast tego dalej świdrowała samca zagadkowym spojrzeniem. Zdawało mu się, że już zna odpowiedź na zadanie pytanie.

Mim? No i masz obiecane opko :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz