sobota, 20 maja 2017

Od Oszusta (CD Evy) - Widmo minionych zdarzeń

        Szaleństwo. To po prostu jakieś szaleństwo - takie właśnie myśli trzymały się Złodzieja, gdy w biegu wymijał nielicznych przechodniów. Naprawdę sądził, że widział w swoim życiu już dosyć dziwactw. Swego czasu nawet był pewien, że każde kolejne odchyły od normalności już szczególnie go nie zaskoczą. Na szczęście jednak szybko wyprowadził się z błędu, stosując starą jak świat zasadę wedle której zawsze może być gorzej. Przypadki gdy Zmora wpadał z deszczu pod rynnę trudno byłoby zliczyć, bo on sam stracił rachubę już dawno temu i - na jego nieszczęście - zawsze było tylko dziwniej i dziwniej. Tym razem "dziwność" została wysłana daleko poza skalę i Oszust nie był pewien czy chce się w to mieszać. Jednak nie do końca wiedział jak zręcznie się wycofać. Mógłby zatrzymać się, najzwyklej machnąć na wszystko ręką, a potem wrócić skąd przybiegł. Z tym oczywistym rozwiązaniem wiązały się natomiast dwa niemniej oczywiste problemy, mianowicie - panienka Maddison i własna ambicja Plagi. Diabeł widział co stało się z Evą, gdy uratowany przez nich człowiek został zamordowany i niezbyt podobała mu się wizja powrotu, bo pocieszycielem, wsparciem czy choćby przewodnikiem był raczej kiepskim. Plaga nie widział siebie w roli wymagającej choćby krztyny empatii, a świat doskonale o tym wiedział, bo nigdy nie wymagał od niego nawet odrobiny współczucia. Sam miał problemy, więc po co miałby zajmować się jeszcze czyimiś? To się nie opłacało. Poza tym gdyby teraz zawrócił nie osiągnąłby niczego poza bezcelowym pobieganiem po mieście. Wyruszył po odpowiedzi, więc powrót bez nich niejako godził jego dumę.
  I w imię czego to robił? Postanowił pójść na to zupełnie za darmo, bo nikt przecież nie zamierzał płacić mu za poranne przebieżki w pogoni za bliżej niezidentyfikowanym cieniem. Trzeba było jednak przypomnieć, że Zmora nigdy nie robił niczego, jeśli nie niosło to ze sobą choćby i nikłych profitów. Inna kwestia, że w tym wypadku do biegu popychała go raczej typowa każdemu łowcy nagród, dodatkowo potęgowana złodziejską naturą mężczyzny, ciekawość wszystkiego dookoła. Chociaż nie mógł liczyć na żadne dobro materialne najwyraźniej nie zamierzał jeszcze zaczynać się na to skarżyć. Śledzenie sunącej po dachu i ścianach skłębionej masy cienia okazało się być wyjątkowo zajmującą czynnością. A przynajmniej na tyle, by Diabeł wbiegł prosto pod koła przejeżdżającego ulicą pickupa, lecz nie tak bardzo, żeby nie zdał sobie z tego sprawy nim będzie za późno. Zdążył uniknąć kolizji, nawet nie wytracając prędkości i pognał dalej odprowadzany przekleństwami zszokowanego kierowcy.
  Cień trzymał się krawędzi dachu, jakby wabiąc Bezimiennego, by go ścigał. On oczywiście zdawał sobie z tego sprawę i całkowicie świadomie pozwalał strzelcowi (gdyż miał prawie pewność, iż tajemniczy cień i strzelec to jedna istota - każdy inny cień raczej nie zwykł przed nim uciekać) dyktować tempo i trasę. Gdzieś z tyłu głowy miał jednak świadomość, że choć jego kondycja uchodziła za doskonałą, a nawet nieco ponadprzeciętną, nie gwarantowała mu, że ze znaczną prędkością obiegnie calutkie Annville. Nawet organizm przyzwyczajony do wysiłku i nawykły do bólu, zdolny poradzić sobie z nimi w sposób nad wyraz dobry, nie był nie do zatrzymania. Zostało mu więc przyspieszyć i skończyć swój pościg szybciej niż później. Dlatego Koszmar zmusił się do narzucenia sobie jeszcze szybszego kroku i zmniejszył dystans do swojego celu, wypatrując okazji do wspięcia się na dach przy jak najmniejszej stracie czasu. Cień najwyraźniej zrozumiał do czego zmierza Oszust, bo gwałtownie skręcił ku wąskiej, zagraconej uliczce. Nie śmiał przypuszczać jednak jak zwinnym przeciwnikiem jest Widmo, a ten nie omieszkał udowodnić, że nawet pomimo pozornie niesprzyjających mu warunków jest w stanie zrealizować swoje założenie. Tak naprawdę Złodziej wygrał właśnie dzięki ciasnocie zaułka. Prześlizgnięcie się pod jakimś rusztowaniem i przeskoczenie sterty kartonów było tylko mało wymagającą formalnością, prowadzącą do w zasadzie niemniej naturalnego ciągu pionowych przeskoków od ściany do ściany, ostatecznie zakończonych na dachu budynku ledwo paręnaście metrów za cienistym monstrum.
  Pościg nie dobiegł jeszcze końca, choć jasno było wiadomo, że skończy się w przeciągu kilku najbliższych sekund. I cień, i Oszust zdawali sobie z tego sprawę, więc pewnie dlatego cień zatrzymał się i przybrał ludzką postać. Oczom Zmory ukazał się mężczyzna odrobinę wyższy i potężniejszy od niego ubrany w brudno granatowy płaszcz. Jego twarz kryła się przed światem pod maską wzorowaną na ludzkiej czaszce. Coś w tym zamaskowanym obcym wyglądało Diabłu znajomo. Sama postura mężczyzny zdawała mu się z kimś kojarzyć, ale nie potrafił przypomnieć sobie do kogo miałaby ona należeć. Bezimienny zmrużył oczy w irytacji, usilnie starając się dopasować sylwetkę do któregokolwiek wspomnienia. Było to jednak wyjątkowo drażniące. Sytuacja przywodziła na myśl wyłącznie skomplikowaną układankę z serii tych, w których człowiek, nawet posiadając komplet części musi się sporo nagłowić nad rozwiązaniem, a Zmora odniósł wrażenie, że z jego kompletu tymczasowo zniknął ten jeden, spajający wszystko element bez którego cała reszta nie wyjdzie.
  Maska obcego zachrobotała złowrogo, przerywając głuchą ciszę zaległą w chwili zawieszenia pogoni. Dwaj łowcy nadal mierzyli się wzrokiem tak paskudnym, jakby samymi intencjami mogli pozbawić drugiego maski i żaden z nich nie planował odezwać się jako pierwszy, by nie zniszczyć wiszącego w powietrzu napięcia powodowanego wzajemną groźbą. Patos zakłócał jedynie miarowy łopot skrzydeł dobiegający gdzieś zza pleców mężczyzny-cienia. Zaledwie chwilę później łopot zbliżył się i przybrał formę całej gromady czarnych kruków. Chmara cienistych ptaków wylała się zza postaci, nie czyniąc jej najmniejszej krzywdy, bo prawdę powiedziawszy to nie ich właściciel był celem. Atak wymierzony został w Złodzieja i to właśnie w jego stronę rzuciło się skotłowane monstrum złożone z wielu mniejszych elementów. Bezimienny nie zamierzał jednak pozwolić się osaczyć. W tym towarzystwie nie tylko obcy władał cieniami, choć z nich dwóch Koszmar robił to zdecydowanie mniej dosłownie. Nie trzeba być szczególnie genialnym by wiedzieć, ze naturalnym wrogiem ciemności jest światło. Zmora padł na ziemię, by chmara przeleciała tuż nad nim i wyszarpnął z kołczanu jedną ze strzał. Złamał ją w połowie i cisnął przed siebie, zasłaniając oczy przedramieniem. Ułamana strzała eksplodowała ostrym, białym światłem, więc nawet jeśli nie zniszczyła potworów z cienia i tak oślepiła przeciwnika, sprawiając, że bestie zniknęły. Niewielkie zwycięstwo, którego Złodziej nie zamierzał na razie świętować. Poderwał się z ziemi i zerwał się do biegu w kierunku przeciwnej krawędzi dachu, nawet nie zawracając sobie głowy tym czy obcy już do siebie doszedł czy nie.
  Nie dane mu było przebyć nawet trzech czwartych dystansu, gdy obcy zderzył się z nim z siłą, która sprawiła, że zarówno Oszust jak i Żelazny potoczyli się po dachu ku jego krawędzi. Mężczyzna w ostatniej chwili zdołał znaleźć coś, co pozwoliło mu zatrzymać się na dachu i zepchnął Diabła z krawędzi wprost na ulicę. Złodziej miał już niejako doświadczenie w spadaniu (i nie był pewien czy ma się z tego powodu cieszyć czy wprost przeciwnie), więc złapał się krawędzi i zawisł. Kilka dachówek obsunęło się i spadło na ulicę, sprawiając, że mężczyzna stracił podparcie dla jednej z rąk, rozpaczliwie szukając czegokolwiek co pozwoli mu się podciągnąć z powrotem. Nie znalazł niczego zdolnego utrzymać jego ciężar, zamiast tego ze zgrozą uświadamiając sobie, że jego palce trafiły na czubek buta. Zgodnie z jego przewidywaniami but ten przydepnął jego dłoń do dachu. Nieznajomy przyklęknął na jednym kolanie, nadal więżąc rękę Widma pod podeszwą.
  - I jak to jest być na łasce innych? - spytał cierpko. Złodziej, gdyby nie był zajęty wiciem się w próbach uwolnienia dłoni z potrzasku, posykując przy tym i mamrocząc przekleństwa, zapewne wzdrygnąłby się, słysząc aż tyle nienawiści względem jego osoby.
  - Puszczaj. Mnie. - Zmora warknął przez zęby i spojrzał w górę ku zwróconej na niego masce. Z maski Żelaznego znów wydobył się jeżący włoski na karku chrobot, gdy ten sięgnął ku chuście Zmory, by ją zdjąć. Oszust, widząc co się święci, odepchnął się od dachu, daremnie próbując się wyrwać. Panikował. Panikował, bo wiedział, że nie może pozwolić sobie na to, by ktokolwiek znów odebrał najcenniejszą mu cząstkę prywatności. Machnął wolną ręką i odsunął przedramię obcego zanim ten zdołał dosięgnąć jego twarzy. Zaparł się nogami o ścianę, chwycił za nadgarstek przyciśniętej ręki i szarpnął, kompletnie nie przejmując się tym, że za plecami ma kilka metrów przestrzeni i chodnik. W tej chwili liczyło się tylko to, by wydostać się z pułapki zanim będzie za późno. Dlatego szarpnął się znowu i raz jeszcze. Aż w końcu wyswobodził dłoń i runął w dół plecami do ziemi. Żelazny co prawda usiłował go jeszcze złapać, ale nie zdołał sięgnąć dość nisko.
  Złodziej okręcił się w powietrzu, jednocześnie sięgając ręką jak najdalej przed siebie. Złapał barierkę jednego z niższych segmentów biegnącej tuż przy ścianie klatki schodowej i przywarł do niej, by po chwili przedostać się przez barierkę i zatrzymać się na wykonanej z kratownicy podłodze. Odetchnął głęboko, rozmasowując dłoń i spojrzał w stronę dachu, gdzie jeszcze do niedawna wisiał. Kilka metrów nad nim z budynku na budynek przeskoczył nie kto inny jak prześladowca Zmory, a ten nie widząc dla siebie żadnej szansy w otwartym starciu, rzucił się schodami w dół. Otwarta walka w tym miejscu nie wchodziła w rachubę, bo Plaga nie miał nawet szansy wygrać. Nie zamierzał jednak tchórzyć. Wycofywał się jedynie, by znaleźć sobie lepsze miejsce i przeprowadzić skuteczny kontratak. Tudzież zemstę, gdyby sytuacja miała na to pozwolić.
  Pech chciał, że przeciwnikiem Oszusta był nie kto inny jak Suweren, a ten nie miał najmniejszego powodu mu odpuszczać. Co więcej - czekał już na Zmorę na dole, zmuszając go do przeskoczenia barierki nieco wyżej niż mężczyzna pierwotnie planował. Tym razem jednak nie zaatakował go tak od razu. Widmo otaksował go nieufnym spojrzeniem i sięgnął po łuk. Wolał być przygotowanym do obrony, więc wcisnął przycisk, który rozsunął ramiona łuku z charakterystycznym syknięciem.
  - Jesteś tym kusznikiem. - oznajmił pozornie obojętnym tonem. Nawet nie pytał, był pewien. - Dość niestandardowa broń jak na talosańskie standardy, nie sądzisz?
  - Zabawne, że słyszę to akurat od kogoś trzymającego w ręku łuk. - odparł tamten, swobodnym krokiem zbliżając się do Oszusta, a ten cofał się z każdym kolejnym krokiem granatowego. Zmora oblizał pod maską wargi, szukając w głowie dobrej odpowiedzi pozwalającej jakkolwiek podtrzymać powoli rozwijającą się słowną potyczkę.
  - W moim fachu ceni się oryginalność i indywidualne podejście... - nieznacznie wzruszył ramionami - C'est la vie.
  Tym razem to obcy zwlekał z odpowiedzią. Przystanął, przekrzywiając lekko głowę. Oszust odniósł wrażenie, że jest oceniany w co najmniej kilku kryteriach, więc zmierzył przeciwnika ostrzegawczym spojrzeniem i przestał się cofać. Nie bał się. Już od jakiegoś czasu nie. Zniknęło zagrożenie zdemaskowania go, więc nie było powodów do strachu. Koszmar był Koszmarem, a więc trudno było mu trafić na coś gorszego niż on sam. Mógł przejawiać skrajną nieufność i podejrzliwość względem Żelaznego, ale nie musiał się go bać. W gruncie rzeczy to tylko jeden z wielu, którzy wcześniej czy później spróbują go wykończyć. Cienistemu (jak Zmora nazwał go sobie tymczasowo w myślach), tak jak wielu przed nim i wielu po nim nie będzie dane świętować triumfu nad złodziejskim grobem. Co najprawdopodobniej nie powstrzyma ukrytego za upiorną maską człowieka przed spróbowaniem. Tacy jak on zawsze próbowali.
  - Jak mam się do ciebie zwracać? - zagadnął Złodziej z braku lepszego tematu do poruszenia. Najszybszym sposobem poznania odpowiedzi zwykle było otwarte spytanie o interesujące zagadnienie. Nieznajomy zdawał się jednak tylko czekać na to pytanie.
  - Delacroix - odparł niemalże natychmiast. Widmo z sykiem wciągnął powietrze, słysząc to przeklęte nazwisko.
  Jego układanka stała się kompletna, lecz rezultat jej ukończenia nie napawał żadną satysfakcją, ni optymizmem. Obraz, który wyjawiła był makabryczny, wręcz dantejski i ani trochę się Diabłu nie spodobał. Niełatwa sprawa nagle stała się jeszcze trudniejsza, gdy pojął dlaczego ze ściganego stał się nagle zwierzyną. Wcześniej chciał się mścić za to, że Suweren się na niego uwziął, teraz jednak wyszło na jaw, że to nie on będzie miał okazję do zemsty, bo ta właśnie go znalazła i nadchodzi ze strony schizofrenicznego współtowarzysza niedoli zamkniętego w tym samym zakładzie co niegdyś Oszust. I prawdę powiedziawszy akurat tego zdradzonego wspólnika nie spodziewał się widzieć już nigdy więcej na oczy.
  - Del... - rzucił niechętnie, nawet nie kryjąc się z tym, że nie wiąże z rozmówcą nawet jednego ciepłego wspomnienia - Kopę lat.
  Zmora kopnął w stronę Żelaznego jakiś kamień. Ten spojrzał na niego przelotnie naturalnym, ludzkim odruchem. Bezimienny w tym czasie skoczył w jego stronę i zdzielił go łukiem, mając cichą nadzieję, że nie usłyszy trzasku pękającej broni. Wybiegł z zaułka i zostawił Delacroixa za sobą. Miejsce widma z przeszłości jest za plecami, a nie przed twarzą. Po to zamyka się rozdziały życia, by już do nich nie wracać. Oszust dawno temu zdecydował się nie myśleć zbytnio o tym wszystkim co spotkało go w życiu i skupiał się na teraźniejszości. Psychiatryk był natomiast tematem do którego wracał jedynie w najpaskudniejszych sennych koszmarach i nigdy nie robił tego świadomie. Suweren nie był jedynym wrogiem Oszusta, choć bez wątpienia miał powody do tego, by nienawidzić go najbardziej ze wszystkich. Widmo jednak wcale nie zamierzał traktować go z tego powodu w żaden sposób wyjątkowo. Prawdą było, że życzył swoim przeciwnikom śmierci, lecz na ogół ich nie zabijał. Gdyby miał to robić byłby jednym z najgorszych pod względem stażu i doświadczenia morderców, a nie mistrzem złodziei. Złodziejstwo nie szło w parze z zabawami w terminatora i tyle.
  - Zestarzałeś się. Gdzie się podział ten nieuchwytny Zmora, hm? - dobiegł go z tyłu głos, którego nie chciał słyszeć. Ulica nie była szczególnie zatłoczona o tej porze dnia, więc tym bardziej Plaga nie zadawał sobie trudu pozostawania niewidzialnym. Żelazny chyba o tym nie wiedział. Na to przynajmniej wskazywał fakt, iż chwycił pelerynę Koszmaru, zmuszając go tym samym do zatrzymania się. Złodziej odwrócił się powoli, wzdychając z niecierpliwością i wyswobodził pelerynę.
  - Gdyby mi zależało wyłupiłbym ci ślepia i byś mnie już nie znalazł - oznajmił tonem jednoznacznie sugerującym, że zastanawia się nad tą możliwością. - Ale nie warto marnować na ciebie energii.
  - Czasy się zmieniły... - odpowiedział Del, zbliżając się do Oszusta na tyle, by ten nie zdołał wykręcić kolejnego numeru.
  - Miasto się zmieniło, ty się zmieniłeś, ja też się zmieniłem. Wszystko się zmienia. - dokończył za niego Koszmar i cofnął się na dystans, który uznawał za odpowiedni dla nienaruszalności jego strefy prywatnej. Nie planował tego mówić, choć bez wątpienia wolał odezwać się niż pozwolić Suwerenowi mówić, choć w tym przypadku. Nie był pewien czy potrafiłby znieść to, co Del miał mu do powiedzenia. Tak czy siak nie powinien ucinać sobie pogawędek z własnym wrogiem, choćby nie wiadomo co, a co za tym idzie, nie powinien marnować na niego swojego bezcennego czasu. I naprawdę chciałby móc przyznać przed samym sobą, że ma ciekawsze rzeczy do roboty niż ignorowanie Delacroixa. Niestety innych alternatyw na chwilę obecną nie potrafił dostrzec.

Del? Mam tylko nadzieję, że wyszło > <

wtorek, 16 maja 2017

Od Evy (CD Oszusta) - Cienie z przeszłości...i teraźniejszości

        - Doprawdy imponujące ambicje - skomentowała lekarka. Powiedziała to jednak tonem tak normalnym, że nie dałoby się wykryć sarkazmu, gdyby jej rozmówcą nie był właśnie Zmora. Złodziej uniósł brew. Jego towarzystwo chyba faktycznie nie służyło miłej Pani Doktor.
  - Jestem tylko skromnym człowiekiem - odpowiedział zamiast tego, wzruszając ramionami. - Wiele mi do szczęścia nie potrzeba.
  Eva posłała mu powątpiewające spojrzenie.
  - Przykładowo? - zapytała.
  - Ludzi bogatszych ode mnie - odparł mężczyzna.
  - I to jest ,,nic wielkiego"?
  - Tak patrząc prawdzie w oczy, panienko, owszem - każdy bogaty człowiek jest ,,niczym wielkim" - stwierdził Oszust. - To jego portfel tak fascynuje ludzi mojego pokroju, nie osobowość.
  - I to ABSOLUTNIE wszystko, czego chcesz od życia? - w ton blondynki wdarło się lekkie niedowierzanie. Już niejeden raz słyszała podobne oświadczenia, jasno usadawiające pieniądze jako życiowy cel. W końcu czego więcej mogli chcieć złodzieje?
  Ale nie ten jeden złodziej. Maddie nie mogła sobie zdawać z tego sprawy (bo niby skąd?), ale za wszystkim kryło się coś więcej. Widmo przecież nie był pierwszym lepszym kryminalistą lubiącym przywłaszczać sobie cudze dobra. Tu nie chodziło o naiwną próbę stworzenia interpretacji wartości, popularnie nazywaną ,,pieniądzem", chociaż trzeba przyznać, że bez tego nie szło w dzisiejszym świecie przeżyć. Jednak dla Oszusta największą nagrodą nie był brzęk monet. Był mistrzem w swoim fachu - tu chodziło o jego dobre imię. Każda udana kradzież napawała go satysfakcją, tym wyższą, im wyżej była postawiona poprzeczka. Świadomość, że dokonałeś niemożliwego jest bezcenną nagrodą, niezależnie od tego, czym się w życiu zajmujesz. A plik banknotów był tylko mile (lub mniej mile) widzianym dodatkiem.
  Zmora nie zamierzał się jednak nikomu z tego zwierzać, a już zwłaszcza panience Maddison. Dlatego jedynie kiwnął głową, a po namyśle dodał:
  - Tlenem, jedzeniem i dachem nad głową też nie gardzę. W końcu jestem tylko człowiekiem.
  - Doprawdy? Czasem wydaje mi się, jakbym rozmawiała z duchem - kobieta przekrzywiła lekko głowę, opierając policzek na dłoni.
  - Możesz mieć w tym niemało racji, panienko - głos Złodzieja zabrzmiał ledwie słyszalnym rozbawieniem. - Ktoś, kogo nie ma, faktycznie może być uznawany tylko za zjawę.
  - Miałam raczej na myśli fakt, że najwyraźniej porządnie jadasz raz na kilka dni i sypiasz w ruderach - sucha uwaga Aniołka w jednej chwili zniweczyła budujący się wokół wypowiedzi mężczyzny klimat tajemnicy. - Jak tak dalej pójdzie, wkrótce rzeczywiście będzie mnie nawiedzał cień człowieka.
  - Masz niesamowicie realny pogląd na świat - stwierdził z niesmakiem Koszmar.
  - Mówiłam już: jestem lekarzem. Moja marzycielska aura wyparowała na pierwszym roku studiów - Maddison westchnęła i wstała, chociaż usilnie chciała odwlekać nieuniknione. - Chyba czas się wziąć do pracy.
  - Masz na myśli tą monstrualną górę papierów na biurku? Nie udusisz się pod nią za niedługo?
  - Kiedyś na pewno. A wtedy połowa miasta będzie musiała się nauczyć samodzielnie opatrywać rozcięte kolana - dodała złośliwie, idąc w stronę gabinetu.
  Zgodnie z rutyną, podeszła do okna i przekręciła na drugą stronę tabliczkę ,,NIECZYNNE", ostatecznie oznajmiając całemu światu, że może zacząć ją nękać kolejną robotą. Świat jednak milczał, toteż odwróciła się decydując stawić czoła papierowej Wieży Babel. Szkoda, że nie mogła postąpić jak w scenariuszu, tak po prostu zrównując ją z ziemią i karząc budowniczych, ale była lekarzem - nie cudotwórcą. To, że zrzuci wszystko na ziemię nie unicestwi świadomości obowiązku. Jedynym efektem takowego działania będzie zmarnowane dziesięć minut na zbieranie papierów z powrotem.
  Nie zważając na obecność profesjonalnego złodzieja w swojej kuchni, skupiła się na przeglądaniu formularzy i sprawdzaniu poprawności informacji z dokumentu w komputerze. Na obudowie monitora nakleiła wczoraj karteczkę z przypomnieniem o umówionej domowej wizycie na wpół do dziewiątej. Miała jeszcze spokojnie ponad pół godziny zanim będzie musiała wyjść. Przez ten czas mogła jeszcze sporo zrobić. Gdy za którymś razem jednak prześlizgiwała wzrokiem z ekranu na kartkę, zatrzymała się w połowie na stojącej na biurku fotografii. Przedstawiała Evelyn Maddison - młodą matkę, szczęśliwą pomimo porzucenia, bo tak naprawdę nie została sama. Tuliła przecież nos do czoła trzymanego na rękach śpiącego dziecka. Uśmiechnęła się lekko. Lubiła dobre wspomnienia. Wolała nie pamiętać za to, co się wydarzyło zaledwie trzy miesiące po zrobieniu tego zdjęcia. Ani tego, że pół roku później obie osoby z fotografii zniknęły. Jedna całkowicie. Druga przez długi czas była swoim własnym cieniem.
  - To kto jest na tym zdjęciu?
  Kobieta podskoczyła na krześle, wzdrygając się na dźwięk głosu tuż za sobą. Westchnęła przeciągle, ostatecznie wybudzając się ze stanu zawieszenia. Tak bardzo chciałaby zbyć to pytanie krótkim ,,Nikt ważny", ale byłoby to wyjątkowo paskudne kłamstwo i doskonale wiedziała, że na osobę taką jak Garrett wcale nie zadziała. Po namyśle znalazła równie wymijającą, lecz zdecydowanie lepszą opcję:
  - Ja - odpowiedziała. - Oraz przypomnienie dlaczego robię to co powinnam.
  Oszust zmrużył oczy, po chwili jednak kiwnął powoli głową na znak, że odpowiedź wystarczająco go usatysfakcjonowała. Aniołek zadowolony odwrócił głowę z powrotem. Pierwszym co mu się rzuciło w oczy, była samoprzylepna karteczka. Coś podpowiedziało jej, by spojrzeć na zegar...
  Ósma. Ile gapiła się na tą fotografię?
  - Psiakrew! - wypaliła nagle, zaskakując tym nawet Zmorę i zerwała się z miejsca.
  - Panienko! Język! - usłyszała z gabinetu, gdy zabierała ze swojego pokoju kaduceusz.
  - Jestem spóźniona na wizytę!
  - Usprawiedliwiasz się od przeklinania? - zdziwienie Koszmaru było jak najbardziej uzasadnione patrząc na stan kultury na Talos.
  - Nieważne! - lekarka wyszła z swojego mieszkanka dopinając skrzydła. - Idziesz ze mną?
  - Niby gdzie? Na wizyty domowe?
  - Bez obrazy, ale wolę cię tutaj nie zostawiać - stwierdziła otwierając drzwi. - Ani robić asystenta. Możesz za to się przejść, skoro i tak nie masz co robić. Annville o tej porze jest raczej jeszcze półprzytomne - dodała ,,dla otuchy".
  Stanęła wyczekująco na zewnątrz, przytupując lekko obcasem. Łowca nagród wzruszył ramionami i również wyszedł. Kobieta przekręciła klucz w zamku, po czym ruszyli w stronę klatki schodowej.

        Pani Sprout (o ironio, że szła akurat do niej właśnie z Oszustem) mieszkała niestety dosyć daleko. Evie - nie będącej posiadaczką żadnego pojazdu - spacer MUSIAŁ sporo zająć. Co chwilę patrzyła nerwowo na zegarek na ręce, idąc przyspieszonym krokiem. Pozbawiony lepszych zajęć Widmo chyba póki co nigdzie się nie wybierał. Na szczęście kobieta miała rację co do porannego ruchu. Póki co nie natrafili jeszcze na nikogo, kto miałby obrzucić podejrzanego przyjezdnego morderczym wzrokiem. Mijali jedynie biegające po ulicach dzieciaki, kilka starszych osób i młode dziewczęta, zapewne idące po zakupy na polecenie rodziców.
  - Czas nie będzie płynąć wolniej od gapienia się na wskazówki - zauważył Złodziej.
  Pani Doktor nie odpowiedziała na zaczepkę. Dwadzieścia minut. Tyle czasu miała. W ile dotrze na drugi koniec miasta - pewnie więcej. Znowu będzie musiała przepraszać za spóźnienie. Normalnie zawsze przychodziła na czas, jednak wizyty u pani Sprout były chyba w jakiś sposób przeklęte. Zawsze znajdowało się coś zmuszającego punktualną Evę do naciągania kilku minut drogi więcej.
  - Tylko dwie minuty - rzuciła, bardziej do siebie niż towarzysza. - Chyba aż tak jej to spóźnienie nie urazi, prawda?
  Mężczyzna wzruszył ramionami. Zanim jednak cokolwiek powiedział, ciche, spokojne powietrze Annville przeszył rzadko słyszany w tej okolicy dźwięk.
  Krzyk. Krzyk autentycznego przerażenia.
  Wszyscy przechodnie zamarli w miejscu zdezorientowani, w tym dwójka łowców nagród. Jednak nauczeni swoim doświadczeniem to właśnie oni byli pierwszymi, którzy zdecydowali się podjąć jakiekolwiek wyzwanie. Jak to się popularnie mawiało, łowcy nagród ciągnęli do niebezpieczeństwa jak płatokolce do miodu. A Evie dodatkowo nienawidziła cudzej krzywdy, wyraźnie słyszalnej w tym jednym męskim okrzyku. Napędzani ciekawością pobiegli w górę ulicy, kierując się wciąż wzywającym pomoc głosem. Na skrzyżowaniu rozejrzeli się wokół, szukając dalszego tropu. Kobieta pierwsza dostrzegła biegnącą w ich stronę postać. Przerażony mężczyzna wybiegł zza rogu gdzieś dwadzieścia metrów w lewo...a za nim psy. Trzy trudne do dokładnego określenia czarne kształty, ujadające wściekle i niepowstrzymanie zmniejszające dystans. Uciekinier w którymś momencie potknął się. W Aniołku coś zaskoczyło i kobieta bez namysłu przeleciała dzielący ją od nieznajomego dystans. Wylądowała między nim, a psami, w ostatniej chwili wbijając w ziemię kaduceusz. Złotawa bariera pojawiła się na sekundę przed nieszczęściem - bestie zderzyły się z półprzezroczystą ścianą. Okrążyły bańkę kilka razy, wściekle warcząc, aż łeb jednego z nich przeszyła strzała Zmory. Trafiony czarny ogar opadł na piach jak kałuża i zniknął. Pozostałe spojrzały w stronę Oszusta. Drugi padł równie szybko, a trzeci odbiegł, po kilku metrach samoistnie się rozpływając.
  Maddie, zaczynająca już uspokajać rozszalałe serce, zdjęła barierę i wyprostowała się, patrząc w ziemię gdzie padły dziwne monstra. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziała. Po minucie otrząsnęła się i pomachała do Zmory na znak, że wszystko jest w porządku. Złodziej kiwnął głową i ruszył spokojnym krokiem w ich stronę.
  - Nic panu nie jest? - zapytała nieznajomego, pomagając mu wstać.
  Mężczyzna spojrzał na pustą ulicę i na jego twarzy pojawił się uśmiech. Parsknął lekko histerycznym, niedowierzającym śmiechem.
  - U...u-dało się? - powiedział, jakby nie zdając sobie sprawy z obecności innego człowieka.
  - Czy jest pan ranny? - kobieta próbowała nawiązać z nim jakikolwiek kontakt. W wypadku szoku było to niezbędnym zabiegiem. Poszkodowany mógł nie zdawać sobie sprawy ze swojego stanu pod wpływem niedawnych, silnych przeżyć. Jeśli te psy go pogryzły, wymagał szybkiej pomocy. Kto wie, czym właściwie były i co mogły mieć na zębach?
  Facet jakby oprzytomniał. Obejrzał się i otrzepał ubranie z piachu.
  - Nie...dzięki wam - odpowiedział, szczerze szczęśliwy. - Jestem pani dozgonnie wdzię...
  Świst. Mały bryzg krwi z szyi. Głuchy odgłos upadającego ciała.
  Eva zamarła w niemym przerażeniu. Plaga dostrzegając zajście zerwał się do biegu.
  - Nie, nie, nie nie nienienie! - z ust klękającej pospiesznie lekarki wylał się potok słów. Tak nie mogło być! To niesprawiedliwe! To przecież...
  Niedoszły uratowany zabulgotał, wypluwając zalewającą krtań krew. Jego tchawicę przeszył...bełt. Aniołek w panice zaczął szukać w torbie czegokolwiek co mogłoby pomóc, ale już po chwili mężczyzna znieruchomiał. Kobieta zwiesiła bezsilnie ramiona, zaciskając z całej siły oczy. Na ulicy stali równie zszokowani gapie. Oszust w przeciwieństwie do niej nie był poruszony śmiercią. Bardziej zaciekawiło go skąd padł strzał i nie tracąc czasu rozglądał się po dachach.
  - Kusza... - mruknął pod nosem. - Musiał być niedaleko...
  Nagle wbił wzrok w punkt przed sobą. Niemal w tej samej sekundzie ruszył biegiem.
  - Garrett! - zawołała za nim Maddison. - Co...
  - Jak to ,,co"? Odpowiedzi! - odkrzyknął mężczyzna, szybko znikając z oczu blondynki.

Oszust? To chyba dobry początek...

poniedziałek, 15 maja 2017

Od Delacroix - ,,Trupy głosu nie mają!"

       Cargo było takie jak zwykle: duszne, tłoczne i zakurzone. Noce i dnie zlewały tu się w jedno, nie różniąc się od siebie niczym. A przynajmniej każdemu przeciętnemu mieszkańcowi miasta. Do tych nieprzeciętnych zwykło się zaliczać łowców nagród, mafię i dzieci. Co łączyło te trzy, wydawałoby się, sprzeczne pojęcia? Proste. Każdy z przedstawicieli tych jakże szlachetnych i niezbędnych dla życia Cargo kast społecznych nie ulegał przerażającemu zjawisku monotonii, grożącemu każdemu człowiekowi po osiągnięciu wieku zwanego dorosłym. Dla tej uprzywilejowanej grupy każdy dzień może przynieść nowe niespodzianki. Często wszystko jest ze sobą powiązane, jak jedna wielka pajęcza sieć wydarzeń. Łowca dostaje zlecenie na głowę mafiozy. Mafioza ginie i jego ludzie mają na głowie pogrzeb. A dzieciaki mają się na co pogapić, bo co może być ciekawszym widokiem, niż pościg? Nie wspominając o tym, że talosańskim dzieciakom scena mordu daje zajęcie na tydzień wprzód. Arkańskie bachory mogą sobie wymyślać policjantów i złodziei, ale nie pobiją inscenizowania walki zła z gorszym złem. Tu przynajmniej nie wszyscy chcą koniecznie grać łowcę, więc nie ma problemów z rozdzielaniem ról.
  Mała Rose biegła razem ze swoim umówionym gangiem, ścigając trójkę, również tylko umówionych, upierdliwych łowców nagród. Przepychali się przez tłum przechodniów, paskudnie przeklinających nie zważając na wiek dzieciaków, krzycząc i imitując dźwięki karabinów maszynowych oraz pistoletów. Trzeba przyznać, była to zaskakująco porządna imitacja. Na innych planetach mogłoby się to wydać co najmniej podejrzane, w końcu żeby dobrze udawać dźwięk trzeba go wcześniej całkiem sporo razy usłyszeć. Ale to było Talos, i to na dodatek wiecznie niespokojne Cargo. Ludzie martwili się tu tylko, że ich dzieciaki po prostu kiedyś zwieją i zostawią ich bez rąk do pomocy.
  Dowódca łowców (używanie podobnego wyrażenia tylko dowodziło jak niewiele dzieciaki wiedziały o organizacji łowców nagród, a dokładnie o jej braku) obrócił się z cwaniackim uśmiechem i złożonymi na kształt pistoletu palcami ,,wystrzelił" celując w Rose. Po chwili obejrzał się znowu i gwałtownie zatrzymał, hamując całą pogoń.
  - Ej! - zawołał, wskazując oskarżycielsko na jedyną dziewczynkę w towarzystwie. - Oszukujesz! Miałaś zostać z tyłu, strzeliłem do ciebie!
  - Ale nie trafiłeś - odpowiedziała butnie młodsza. - A moja mutacja mnie wyleczy z rany w barku - w tej wersji zabawy najwyraźniej brano pod uwagę możliwość posiadania podobnych umiejętności. Szkoda, że nie wzięto pod uwagę jak oślepiający ból sprawia postrzał.
  - Ale z rozwalonego łba nie! - odpowiedział tryumfalnie chłopak.
  - A skąd wiesz, że trafiłeś? - Rose trafiła tu w dobry punkt. Nikt jednak nie zamierzał jej poprzeć. Obserwujący kłótnię chłopcy z męską solidarnością wtrącili się stając po stronie kolegi.
  - Nie płacz tak, Rosie! - rzucił jeden z nich. - Znasz zasady.
  - Ale skąd on może wiedzieć czy mnie trafił?! - złościła się blondynka. - W biegu ciężko od tak trafić i to jeszcze od razu w głowę!
  - Znawczyni się znalazła - burknął ,,łowca". - A może miałem szczęście? Albo po prostu jestem lepszy od ciebie?
  - Lepszy w strzelaniu wymyśloną bronią! - dziewczynka nie umiała uwierzyć w to co słyszy. - Wy mi po prostu nie dajecie żadnej szansy!
  - Bo trupy głosu nie mają! Przestań beczeć, to może następnym razem przeżyjesz! - jej zabójca uciął dyskusję i wszyscy pozostali pognali dalej, kontynuując zabawę.
  Zostawiony na środku chodnika trup nadął z niemej wściekłości policzki i zacisnął palce w piąstki. Rose jednak miała swój zalążek kobiecej dumy i nie zamierzała od tak się poddawać. Gdyby przestała się bawić z powodu przegranej, spotkałyby ją tylko kolejne szyderstwa. Została więc wytrwale na swoim miejscu, wydychając w jednym westchnieniu cały zgromadzony w niej gniew i niedowierzanie. Chłopcy byli głupi. Nic dziwnego, że tylko męskie trupy się ściąga z ulicy.
  Delacroix z rozbawieniem obserwował całe zajście z bocznej uliczki. Oparł się bokiem o ścianę obracając w palcach bełt z kuszy. Z gorzką wesołością zauważył w tym dobrze mu znany schemat: ci inteligentni i wyszczekani żyją najkrócej. Można by zadać w takim wypadku pytanie, jakim cudem Suweren jeszcze cieszył się swoją głową złączoną z korpusem, ale pewnych rzeczy po prostu nie da się wyjaśnić. Mężczyzna od zawsze wiedział, że jest jedynym w swoim rodzaju wyjątkiem i wiele związanych z nim kwestii nie ma najmniejszego sensu. Był pieprzonym czarnoksiężnikiem - to jedno zdanie służyło za ostateczny dowód.
  - Masz zupełną rację - odezwał się. Rose obejrzała się zaskoczona w jego kierunku. - To banda idiotów.
  Dziewczynka podejrzliwie zmrużyła oczy. Ten gest jeszcze bardziej Dela zauroczył. Jeśli to nie był materiał na przyszłą twarz listów gończych, to nie miał pojęcia jak mógł on wyglądać. Schował bełt do kołczanu na plecach i przykucnął, by blondynka nie musiała zadzierać głowy. Takich jak ona nie powinno się do tego przyzwyczajać. To by była niewybaczalna strata dla Talos.
  - Podejdź tu na chwilę - poprosił, przekrzywiając lekko głowę.
  - Jestem martwa. Muszę zostać tam gdzie mnie ten dupek zastrzelił - odfuknęła Rosie, patrząc górę ulicy, gdzie za rogiem zniknęli jej wyrodni towarzysze.
  - To dajmy na to, że jestem przypadkowym przechodniem, który potknął się na twoich zwłokach i uznał, że lepiej będzie je odciągnąć w boczną uliczkę, zanim ktoś jeszcze na nie nadepnie.
  Rose dalej nie była przekonana. W końcu jednak wzruszyła ramionami uznając, że to wcale nie pozbawiona sensu historia i podeszła.
  - Nie boisz się gadać z obcymi? - zapytał łowca nagród.
  - Jestem trupem. Nic mi bardziej nie zaszkodzi.
  - A tak na poważnie, wojownicza księżniczko?
  - Ej! Tylko nie księżniczko - obruszyła się dziewczynka. - Jestem poważanym członkiem cargijskiej mafii!
  - W członkostwo jeszcze umiem uwierzyć, ale poważania to tutaj nie widziałem - zauważył Żelazny.
  - Nie masz co z życiem robić, że się gapisz na obcych ludzi?
  - Ilu masz starszych braci? - zgadł od razu Delacroix.
  - Trzech.
  - A najstarszy pokazał ci jak się strzela. I najwyraźniej jest zarówno dobrym nauczycielem jak i strzelcem, skoro wyjaśnił ci jak ciężko jest oddać dobry strzał w biegu przez tłum.
  - A co? Chcesz się przekonać na własnej skórze, dziwaku?
  - W żadnym wypadku. Kłopoty to ostatnie czego szukam, zwłaszcza ze strony cargijskiej mafii.
  - To co mnie zaczepiasz?
  - Bo chcę ci dać dobrą radę. Jak doświadczony łowca nagród drugiemu łowcy nagród - wyjaśnił mężczyzna.
  Jego rozmówczyni umilkła na chwilę, marszcząc brwi.
  - Jesteś łowcą nagród? - powtórzyła.
  - Nie. Ubieram się jak ostatni głupek, bo wyrażam swoje wewnętrzne ja całemu światu - rzucił złośliwie. Dziewczynka znowu wydęła policzki niezadowolona. Del przeszedł więc do sedna: - Posłuchaj: widzę, że masz przed sobą świetlaną przyszłość. Ale jeśli dalej będziesz tak wyszczekana to już na starcie strzelą ci w łeb. Nie popisuj się, dopóki nie będziesz lepsza od reszty.
  Ładnie to tak straszyć dzieci?, rzuciło coś w głowie Żelaznego. Nie przejął się tym zbytnio. Skoro jeszcze tej dziewczyny nie wystraszył, mało co będzie w stanie to zrobić. Rose skrzywiła buzię, jakby doskonale rozumiejąc przestrogę. Dobrze...pojętna jest.
  - Druga sprawa - kontynuował. - Nie daj się zdominować. Dlatego nie powinnaś myśleć o mafii jako kierunku życiowym. Nie rób z siebie takiego popychadła. Prędzej czy później któryś z szefów zrobi z ciebie mięso armatnie i zmarnuje twój potencjał.
  - Mam...potencjał? - na policzkach Rosie pojawił się mimowolny rumieniec.
  - Masz. Ale na pewno jeszcze niejeden raz spotkasz się z podobnym traktowaniem. Nie zniechęcaj się, bo ,,to męska robota". Większej bzdury w życiu nie słyszałem...
  Delacroix umilkł na chwilę i wyciągnął przed siebie dłonie. Znamię na prawej zalśniło. Między palcami pojawiła się ciemna masa, jakby ktoś wylał ciemny płyn w stanie nieważkości. Przez dwie minuty jego rozmówczyni z fascynacją patrzyła, jak wprawnie modeluje materiał w podłużny, delikatny kształt. Gdy skończył, trzymał w ręku różę o płatkach w barwie ciemnego granatu. Nie wiedział, czemu to zrobił. To był impuls, a swoim przeczuciom zawsze ufał.
  - Czy tego chcesz czy nie, urodziłaś się kobietą - powiedział w końcu, przekazując kwiat Rose. - Nigdy tego nie zrozumiem, bo sam jestem facetem, ale masz nade mną przewagę, tylko nie w tym samym aspekcie. Wykorzystaj to. Silny musi być najemny drab. Łowca nagród myśli nieszablonowo. To nasza największa broń. Dlatego nie możemy nikomu zabronić bycia jednym z nas.
  Dziewczynka wpatrywała się w nienaturalną barwę płatków róży. Del tymczasem wstał i ruszył w głąb alejki, wystarczająco zadowolony ze swojej roboty.
  - Jak masz na imię? - usłyszał jeszcze, zanim zdążył się oddalić.
  Odwrócił się i ukłonił nisko, jak przystoi przed kobietą na poziomie.
  - Delacroix - przedstawił się i ruszył dalej.
  - Dziękuję! - zawołała za nim Rose. Pod maską mężczyzny mimowolnie pojawił się uśmiech.

        Drzwi pomieszczenia technicznego otworzyły się z hukiem. Dwójka związanym w środku mężczyzn, przed chwilą jeszcze kłócących się jak para przedszkolaków, umilkła gwałtownie na widok postaci w brudno granatowym płaszczu. Del spojrzał najpierw na skośnookiego przywódcę Triady Czwartej Groźby, potem herszta Kamiennej Hordy.
  - I jak, panowie? - zapytał. - Pogadali? Czy znowu mamy wrócić do szczurów?
  Oboje wzdrygnęli się równocześnie. Ich ,,rozmowa" z Suwerenem, zanim dał im wytchnąć na rzecz fascynującej pogadanki z małą Rose, trwała w towarzystwie stadka wielce pomocnych cienistych gryzoni, robiących co tylko mogły, by przekonać tę dwójkę do objaśnienia sobie wszelkich problemów jakie widzą w działalności tego drugiego.
  - N-nie możesz nas tu trzymać w nieskończoność! - odważył się odezwać arkanin. - Mamy swoich ludzi!
  - Właśnie! - poparł go herszt. - Chłopaki po mnie przyjdą, a nie chcesz...
  - C z e g o  konkretnie nie chcę? - Delacroix nachylił się nad nim z zaciekawieniem. Z maski dobył się podejrzany zgrzyt.
  Drab przełknął głośno ślinę.
  - Nie powiesz? Szkoda - stwierdził łowca prostując się. - Miło słyszeć, że się w końcu ze sobą zgadzacie. Nawet jeśli chodzi wam o połączenie sił przeciwko mnie.
  - O co ci chodzi, psycholu?! - mężczyzna odzyskał język w gębie.
  - Jak to o co? O dobro ogółu - odpowiedział Żelazny tonem, jakby to była oczywistość. - Wasza przedszkolna kłótnia gra już niektórym ludziom na nerwach. Zapłacili mi za to, bym się upewnił, że już nie będziecie rozrabiać. Od was zależy, jak to rozwiążemy.
  - TORTURUJĄC NAS SZCZURAMI?!
  - Cel uświęca środki, przyjacielu - wzruszył ramionami. - Zostawiłem was na chwilę samych. Wyżaliliście się już? Możemy skończyć ten cyrk?
  - Powiedziałem to już kilka razy i powtórzę jeszcze raz - odparł arkanin. - W ŻYCIU nie sprzymierzę się z Hordą!
  - Kto tu mówi o przymierzu? - zauważył Del. - Po prostu macie się pogodzić, zabić, cokolwiek! Byleby się skończyła ta wasza cholerna wojna. Doceńcie chociaż fakt, że po prostu was nie zamordowałem na miejscu. To jak? - przyklęknął przed arkaninem, chcąc popatrzeć mu prosto w oczy. - Podacie sobie łapki, czy mam wam je odciąć i zrobić to za was?
  Skośnooki jednak tylko zmierzył łowcę nagród spojrzeniem równocześnie pogardliwym i morderczym. Spojrzeniem godnym skaga przetrzebiającego kurnik. To wszystko było poniżej jego godności.
  - W dupie mam te twoje miłosierne zamiary - wziął głęboki wdech, po czym wykonał najgłupszy ruch w całym swoim życiu...
  Splunął Suwerenowi w twarz.
  Nawet nie drgnął. Powietrze jednak jakby nagle zastygło. Przywódca Kamiennej Hordy aż skulił się na swoim miejscu pod przeciwną ścianą. Po długiej chwili milczenia ciszę przecięło długie westchnienie zmieszane z delikatnym terkotem metalowej maski. Delacroix powoli wstał. Bez słowa cień pod starą szafką jakby zabulgotał i zaczęły wydobywać się z niego małe, czarne kształty. Do uszu pojmanych dowódców dotarło znajome już, jeżące włosy na karku popiskiwanie. Czarne szczury o błyszczących białych oczkach zaczęły się zbierać w stronę lidera Triady. Ten z refleksem godnym rasowego szachisty pojął swój błąd. Ostatni błąd w swoim życiu.
  Szczury nie słuchały protestów. Nie słuchały krzyków. Stojący z kamiennym spokojem Suweren również wydawał się ich nie słuchać. Słuchał ich tylko współwięzień, usilnie odwracający głowę. Od woni krwi niestety nie mógł się odciąć.
  - A mogliśmy po dobroci - stwierdził łowca. - To naprawdę mogło się skończyć inaczej. Ostrzegałem, że zrobię wszystko dla powodzenia mojego zlecenia.
  Po kilku minutach, wydających się trwać wieczność, arkanin w końcu umilkł. Herszt otworzył oczy i powstrzymał się od zwymiotowania na widok tego, co pozostało z ciała, dalej obleganego przez wynaturzone szkodniki.
  - Triada... - sapnął. - Teraz naprawdę rozpętałeś wojnę...
  - Słucham? - zdziwił się Del, nadal nieludzko spokojny. - Jaką wojnę?
  - Pomyślą, że to ja... - w głosie pojmanego pojawiła się panika. - Zaatakują...Pewnie od razu...
  - Nie będzie żadnej wojny - zapewnił go łowca nagród.
  - Jak to? Jak się o tym dowiedzą...
  - Niby od kogo? Od ciebie?
  Coś w tej wypowiedzi zmroziło hersztowi krew w żyłach. Szczury przestały dobijać leżącego i uniosły łebki w jego stronę.
  - Ciała się sprzątnie - Suweren mówił jakby do siebie. - A co do plotek...,,trupy głosu nie mają".

Delacroix - Dalej nie wierzysz w czary?

Pseudonim: Jak to mówią, ilu ludzi, tyleż wersji. A chłop pochwalić się może nie najgorzej brzmiącymi pseudonimami. Jednym z najpopularniejszych i zarazem najmniej pomysłowych jest miano ,,Człowieka w żelaznej masce" (ciekawe który geniusz połączył kropki) oraz Czarnoksiężnika, ale przez ich niewygodną długość właściciel raczej rzadko z nich korzysta. Mimo to co poniektórzy skracają pierwsze do ,,Żelazny" i używają na zmianę z tym drugim. W większych miastach ludzie rozpuszczają o nim przeróżne plotki, w tym historyjkę jakoby swoich zdolności nabył poprzez podpisanie paktu z diabłem. Stąd równie malowniczy tytuł suwerena władcy piekieł, który z czasem skrócono do samego słowa ,,Suweren". I tak po dziś dzień ten jeden zlepek liter kręci się po naszej części Talos, wypowiadany zarówno jako przekleństwo, jak i przestroga.
Imię: Pewnie nie zaskoczy cię fakt, że nie uświadczysz tutaj podobnej informacji. Każdego uparcie upominającego się o to biedaka delikatnie aczkolwiek stanowczo upomina, że ma do dyspozycji całą gamę o wiele ciekawszych nazw. Nie chodzi tu o tajemnicę, w końcu jego nazwisko niemal zawsze kroczy za przezwiskiem. Bycie szerzącym postrach Suwerenem wydaje się o wiele ciekawsze, niż kolejny Daniel, Edward czy cholera wie kto jeszcze.
Nazwisko: Delacroix. Nikt jednak nie daje wiary, że to jego właściwe nazwisko. W końcu po co facet ukrywający twarz za maską miałby się przedstawić tak jak powinien? Żelazny nie przejmuje się tym i nie kwapi się korygować błędu. Mimo mnogości barwnych przydomków, zawsze bez lęku przedstawia się właśnie jako Delacroix. Nie przeszkadza mu nawet zdrobnienie Del.
Płeć: Mężczyzna
Wiek: Ocenienie wieku Suwerena jednoznacznie sprowadza wszelkie domysły pod późną trzydziestkę, jednak biorąc pod uwagę nieodkryte jeszcze właściwości otrzymanego przez mężczyznę daru, całkiem możliwym jest, że żyje o wiele dłużej.
Rasa: Niegdyś człowiek. Obecnie już sam nie ma pojęcia czym jest. Może faktycznie został czarnoksiężnikiem rodem z książek fantastycznych?
Rodzina: Ma córkę. Albo miał. Niczego już nie jest w swoim życiu pewien. W głębi duszy przekonuje się, że uciekła z tej cholernej planety, wyszła za mąż za inteligentnego mężczyznę, który ją docenia i będą żyli długo i szczęśliwie, bo nie ma już żadnego nieporadnego wariata mogącego jej to szczęście zniszczyć. A przynajmniej takiej nadziei woli się trzymać.
Miłość: Żona go porzuciła, gdy stwierdzono u niego ciężki przypadek schizofrenii. Nie ma jej tego za złe. Sam by nie umiał ze sobą wytrzymać dłużej niż dzień, a ona opiekowała się nim tyle lat...w życiu nie spłaci podobnego długu. Nie ma również ochoty zaciągać kolejnego, co nie oznacza, że musi zachowywać się wobec dam jak skończony buc.
Aparycja, cechy szczególne: Talos jest pełne wszelakiego rodzaju niecodziennego tałatajstwa. Chociaż ,,niecodzienne" to nieodpowiednie słowo, skoro co krok trafiasz na coraz dziwniejsze persony. Dziwactwo stało się dla mieszkańców takich miast jak Cargo czy Devlin codziennością, a to wyjaśnia dlaczego Del z reguły uchodzi cudzej uwadze. Może ci się wydawać, że widziałeś w tłumie rąbek brudno granatowego płaszcza albo stojącą w ciemniejszym zaułku średniego wzrostu postać, ale gdy przetrzesz oczy, okazuje się to tylko przywidzeniem. Mając wokół siebie tabun ludzi, Suweren nie budzi takiego strachu jaki się nagromadził wokół jego osoby. Jednak rozmawiając z nim na osobności można odczuć pewien...dyskomfort. Większość jest pewnie winą maski, wzorowanej na kształcie ludzkiej czaszki. Zgodnie z przezwiskiem, wykonano ją z mieszanego stopu żelaza, dzięki czemu jest lżejsza niż może się wydawać. Wmontowane w nią soczewki mogą spełniać rolę lornetki, a filtr powietrza chroni przed pyłami na pustyniach, przez pewien czas mógłby nawet powstrzymać toksyczny gaz. Ponieważ jest w zupełności mechaniczna (elektryczny sprzęt zwykł w rękach mężczyzny wariować), zębatki przy gwałtownym uruchomieniu wydają metaliczny dźwięk. Czasem podobne odgłosy towarzyszą także podczas rozmowy z Żelaznym, nadając jego głosowi specyficznego wydźwięku. Kiedyś nawet mężczyzna zauważył, że zastanawiając się nad czymś bezwiednie wydaje mechaniczny, nieregularny chrobot. Mało kto jednak ma okazję siedzieć obok, by zwrócić na to uwagę. Posiada typową, średnio umięśnioną sylwetkę faceta, który niejedno przeżył i chociaż specjalnie przeciętną posturą nie straszy, jego postawa jest wystarczająco zniechęcająca. Ubiór już z pierwszego wrażenia sugeruje słabość Delacroix do przedpotopowej mody. Zawsze nosi ten sam brudno granatowy płaszcz z matowymi, złotymi zdobieniami, wysokim kołnierzem oraz kapturem, proste spodnie, wysokie buty i dwa skórzane pasy. Pierwszy, przecinający pierś, służy jako uchwyt dla kuszy oraz kołczanu z bełtami na plecach. Zdobią go dwa podejrzane amulety z wielorybiej kości. Drugi, noszony jak pasowi przystało, trzyma olstro na złożony do rozmiarów rękojeści miecz oraz niewielką skórzaną torbę. W przeciwieństwie do innych łowców nagród szczycących się działaniem w cieniach, Del nie nosi żadnych rękawic. Serdeczny palec prawej ręki dalej zdobi matowa, ogryziona zębem czasu obrączka i ciemne, nieregularne znamię, widoczne zarówno na wierzchu jak i wnętrzu dłoni.
Charakter: Cała postać Suwerena wydaje się mówić ,,Nie zadzieraj ze mną", od maski po podejrzany ślad na dłoni, nawet jeśli nie miałeś okazji zobaczyć co naprawdę potrafi. Jego pewny krok, dumnie wyprostowana sylwetka i spokojny, stonowany głos przywodzą na myśl bardziej żołnierza niż mordercę. Chociaż jego metody działania zakładają niewykrywalność godną mistrzowskiego szpiega i skrytobójcy, na co dzień wcale nie jest ciemnym, małomównym typem. Wręcz przeciwnie: ma całkiem sporo do powiedzenia. To właśnie ten typ osoby, która całą dyskusję stoi obok i wcina się w najgorszych momentach, na dodatek w szczególności ludziom, których z założenia nie powinno się denerwować. Najgorszy w tym wszystkim jest fakt, że prawie zawsze ma rację, a swoim realistycznym poglądem na świat zwykł burzyć podbudowywany, optymistyczny nastrój przed jakimś niemożliwym przedsięwzięciem. Nie jest to więc facet, u którego powinieneś szukać pozytywnej rady. Pamiętaj tylko, że cokolwiek powie, nigdy cię nie okłamie. Koloryzowanie faktów nie leży w jego zwyczajach, ani na ciemniejsze, ani pogodniejsze barwy. Jeśli więc jego spostrzeżenia są naprawdę dołujące, sprawa ma się gorzej niż źle. A ponieważ nierzadko prawda boli bardziej niż najbardziej przekręcony fałsz, równie często mężczyzna ma z jej powodu kłopoty. Ale nie istnieją chyba kłopoty, z których miałby się nie wymigać. Choćby tkwił po pas w bagnie, wyjdzie z niego zupełnie suchy i jeszcze wyciągnie towarzyszy. Sojusznik z niego świetny, przyjaciel - jeszcze bardziej irytujący, jeszcze bardziej złośliwy i jeszcze brutalniej szczery. Podróż z nim ramię w ramię może czasem doprowadzać do skraju cierpliwości. Pomimo dawania wrażenia, jakoby podcięcie ci nogi miałoby dać mu niesamowitą satysfakcję, bez wyraźnego powodu raczej by tego nie zrobił. Jednego możesz być pewien: jeśli masz z nim dobre kontakty, ostatecznie wyjdzie ci to tylko na lepsze. Niektórym ciężko połączyć ze sobą słowa ,,honorowy zabójca". Cóż, najwyraźniej Delacroix z wrodzoną wprawą niszczy wszelkie stereotypy. Owszem, jest po prostu mordercą, tego nie da się ukryć ani temu zaprzeczyć. Czy oznacza to jednak, że zawsze musi nim być? Skrytobójca to w jego przypadku tylko i wyłącznie określenie profesji - jego zwyczajowe zachowanie w niczym nie wskazuje na powiązanie z podobnym zajęciem. Przede wszystkim jest niesamowicie kulturalny oraz uprzejmy, zwłaszcza wobec kobiet. Gdyby nie maska, z łatwością zdobywałby zaufanie obcych. Dalej to potrafi, jest to tylko trochę trudniejsze, ale spędzenie z nim dłuższego czasu szybko uświadamia, z jakim człowiekiem masz do czynienia. Sposób wysławiania się i postawa mogłyby przywodzić na myśl jakiegoś lorda, także poprzez wyraźnie zauważalną bezczelność. Mężczyzna mało kogo się obawia, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Biorąc pod uwagę jego rozsądek (słowo rzadko spotykane wśród zwykłych najemników), nie dziwnym by było, gdyby okazało się to tylko pozorem. Wszak to nie odwaga czyni bohaterem, lecz świadomość własnych lęków. A skoro już przeszliśmy do bohaterstwa... Del ,,oskarżony" o coś podobnego prychnąłby jedynie, dając wyraz w jak głębokim poważaniu ma wszelkie rodzaje bohaterów, nie tracąc nawet czasu na żadne słowa opisu. Sam przed sobą nie potrafi jednak ukryć, że mierzi go paskudnie widok cudzej krzywdy. Może sobie wmawiać, może przekonywać się, że przecież i tak całego świata nie zmieni, ale i tak pojawi się w ostatniej sekundzie na ratunek. W innym razie jego sumienie - wykoślawione bardziej niż szprychy starego (zardzewiałego, bezwartościowego) roweru - nie da mu żyć.
Częste miejsca pobytu: Mężczyzna należy do osób, których się z reguły nie szuka, bo mało kto chce mieć z nim do czynienia. Jeśli już jednak uważasz, że to konieczność, musisz udać się do któregoś z większych miast. Coś szczególnego łączy go z Cargo. Nie ma zbytnio pojęcia co, ale to miasto wydaje się ,,mówić" w jego języku.
Song Theme: Conquest of Spaces - Woodkid | Kings - Tribe Society
Stopień rozgłosu: 1 (400/500 PD)
Sojusznicy: Brak
Wrogowie: Zmora - idealny przykład zjawiska ,,nemezis", czyli kogoś, kogo szczerze nienawidzisz, ale nie umiałbyś się zdobyć na poderżnięcie mu gardła, bo twoje życie nagle stało by się jakby bardziej puste.
Broń: Jednoręczna mechaniczna kusza (przerobiona tak, by mieściła cztery pociski zanim trzeba będzie przeładować) oraz niezawodny krótki miecz, złośliwie nazywany ,,scyzorykiem" przez fakt, że ostrze można całkowicie złożyć i schować w rękojeści.
Umiejętności: I tu się zaczyna prawdziwa zabawa. Nazywanie Delacroix ,,suwerenem diabła" jest zarówno prawdą jak i fałszem: mężczyzna nie podlega na stałe absolutnie nikomu, ale nie umiałby znaleźć lepszej nazwy niż ,,demon" dla gościa, od którego otrzymał swój dar. Jakiś ważniak z Arc mógłby opisać zdolności Suwerena jako efekt skomplikowanej mutacji, ale jako że Del jest człowiekiem prostym (jak i reszta Talos), pozostanie to dla niego po prostu czarną magią. Dosłownie - tylko to pojęcie przychodzi do głowy patrząc na efekty. Wszystko prawdopodobnie bierze początek od znamienia na dłoni, a przynajmniej biorąc pod uwagę fakt, że błyszczy za każdym razem, gdy łowca nagród używa magii. Gdyby określić jego moce jednym zdaniem, można by stwierdzić, że w większości opierają się na manipulacji ludzkim umysłem...oraz rzeczywistością. Potrafi na przykład stworzyć jakiś drobny przedmiot, utkany z niekreślonej ciemnej materii, jak wytrych czy nóż, a nawet przy głębszym staraniu upodobnić to do oryginału także w kolorze i dotyku. Materiał dalej pozostaje tym samym, więc jedzenia sobie stworzyć nie umie (woli tej czarnej, półżywej masy nie gryźć), a do fałszowania pieniędzy nie ma cierpliwości. Przy nim nie można być niczego pewnym, nawet własnego cienia - cholera wie, kiedy nabierze trójwymiarowej formy i chwyci cię za nogi. Cienie to zdecydowanie najpotężniejsi sojusznicy Delacroix. Mogą przyjąć kształt właściwie wszystkiego, chociaż mężczyzna szczególnie upodobał sobie formy smukłych chartów, kruków i stad szczurów. Humanoidalne sylwetki owszem, wyglądają imponująco, aczkolwiek są o wiele bardziej toporne i łatwiej z nimi wygrać. Psy, ptaki lub gryzonie natomiast są perfekcyjną bronią pościgową oraz zwiadowczą, zwłaszcza w miastach. Żelazny także potrafi zmieniać postać. Jako pełzające przy ziemi cieniste monstrum nie wydaje właściwie żadnych dźwięków i umie się przeciskać przez szczeliny. Bez problemu wspina się także po ścianach. Do walki nadaje się kiepsko, ale do ataków z zaskoczenia - jak najbardziej. Co do manipulacji umysłem, Del wzorem typowego czarnoksiężnika potrafi wmówić ludziom, że widzą, słyszą lub czują rzeczy, których nie ma. Nie wiąże się to z iluzją, bo wpływać może tylko na jednego człowieka jednocześnie, ale czasem i to wystarcza, by zakłopotać kilku na raz dziwnym zachowaniem towarzysza. Jednak i umysł Suwerena ma swoje ograniczenia i kontrolowanie kilku zaklęć naraz bywa kłopotliwe. Przykładowo, sterowanie jednym cieniem jest o wiele prostsze niż trzema, oraz niemożliwe gdy próbujesz równocześnie mieszać komuś w zmysłach. Ale i bez czarów Delacroix świetnie sobie radzi. Już przed psychiatrykiem był nienajgorszym złodziejem i doskonale się wspinał. Świetnie walczy wręcz. To także dobry strzelec, ale z jakiegoś powodu współczesna broń palna w jego rękach szwankuje. Dlatego właśnie wyposażył się w kuszę. Och, i nieźle tańczy w duecie. Nie żartuję.
Towarzysz: Nie potrzebuje zwierzaka. I tak gdziekolwiek jest cień, tam nie jest sam. Jednak nietrudno zauważyć, że ciągną do niego typowe miejskie zwierzęta, czyli gryzonie i bezdomne psy. Przypadek?
Wykonane zlecenia:
  - [#5] Względny pacyfista
Nick na howrse: RedRidingHood

czwartek, 11 maja 2017

Od Oszusta (CD Evy) - ,,Sam sobie pomóż"

        Mówi się, że oczy są zwierciadłami duszy. Ponoć wszystko co dręczy człowieka znajduje w nich swoje odbicie. Ci co sprawniejsi obserwatorzy przekonani są, że mogą na ich podstawie określić z jakim człowiekiem mają do czynienia. Ludzkość nie na darmo zwykła też mówić "Co z oczu, to z serca", lecz prawdę powiedziawszy Złodziej nigdy nie dawał temu wiary. Jak dla niego niezmiennie był to zwykły bełkot. Plaga nigdy nawet nie przypuszczał, by z jego oczu dało się wyczytać cokolwiek poza tym na co sam zezwalał. Z drugiej jednak strony z pełną odpowiedzialnością godził się na to, by sporo o nim mówiły. Ludzie na tyle nierozważni, by podejść na odległość umożliwiającą przyjrzenie się im dokładnie, bez wątpienia byli pewni, że widzieli sekrety, których nigdy nie będzie im dane poznać. Widmo (czemuś zawdzięczający taki, a nie inny tytuł) zdecydowanie emanował tajemnicą niedostępną nikomu nieodpowiedniemu. Jednocześnie nie istniał nikt odpowiedni do tego, by wysłuchać spowiedzi Zmory, a on nie garnął się do poszukiwania takiej osoby. Skupione, czujne, a przede wszystkim nieustające w poszukiwaniu szans i zagrożeń oczy z całą pewnością były tym, co ostatecznie utwierdzało ludzi w przekonaniu, że mają do czynienia z czymś, czego nie dane im będzie pojąć. Koszmar dysponował oczami drapieżnika, których spojrzenie potrafiło mrozić krew w żyłach. Ponadto były niespotykane i potrafiły bez reszty zapaść w pamięć. Wielu możnym tej planety sen z powiek spędzały te różnokolorowe ślepia, przed którymi nigdy nie dało się schronić. Oszust doskonale zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę. Był egoistą - tym bardziej czerpał satysfakcję ze swojej wyjątkowości, której nijak nie można mu było odmówić. Mimo wszystko to nie oczy zdradziły Plagę tym razem. Te nigdy nie zawodziły. Diabła zgubiło nieznaczne drgnięcie mięśnia i prawdę powiedziawszy był na siebie zły o to, że dał się przyłapać.
  - Nie mam pojęcia o czym mówisz. - oznajmił cierpko, równocześnie do tego starając się wymyślić jakiekolwiek wiarygodne wytłumaczenie.
  - Myślę, że wiesz o czym mówię. - Eva uśmiechnęła się do niego jak do dziecka, które niewiele jeszcze wie o życiu i któremu trzeba wyjaśniać nawet najprostsze kwestie - Powiesz mi po dobroci co cię boli czy może znowu będziemy przechodzić przez to samo co ostatnio?
  Zmora dobrze wiedział czym będzie grozić przyznanie się do wszystkiego. Wiedział też czym będzie grozić nie przyznanie się do niczego. Mając do wyboru zło i nieco większe zło, decyzja zdawała się być oczywista. Mimo wszystko zło nadal było złem i dlatego Złodziej zdecydował się zataić prawdziwą odpowiedź na zadane mu pytanie. Wybór pomiędzy złem i gorszym złem rozstrzygnęło zatem niewinne pół-zło. Dlatego mężczyzna odwrócił się w stronę lekarki i odsłonił zasklepioną szramę na policzku, która już zaczęła się goić i w żadnym wypadku nie wymagała interwencji. Poprawił chustę i rozsiadł się wygodnie na krześle. Eva spojrzała na niego, mrużąc oczy. Oboje zdawali sobie sprawę z tego, że połowicznie już wygojone zadrapanie nie mogło boleć aż tak, by człowiek krzywił się z tego powodu.
  - A może powiesz mi, co naprawdę się wydarzyło? - spytała, kładąc szczególny nacisk na słowo "naprawdę". Zmora teatralnie przewrócił oczami, wzdychając przy tym dobitnie ciężko.
  - To był drobny wypadek. Nie wziąłem pod uwagę znaczącego czynnika, źle wyliczyłem i spadłem. - oznajmił jej chłodno, wyraźnie manifestując, że ani trochę nie podoba mu się rozmawianie o nim i jego błędzie. Mimo to Evie nie zamierzała porzucić tematu i dociekała dalej:
  - Z wysokości?
  Koszmar zerknął na nią poirytowany i wstał od stołu. Jego ruchom brakowało jednak zwyczajowej pewności i płynności. Złodziej sztywno i podejrzanie niemrawo, jak na niego, wrócił na swoje miejsce przy drzwiach i oparł się o futrynę. Oddalił się na odpowiedni dystans, by nie musieć się obawiać niespodziewanego kontaktu. W tym wypadku Bezimienny przypominał ranne zwierzę, które pomimo swojego samopoczucia, uparcie stara się jak najbardziej oddalić od każdego. Natura podarowała Zmorze wyjątkowo silne przywiązanie do swoich instynktów, logicznym więc, że i on ulegał potrzebie dystansu. Był pewien, że odpowiednio duża dawka niczym niezmąconego spokoju, pozwoli mu wrócić do formy. Jednakże, by to osiągnąć potrzebował właśnie ciszy i poczucia, że wszystko jest tak jak trzeba, zwłaszcza gdy był obolały i czuł się jak krucha figurka, którą byle gwałtowniejszym ruchem można rozbić.
  - Zależy czy pytasz o to co planowałem, czy o to co mi wyszło... - prychnął. Nie przestał sztyletować Aniołka wyjątkowo paskudnym spojrzeniem. Taktyka ta zwykle działała aż zbyt skutecznie. Miał jednak przed sobą panienkę Maddison, a ona zdawała się być niewzruszona groźnym wzrokiem jej gościa. Zmora wiedział, że Evie nie pozwoli sobie na to, by pokazać, że jakkolwiek to na nią zadziałało i w gruncie rzeczy uznawał jej opanowanie. Rzadko zdarzało się, by ktoś pokroju Aniołka potrafił aż tak nad sobą panować.
  - Domyślam się, że pytanie o oba nie ma najmniejszego sensu, więc powiedz mi jak było, a nie jak miało być. - Eva także wstała, najwyraźniej chcąc podejść do Oszusta. On jednak powstrzymał ją gestem ręki, zanim w ogóle zdecydował się odpowiedzieć.
  - To było trzecie piętro. Chciałem wylądować na dachu piętro niżej, ale konstrukcja nie wytrzymała i zarwała się pode mną. - streścił krótko - I uprzedzając wszystko, co mogłabyś za chwilę powiedzieć... Nic mi nie jest, panienko. Nikt nigdy nie umarł z powodu takich potłuczeń.
  Panienka Maddison westchnęła ciężko, kręcąc głową. Zapewne zastanawiała się nad tym jak przekonać Zmorę do tego by pozwolił zrobić sobie cokolwiek. Musiała mieć jednak świadomość, że jest to wyjątkowo trudne do wykonania. Bo niby jak tu przekonać Plagę, co do swoich racji? Zamaskowany mężczyzna był nie bezpodstawnie przekonany o tym, że nie potrzebuje żadnej fachowej opieki lekarskiej. Koniec końców z Cargo do Annville przyjechał o własnych siłach i w zasadzie nie zamierzał się z niczym zdradzać. Siniaki i stłuczenia, bez względu na to jak bolesne czy uciążliwe by nie były, właściwie nie wymagały uwagi. Złamań, zwichnięć, skręceń lub choćby wybić Diabeł raczej nie rejestrował. Nawet otarć nie zebrało by się zbyt wiele jeśli nie liczyć tego szpecącego twarz mężczyzny. Niestety panienka Eva zdawała się mu nie dowierzać. Oszust mógł sobie do woli mówić, że nic mu nie jest, a Evie i tak nie zamierzała się z tym pogodzić. Sytuacja była patowa i niestety, by sprawa nie utknęła w martwym punkcie ktoś musiał odpuścić i zaakceptować warunki wygranego. Złodziej nie chciał odpuszczać, a lista powodów zdawała się mnożyć w oczach. Szczycił się w końcu niezłomnym uporem i raczej nie przegrywał. Jednakże całkiem sporo argumentów przemawiało tez na jego niekorzyść. Nie najlepiej rozpoczął ten dzień i jakoś nie miał ochoty toczyć długich, jałowych i w efekcie bezsensownych dyskusji. Co prawda dane mu było zjeść prawdziwe, jakościowo dobre śniadanie w wyjątkowo wygodnych warunkach, a to nie zdarzało się nader często, ale to jednak było odrobinę za mało, by jego humor wystarczająco się poprawił. Diabeł był rozdrażniony, a fakt, iż tymczasowo utracił swoją naturalną sprawność, a przez to i część pewności siebie odpowiedzialną za świadomość własnych możliwości raczej nie podbudowywała jego nastroju. Prawdę powiedziawszy Bezimienny odczuwał swoistą niepewność, a nawet i strach. Nie skłamałby, mówiąc, że gdyby panienka Maddison zaczęła naciskać na niego bardziej niż miało to miejsce wcześniej, znalazłby się o krok od zaszczucia.
  Jednakże doktor Eva Maddison nie była pierwszym, lepszym lekarzem z brzegu. Jej wiedza i doświadczenie zdawały się przenikać wszystkie zbudowane przez Zmorę mury. Nie docierała może ona aż do samego sedna, ale tak, szczerze mówiąc, było lepiej. Oszust nie miał ochoty zmywać ze swojego stroju krwi Aniołka, a tak właśnie kończyła się każda znajomość w której ktoś postanowił wparować w życie Koszmaru odrobinę zbyt daleko niż było to stosowne. Zawsze dochodziło do rękoczynów, a niewygodna osoba zwykła nie przeżywać dość długo, by sekret Zmory miał się roznieść po świecie. Evie jednak zdawała się dysponować odpowiednio dużą dozą zdrowego rozsądku, by nie narażać się na zbytnie nieprzyjemności. Najwyraźniej ta sama cecha utrzymywała ją z dala od Złodzieja i w obecnym przypadku. Eva nie była głupia i wiedziała co się święci. Ostatecznie taki sam mechanizm dało się zauważyć u każdej zagonionej w ślepy zaułek żywej istoty, zatem nie mogło to być obce lekarzowi. Prawie każde osaczone zwierzę, czując zbliżający się koniec podejmowało ostatnią walkę o życie i potrafiło dotkliwie zranić napastnika. Oszust co prawda nie umierał. Ba! Nie był nawet blisko tego. Jednakże jeśli Aniołek czegoś się o nim dowiedział, z całą pewnością mógł założyć, że jeśli zwykle nie znosił zbliżania się do kogokolwiek, obecnie byłby w stanie się bronić przed wszystkim co zapachniałoby mu zagrożeniem. Było to oczywiście zupełnie trafne założenie, ale Evie nie należała do osób, które zostawiają ludzi sam na sam z ich problemami. Zwłaszcza, gdy potrafiła pomóc, właściwie nie przykładając do tego ręki. I, co gorsza, zdecydowała się po raz kolejny pomóc Pladze.
  Zmora czy tego chciał, czy nie zmuszony był ów pomoc przyjąć. Nie powstrzymało go to jednak przed drgnięciem i posłaniem Evie ostrzegawczego spojrzenia, gdy ta przeszła tuż obok niego.
  - Nie bój się tak... Przecież nic cię tu nie pogryzie. - panienka Evie zaśmiała się, najwyraźniej szczerze rozbawiona.
  - Nie byłbym tego taki pewien. - odgryzł się jej Koszmar - Lekarze zwykle mają skalpele, igły lub choćby nożyczki...
  - Oraz obiecywali nie szkodzić. - dokończyła Eva. Tym razem to Zmora parsknął krótkim, suchym jak zgrzyt kamienia o kamień, śmiechem. Dźwięk ten z całą pewnością mógł wywołać dreszcze.
  - A w to, to już zupełnie nie uwierzę.
  - Dlaczego? Ktoś ci coś kiedyś zrobił? - w głosie Evy zabrzmiało szczere zainteresowanie tematem, gdy przegrzebywała jedną z szafek w poszukiwaniu cholera-wie-czego.
  - Tak. - potwierdził - Ale wyjątkowo cenię sobie swoją prywatność.
  - Oczywiście...
  Bezimienny odprowadził Evie wzrokiem, gdy ta, wydobywszy z szafki jakiś ręcznik, przeszła do półki i zdjęła z niej tubkę maści. Mężczyźnie nie umknął podejrzany cień uśmiechu, który zatańczył na wargach Aniołka. Niestety podstęp zwietrzył dopiero po fakcie i odruchowo cofnął się o krok. Jego wzrok powędrował w stronę drzwi, gdy Zmora określił dystans pomiędzy nim, a wolnością, szacując przy tym swoje szanse na w miarę bezbolesne i skuteczne powodzenie. Nie było tajemnicą, że miał pewne problemy z zaufaniem komukolwiek, a Eva - za jakkolwiek wyjątkową by się nie miała - tylko potwierdzała regułę. Oszust nie potrafiłby wsadzić lekarce nożyczek w rękę i odwrócić się do niej plecami.
  - Nie... - zaprotestował, cofając się o kolejny krok.
  - Daj spokój! - Aniołek fuknął na niego, wciskając mu w ręce oba przedmioty. Ku rosnącemu zdumieniu Zmory, Eva podparła się pod boki, ale nie usiłowała go zaciągnąć na kozetkę. Kobieta wydęła usta, zastanawiając się nad czymś przez chwilę. Gdy zdała sobie sprawę z tego, że Złodziej wodzi wzrokiem pomiędzy jej twarzą, a trzymanymi w rękach rzeczami, niemo domagając się wyjaśnień dodała: - No przecież mnie nie dasz się dotknąć, bo nic ci nie jest. W takim razie sam sobie pomóż.
  Panienka Maddison po raz kolejny uśmiechnęła się do niego, zachęcając go tym samym do zrobienia czegokolwiek. Jednak w jej uśmiechu krył się nieco złośliwy triumf i satysfakcja z własnego podstępu. Koszmar uniósł jedną brew w wyrazie zdziwienia, gdy wskazała mu drzwi łazienki.
  - No, dalej! - zaśmiała się. Wyciągnęła nawet rękę, po to, by z niewielką pomocą gestu pomóc Pladze podjąć decyzję. Ten jednak, zauważając jej zamiar uchylił się i mamrocząc krótkie: "Sam sobie poradzę" powlókł się we wskazanym mu wcześniej kierunku.
  Doprowadzenie się do porządku zajęło mu nieco ponad dwadzieścia minut. Co prawdę większość tego czasu pochłonęło wyswobodzenie się z ubrań i ubranie z powrotem. Strój Oszusta, choć wygodny i maksymalnie funkcjonalny, nie nadawał się zbytnio do tego, by w niego ingerować. Liczne paski i wiązania (często dające zajęcie dłoniom, gdy nic ciekawszego do roboty nie było) potrafiły być nad wyraz uciążliwe, gdy przychodziło do uwolnienia się z sztywnego materiału. Zmorze póki co to nie przeszkadzało. Gdyby nie to spędził by samotnie znacznie mniej czasu. Fioletowo-żółto-zielonawe siniaki co prawda nie napawały optymizmem, ale mężczyzna dobrze wiedział, że za maksymalnie tydzień bądź półtora będą niewiele znaczącym wspomnieniem. Do tego czasu wystarczyło wieść nieco oszczędniejszy tryb życia, żeby niepotrzebnie się nie urażać i wszystko powinno być w jak najlepszym porządku.
  Gdy w końcu Oszust wrócił do panienki Maddison, ta nadal nad nim triumfowała. Dlatego zgromił ją jadowitym spojrzeniem i usiadł na krześle z którego nie tak dawno temu się poderwał. Oparł łokcie na stole i swoim zwyczajem zamarł w bezruchu, jednocześnie będąc skupionym na swoich myślach i doskonale świadomym otoczenia. Upłynęła zdająca się trwać wieki chwila ciszy zanim Zmora pochwycił wyczekujące spojrzenie Aniołka. Zmarszczył brwi, zastanawiając się co tym razem udało mu się przeoczyć.
  - Dzięki. - rzucił od niechcenia, po cichu licząc, że to właśnie o to chodzi.
  - Lepiej późno niż wcale - skwitowała lekarka - Co teraz?
  - W związku z czym?
  - Z tobą. Co zamierzasz teraz?
  - A bo ja wiem? - Złodziej wzruszył ramionami. Dopiero teraz, pod wpływem pytania uświadomił sobie, że faktycznie nie ma żadnego planu. Przyjechał do Annville, ale co w związku z tym? Nie miał tu domu jako takiego, a co za tym idzie raczej nie dane mu będzie cieszyć się nicnierobieniem. Mimo wszystko jednak nie chciał przyznawać, że najprawdopodobniejszym scenariuszem dla jego pobytu w tym mieście jest bezcelowe tułanie się po całym Annville. - Znając życie znajdę sobie jakąś przytulną ruderę. Raczej taką do której nikt nie zagląda, najpewniej coś w ruinie. A potem się zobaczy. Jeśli będę miał szczęście znajdę sobie jakiś zatęchły koc i jakoś to będzie. - odpowiedział Złodziej z niekłamaną prostotą, bo przecież dokładnie to go czekało. Tak właśnie wyglądało jego życie odkąd tylko sięgał pamięcią.

Eva? Co prawda nie ma wybuchów, ani pościgów, ale proszę bardzo c:

sobota, 6 maja 2017

Od Evy (CD Oszusta) - Zawsze to jakaś odmiana....

        Jako jedyny dyplomowany lekarz w Annville (i możliwe, że także w okolicach aż po Cargo), Maddie miała swoją typową pracującemu dorosłemu rutynę. Wstawała odpowiednio wcześnie, poświęcała piętnaście minut na doprowadzenie się do porządku, ubierała się, jadła śniadanie i przystępowała do swojej pracy. Jeśli praca owa nie oznaczała zlecenia, reszta dnia również była niezmienna: posterunek w gabinecie, ewentualnie jakieś zakupy, szybki obiad, papierkowa robota, a wszystko przeplatane odwiedzinami pacjentów. Nigdy wiele ich nie było - mieszkańcy Annville, w większości doświadczeni mechanicy, potrafili o siebie zadbać i byli na tyle ostrożni, by nie pchać rąk w żadne nieprzeznaczone do tego miejsca. Ale wypadki zdarzają się każdemu i kobieta w swojej karierze tutaj miała na koncie kilka paskudniejszych przypadków. W większości byli to podróżni nie wiedzący jak poradzić sobie z raną po ugryzieniu skaga, zdarzały się także rany postrzałowe oraz ofiary bijatyk (jak choćby przyprowadzony dnia poprzedniego jegomość). Raz Evie przyszło ratować młodą dziewczynę. Koniec końców straciła całą rękę, ale przynajmniej żyła i Aniołek mógł ze spokojnym sumieniem odmachiwać jej na powitanie gdy mijały się na ulicy. Było też kilkanaście przypadków utraty palców, niezliczona ilość otruć czy ukąszeń, a złamania, skręcenia i zwichnięcia w przypadku takiej ilości rozbrykanych, nie słuchających dorosłych dzieciaków w jednym miejscu - sporej jak na talosańskie standardy - stały się dla niej chlebem powszednim.
  Nie było tak jednak codziennie, przez co długości dni wydawały się Maddison tak nieproporcjonalne, że zaczynała wątpić czy na Talos doba na pewno zawsze miała standardowe dla żywej planety 24 godziny. W każdym razie koło godziny ósmej wieczór rutyna wracała: lekarka dopinała wszystko na ostatni guzik - raporty, porządki w gablotce, czy najzwyklejsze sprzątnięcie mieszkania - po czym szykowała się do snu, często siedząc jeszcze jakiś czas oglądając stary film lub przy kupionej od kupca zużytej książce. Rano wstawała o przyzwoitej porze i wszystko zaczynało się od początku.
  Wyjątkami były wspomniane już wcześniej dni, gdy wywieszała na oknie kartkę ,,Nieobecna na czas nieokreślony", zabierała ze sobą swój mały asortyment wystarczający do przeprowadzenia prostej operacji, pistolet i kaduceusz. Zlecenia zajmowały różnie. Czasem kobieta wyjeżdżała także w innych celach, jak choćby by osobiście dopilnować uzupełnienia zapasów medykamentów, rzadziej w odwiedziny. Jak każdy miała też prawo do najnormalniejszego urlopu...wiążącego się z pomaganiem ludziom w innych częściach Talos, ale póki nie był to jej widziany codziennie gabinet, nawet to mogło stanowić dla Evie formę odpoczynku.
  Fach lekarski wymusza na człowieku przywyknięcie do odwiedzin. Ale odwiedziny nie wiążące się z obrażeniami czy chorobą stanowiły wyjątkowo miłą odmianę. Nawet jeśli odwiedzający prawie doprowadzał cię do zawału.
  Poranek był taki jak zwykle: wstała, ogarnęła się, ubrała i przystąpiła do przygotowywania dla siebie śniadania. Pech chciał, że Oszust, stojący już chwilę w drzwiach mieszkania Evy, na odezwanie się wybrał moment gdy otwierała puszkę kawy. Zaskoczona Maddison odwróciła się gwałtownie, przy okazji trącając filiżankę, która wywróciła się i zaczęła leniwie półkolem zmierzać w stronę krawędzi blatu.
  - Garret! - wypaliła Eva, nie ukrywając zdziwienia. - Co ty tu... - urwała dostrzegając filiżankę samobójczynię i bez namysłu rzuciła się by ją złapać. Przestrzegająca praw fizyki puszka z kawą w drugiej ręce osiągając odpowiedni kąt nachylenia pozbyła się połowy swojej zawartości. Zmora z uniesioną brwią obserwował całe zajście i w geście litości podał Aniołkowi wiszącą nad szafką zmiotkę z szufelką. Kobieta przyjęła je i jak najszybciej przystąpiła do sprzątania aby ukryć cisnący się na policzki rumieniec zażenowania.
  - Przynajmniej filiżanka jest cała - skomentował Zmora.
  - Szkoda, że nie obyło się bez ofiar - dopowiedziała z westchnieniem Evie wsypując ciemnobrązowy proszek do kosza. Nie obchodziła ją tu ,,zasada pięciu sekund", wedle której nie musiała jeszcze niczego jadalnego wyrzucać. Na wszelki wypadek nie chciała sobie bardziej psuć dnia drobinami kurzu w kawie.
  - Najwyraźniej i w tak błahym przypadku obowiązuje zasada ,,coś za coś" - stwierdził ze wzruszeniem ramion Złodziej.
  - Skąd ty się tu... - wróciła do tematu Maddison, ale nie dane jej było dokończyć, albowiem jej gość doskonale znał odpowiednio wymijającą odpowiedź na to pytanie:
  - ...Wziąłeś? Wiesz, zwykle pojawiam się tam gdzie mnie nie chcą.
  - Po czym wnioskujesz, że miałbyś być tutaj niemile widziany? - zapytała pani doktor zakładając ręce na piersi.
  - Czyżbyś się stęskniła, panienko? - w głosie Oszusta przejawiał czysty sarkazm.
  - Miałam tu raczej na myśli kwestie swojego zawodu, niejako wymagającego tolerancji i gościnności dla każdego w potrzebie - odpowiedziała.
  - Wnioskujesz, że w takowej jestem?
  - A co? Mam uwierzyć, że się po prostu za mną stęskniłeś? - Eva uśmiechnęła się jak matka do dziecka, które się diametralnie pomyliło, ale grzechem byłoby brutalnie wyprowadzać je z błędu.
  Zmora zmrużył podejrzliwie oczy.
  - Czyżby moje krótkie towarzystwo i na Anioły miało zły wpływ? Czy może panienka wzięła lekcje ciętego języka?
  - To czyste doświadczenie zawodowe. Niektórych pacjentów trzeba najpierw przegadać, by móc w ogóle zyskać pozwolenie na badanie - odparła kobieta wracając do przygotowywania śniadania. Po krótkim namyśle dołożyła na stole drugi talerz. - Skoro już jesteś, może zjesz ze mną śniadanie? A nawet jeśli już jadłeś, to chętnie dla odmiany posiedzę w towarzystwie...czyimkolwiek.
  Diabeł obejrzał się za siebie, jakby sprawdzał, czy ta propozycja aby na pewno skierowana została do niego. Doktor Maddison natomiast usiadła zakładając jedną nogę na drugą, patrząc na niego wyczekująco. Co jej szkodzi? Rzadko jadała w czyimś towarzystwie o tak wczesnej porze. Jeszcze rzadziej miewała wśród gości swoich znajomych, zwłaszcza ,,po fachu" (a przynajmniej patrząc na chociażby jedną podobiznę między nimi w postaci terminu łowcy nagród). Ironicznie, towarzystwo Garreta nie wydawało jej się tak złym pomysłem jak wydawać się mogło Zmorze. Jakkolwiek irytujący by nie był, jego obecność stanowiła wystarczająco miłą odmianę w porównaniu do kolejnego samotnego śniadania. Widmo w końcu westchnął w duchu i również usiadł. Wizja normalnego posiłku chyba była odpowiednio przekonująca. Kobieta uśmiechnęła się lekko i sięgnęła po chleb.
  - Wracając do tematu po raz drugi - zagaiła - co cię sprowadza do Annville? Robota?
  - Ta akurat została w Cargo i jeszcze za mną nie dzwoniła - odpowiedział. Widząc uniesioną pytająco brew postanowił dla świętego spokoju chociaż trochę sprecyzować: - Potrzebuję chwili spokoju, poza większymi miastami.
  - I wybrałeś się akurat tutaj, gdzie dla zasady każdego przyjezdnego wita się lufą dwururki?
  - Jak na razie jeszcze nikt poza tobą mnie nie widział. Możesz być pewna, że tak pozostanie.
  - Kamień z serca - odparła z lekkim sceptycyzmem. - Nie lubię łatać podróżnych załatwionych przez miejscowych. Dla sąsiadów to tak, jakbym ratowała tępione przez nich skagi.
  Kątem oka zerkała z ciekawości na swojego rozmówcę. Może to było głupie, ale miała cichą nadzieję, że do jedzenia będzie musiał zdjąć zasłaniającą pół twarzy chustę. Mężczyzna jednak nie miał najmniejszego problemu z posilaniem się bez podniesienia materiału. Musiał dostrzec starania Evy, a przynajmniej to sugerował przebłysk rozbawienia w jego oczach. Kobieta zganiła się w myślach. Co cię to obchodzi? Niech się ukrywa jak chce. To nie twój interes. I chociaż odpuściła, Oszust najwyraźniej wolał się upewnić, że nie będzie miała do niego żadnych pytań. Jedynym na to sposobem było znalezienie odpowiedniego pytania dla niej. Rozgada się i przez ten czas w spokoju dokończy śniadanie. Aniołek nie będzie się czuć przy stole samotnie, a on może nawet faktycznie dowie się czegoś ciekawego - i wszyscy zadowoleni. Grunt, to znaleźć jakiś wystarczająco rozwinięty temat. A pierwszym, co przyszło mu do głowy było tajemnicze zdjęcie z biurka pani doktor...
  - Masz tu jakąś rodzinę, panienko? - zapytał.
  Kobieta zamrugała zaskoczona takim pytaniem.
  - Czemu cię to interesuje? - odpowiedziała pytaniem.
  - A tak po prostu sobie pytam. Przy posiłkach chyba gada się o takich codziennych sprawach - zauważył.
  - To zależy jak poczytujesz słowo ,,codzienność"... - zauważyła, mając na myśli oczywiście definicję tego słowa według Złodzieja, jakże odmienną od jej własnej.
  Widmo jednak nie zamierzał dać się wciągnąć w dyskusję o nim. Czekał cierpliwie na odpowiedź na swoje pytanie. Evie nie miała czego tu ukrywać, więc po minucie milczenia odpuściła.
  - Miałam. Kiedyś - odpowiedziała zaskakująco krótko.
  Nie chciała się o tym rozgadywać. To był wątek, który mogłaby poruszyć w towarzystwie najbliższej przyjaciółki, a może nawet i psychologa. Osoba Zmory wydawała jej się do tego...nieodpowiednia. Temat, z założenia błahy, dla Maddie był bardziej drażliwy i nie miała zbyt wielkiej ochoty się tym dzielić w więcej niż dwóch słowach.
  Na jej szczęście - oraz nieszczęście Garreta - dostrzegła w tym momencie coś, co normalnemu człowiekowi łatwo by umknęło. Na twarzy jej rozmówcy na chwilę pojawił się drobny ruch. Była to zaledwie krótka zmarszczka pod jednym okiem. Podobno kobiece oko jest bardziej spostrzegawcze, a Eva na dodatek była lekarzem z powołania. Coś tak oczywistego, jak grymas bólu po prostu nie mogło ujść jej uwadze. Ku wielkiej zgrozie Złodzieja, zaledwie sekundę później z ust lekarki padły cztery, niechciane przez niego słowa:
  - Coś ci się stało?

Oszust? Wspaniały ten CD nie jest, ale za to w rekordowym czasie :P

Od Oszusta - Gdy miał być już koniec, znów nastąpił początek

        "Łut Szczęścia" od zawsze wypełniały nieprzebrane tłumy ludzi. Nawet jeśli lata świetności lokalu przeminęły bezpowrotnie dawno temu, a w oczach przyjezdnych miał opinię kolejnej z wielu byle jakich ruder pozostałych po rzeszy bankrutów. Nie można było jednak zaprzeczyć temu, że niezbyt duży budynek tętnił życiem o każdej porze dnia i nocy. Na nieszczęście okolicznych mieszkańców zgoła innym niż by sobie tego życzyli. Obskurna drewniana fasada, której nie brak było zabitych dechami okien nie wyglądała nazbyt przyjaźnie. Mimo to stary, przekrzywiający się na jednym wątłym łańcuszku szyld, kołysał się łagodnie, zachęcając do wejścia nazwą przybytku i nęcąc (pokrytym odpadającymi płatami niegdyś złotej farby) wizerunkiem stosu monet. Pierwotnie budynek ten miał być obietnicą wielkiego bogactwa, jednak jego obecny stan stanowczo przeczył odgórnemu założeniu. Patrząc na ten obraz nędzy ciężko było uwierzyć, że ktokolwiek mógłby się czegokolwiek dorobić w okolicy tak zapuszczonej rudery.
  Dlatego Oszust nie wierzył pierwszemu wrażeniu. Dlatego też właśnie w stronę "Łutu Szczęścia" skierował swoje kroki. Zrezygnował z pierwotnego planu, by przejść się do kasyna. Samo to słowo pachniało jakimś luksusem i świadczyło o pewnym poziomie. Kasyno przyciągało ludzi zamożnych, którzy coś sobą reprezentowali i kojarzyło się Zmorze niezbyt przyjemnie. On nie pasował do kasyn. Nawet nie chodziło tu o jego charakter, bo ten zdawał się być stworzony dla podobnych miejsc. Jednakże sama aparycja Plagi wzbudzała pewną nieufność i zastrzeżenia. Skórzany łach, charakterystyczna chusta służąca za maskę i podarta peleryna sprawiały, że pozostałym bywalcom kasyna jakoś trudno było zdjąć dłoń z kabury w pobliżu Złodzieja. Ponadto lepsze kasyna miały choć umowne zasady. Szulernia do której zmierzał była ich pozbawiona. Brak zasad analogicznie oznaczał brak większych zmartwień, bo choć nadal istniała szansa bycia przyłapanym na oszustwie nie ciągnęło to za sobą aż takich konsekwencji. Owszem, mógł zostać z miejsca zastrzelony przez oszukanego, ale było to ryzyko na które się godził. O swoje życie Koszmar był spokojny. Bywał już w "Łucie Szczęścia" i dobrze wiedział czego powinien się spodziewać.
  Przekroczywszy próg szulerni Złodziej mimowolnie się uśmiechnął. Wszedł do dobrze znanej mu sali i zajął swoje ulubione miejsce przy nieco zniszczonym stole w kącie. Rozsiadł się tam wygodnie, taksując wzrokiem zgromadzony tłum. "Łut Szczęścia" niezależnie od okoliczności zawsze był pełen kreatur najróżniejszego sortu. Ludzie, mutanty, reptilianie i wszystko inne czego nieraz człowiek nie potrafił sobie wyobrazić mieszało się ze sobą w jedną śmierdzącą alkoholem i dymem, głośną masę. Jedynie tak zwanych "elit" nigdy nigdzie nie można było wypatrzeć. Właśnie dlatego Oszust czuł się w tym miejscu tak spokojnie. Bogacze stanowili element jego pracy, więc Zmorze trudno było zachowywać się przy nich swobodnie. W takim miejscu, pełnym szemranych układów, niebezpiecznych ludzi, morderców i dealerów Złodziej paradoksalnie czuł się bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Wszystkich bywalców "Łutu Szczęścia" łączyła jedna pasja - każdy bez wyjątku miał słabość do gier karcianych. Nie po darmo zwykło się mówić, że ciągnie swój do swego i Plaga był w stanie przyznać temu całkowitą rację.
  Nie dane było mu zbyt długo posiedzieć w samotności, ale też nie po to tu przyszedł. Właśnie dlatego nie zmierzył siadającego naprzeciwko niego człowieka morderczym spojrzeniem. Nieznajomy położył na stole dwie szklanki z ciemnym trunkiem i uśmiechnął się znacząco, wyciągając z kieszeni płaszcza talię kart. W uśmiechu tym Zmora dostrzegł wyzwanie. Wyciągnął więc rękę po karty i przetasował je wprawnym ruchem, upewniając się przy tym, że wszystko z nimi w porządku. Nie ufał nieznajomemu, a nieznajomy nie ufał jemu i był to zupełnie naturalny w tym miejscu układ. Niedługo później, gdy stawki zostały ustalone i postawione dwaj doświadczeni szulerzy rozpoczęli swoją grę.

        Oczy wszystkich zgromadzonych w szulerni utkwione były w Oszuście i jego aktualnym przeciwniku. Pomiędzy nim a barczystym cyborgiem piętrzył się całkiem nietuzinkowy stos pieniędzy. Bez wątpienia to właśnie niewielka fortuna, podobna nieco pirackiemu skarbowi, zwróciła uwagę innych grających na tę konkretną rozgrywkę. Wielu z tych ludzi rzadko miało okazję zobaczyć takie pieniądze w jednym miejscu. Zmorę zewsząd otaczała doskonale znana mu chciwość. Skłębiona masa istnień jakby z trudem powstrzymywała się od sięgnięcia po pieniądze. Pożądanie, szacunek, niechętny podziw i zazdrość przenikały się wraz ze złośliwym pragnieniem, by wraz z odsłonięciem kart jeden z mężczyzn stracił cały swój dobytek. Atmosfera była więc gęsta i pełna napiętego milczenia. Złodziej czuł na sobie zbyt wiele natarczywych spojrzeń, ale nie poruszył się niespokojnie pod sztyletującym go wzrokiem tłumu. Przede wszystkim wyczuwał jednak zbliżające się kłopoty. Skłamałby, mówiąc, że był przyzwyczajony. Jednakże świadomość tego, jak wielu ludzi szuka w nim niepewności świadczącej o blefie skutecznie utrzymywała go w wystudiowanej pozycji za stołem. Zmora przebiegł palcami po grzbietach kart, szacując zapisaną na nich wartość. Najrozsądniejszym posunięciem byłoby spasować i wyjść zanim ktokolwiek zechce go zaczepić. Oszust był jednak na tyle uparty i pewny, że sobie poradzi, że niemal od razu odrzucił tą możliwość. Pokusa ograbienia cyborga była zbyt kusząca, by potrafił się jej oprzeć. Nie przyszedł do "Łutu Szczęścia" po to, by stchórzyć i uciec, uprzednio przegrawszy wszystkie swoje pieniądze. Mimo wszystko karty w jego dłoni drżały nieznacznie. To także zwiastowało kłopoty i niosło ze sobą nieprzyjemne uczucie pętli, z wolna zaciskającej się na gardle zamaskowanego mężczyzny.
Natomiast cyborg naprzeciwko nawet nie krył zadowolonego z siebie uśmiechu. Złodziej uznał zatem, że albo jego przeciwnik jest słabym pokerzystą, albo właśnie wyprowadza go w pole. Tak czy siak rosłego mężczyznę łatwo było rozproszyć i właśnie to Koszmar chciał wykorzystać. Wystarczyło jedynie wystarczająco odwrócić uwagę cyborga.
  Widmo złożył karty, położył je płasko na stole i sięgnął po szklankę. Uniósł dół swojej maski i napił się. Trunek przyjemnie rozgrzał na chwilę jego gardło.
  - Pasujesz, kolego? Czyżbyś przegrał? - zagadnął cyborg, a uśmiech na jego wargach poszerzył się jeszcze bardziej. Plaga odniósł wrażenie, że nieznajomy za moment wybuchnie zupełnie niekontrolowanym śmiechem.
  - Nie jesteśmy kolegami - odparł obojętnie, z powrotem sięgając po karty. - I nigdy nie przegrywam.
  - Pewny jesteś?
  - Oczywiście, że tak.
  Diabeł rozłożył karty w równy wachlarzyk. Równocześnie do tego gestu zaczął powolnym, dobrze wyważonym ruchem przesuwać kartę za kartą od prawej do lewej i z powrotem. Było w tym ruchu coś hipnotyzującego. Wprawa z którą Oszust przesuwał karty, ani na moment nie gubiąc miarowego tempa z całą pewnością świadczyła o doświadczeniu, które się za tym kryło. Najważniejsze było jednak to, że cyborg dał się zwabić w pułapkę.
  - Sądzę, że teraz twoja kolej na ruch. - przypomniał Zmora, z satysfakcją obserwując wpatrzonego w jego dłonie nieznajomego. Tamten zamrugał kilkakrotnie, nieudolnie wyrywając się z transu.
  - Znam zasady. Nie myśl sobie, że uda ci się mnie wykiwać. - w głosie cyborga zabrzmiała groźba.
  - Gdzieżbym śmiał uciekać się do takich sztuczek? - odparł Złodziej, przekładając karty do drugiej ręki i na chwilę wstrzymując ich ruch. Po chwili jednak znowu zaczął je przesuwać. - Czy ty masz mnie za oszusta?
  Na to pytanie przeciwnik Zmory nie znalazł odpowiedzi. Wysnuwanie fałszywych oskarżeń było tu równie niebezpieczne co przyłapanie z asem w rękawie. Nie mając niepodważalnego dowodu nie można było oskarżyć kogoś i wierzyć, że przejdzie to bez najmniejszego echa, a Oszust nie dał jeszcze żadnego powodu, by zarzucić mu kanciarstwo. Przynajmniej w tej jednej grze trzymał się zasad, czekając cierpliwie na potknięcie przeciwnika. Mimo to okazja do triumfu uparcie nie chciała się ujawnić. Nie było też mowy o tym, by mieć choć cień szansy na to, by oszukać cały "Łut Szczęścia". Diabeł musiałby być co najmniej czarodziejem, by niezauważalnie podmienić swoje karty na takie o znacznie wyższej wartości. Nie potrafił niestety czarować. Wątpił jednak, by cyborg miał go zaskoczyć pokerem królewskim. Rachunek prawdopodobieństwa dla tego układu wynosił dużo mniej niż 1% szansy, a Plaga nie wierzył, żeby miał mieć aż takiego pecha.
  Tłum poruszył się nieznacznie, nagle czymś zaniepokojony, a to z kolei zaalarmowało Oszusta, który zamarł w bezruchu, nasłuchując. Pojawił się nowy element, który należało wziąć pod uwagę. Problem w tym, że Złodziej nie miał pojęcia co też mogło wywołać takie poruszenie, dlatego odwrócił wzrok od stołu i rozejrzał się.
  - Oho. Czyżby desperacja? - rzucił cyborg mimochodem, kompletnie nieświadomy powodu nagłego niepokoju przeciwnika.
  - Nie sposób odmówić ci spostrzegawczości - parsknął Zmora w odpowiedzi. Nie silił się na ukrywanie sarkazmu.
  Jego wzrok prześlizgnął się po tłumie, błyskawicznie analizując twarze i zachowanie poszczególnych osobników. Ostatecznie jednak padł na groźnie uśmiechającego się do niego niedźwiedziowatego mężczyznę w starej, brudnej koszuli, któremu towarzyszyła niemniej upiorna, choć o głowę niższa kobieta. Złodziej dostrzegł subtelny ruch oznaczający sięgnięcie po ukrytą broń. Złożył wszystkie fakty w całość i poczuł, że niewidzialna pętla na jego szyi zacisnęła się do końca. Rangerzy. Po Plagę przyszła dwójka ludzi łasych na nagrodę za jego głowę. Intuicja Oszusta ostrzegała go przed zagrożeniem, a on zignorował ją, nie potrafiąc odmówić sobie gry. Teraz przyszło mu za to zapłacić, ale prawdę powiedziawszy nie przeraziło go to tak, jak powinno było. Zmora miał niejasne wrażenie, że jeszcze ma wszystko pod kontrolą i nie da się zagonić w potrzask. Czyż nie to robił zawsze, gdy miał kłopoty? Odwrócił się z powrotem do stołu i odetchnął głęboko.
  - Kończmy to.
  Te dwa, najwyraźniej magiczne słowa rozpoczęły istną lawinę zdarzeń. Na stół wpadła zapalona raca, rozsypując dookoła pieniądze. Zmora poderwał się z krzesła i rzucił na ziemię w tym samym momencie w którym rozległy się strzały. Przez tłum przeszła fala zaskoczonych okrzyków, rozbrzmiał się szczęk odbezpieczanych broni i przekleństwa. Cyborg także się poderwał, przewracając przy okazji stół. Raca, talia kart i pieniądze spadły na Diabła, który jeszcze nie pozbierał się z ziemi na tyle ile by chciał. W "Łucie Szczęścia" zakotłowało. Część ludzi rzuciła się w stronę wyjścia, tratując się nawzajem i rozpychając na boki. Ci, którzy tylko czekali na jatkę oddali się wywołanej burdzie, dodatkowo siejąc zamieszanie. Kakofonia okrzyków i oddawane na ślepo strzały stanowczo nie pomagały w opanowaniu całej sytuacji. W gęstniejącym dymie i zamieszaniu Widmo miał jednak pewną przewagę. Ponadto nie zamierzał stracić głowy (ani żadnej innej kończyny czy choćby włosa). Dlatego szybko pozbierał leżące na ziemi pieniądze i rzucił się w stronę okna, kuląc się pod latającymi wszędzie nabojami. Wylawirował w tłumie, otworzył skrzypiące okno i niezauważony przez nikogo konkretnego wyskoczył przez nie na ulicę.
  Znalazł się w zaułku, miał więc dwie drogi ucieczki. Jedną - najlogiczniejszą - prowadzącą nadal drogą, którą skierowałby się każdy uciekający w popłochu delikwent oraz drugą - wiodącą przez mur za jego plecami. Koszmar zdecydowanie wolał uciekać w mniej oczywistą stronę i właśnie dlatego wszedł na mur, a stamtąd przeskoczył na dach "Łutu Szczęścia". Najciemniej zawsze pod latarnią, nieprawdaż?, pomyślał cierpko, sadowiąc się przy rozsypującym się kominie. Każdy, gdyby go bezpośrednio zaatakowano starałby się uciec jak najdalej od zagrożenia. Biegłby w panice, hałasując i ściągając na siebie uwagę. Miałby na celu jak najskuteczniejsze oddalenie się od miejsca ataku. W ten sposób wskazałby polującym na niego ludziom, gdzie szukać, a ci zorganizowaliby obławę. Ostatecznie zaszczuty uciekinier popełniłby jakiś błąd i wpadłby w ręce oprawców. Zmorze psychologia łowcy i ofiary obca nie była, bo równie często był jednym i drugim. Stąd wiedział jak zachowują się przedstawiciele obu grup. Był pewien, że rangerzy będą go szukać. On też, gdyby nagroda wymknęła mu się z rąk, śledziłby ją i usiłował dopaść. Wątpił jednak, by ta dwójka sprawdziła dach szulerni. Ofiara, mając do dyspozycji szerokie pole do manewru, raczej nie decydowała się na pozostawianie w miejscu ataku. Widmo nie zamierzał być ani ofiarą, ani tym bardziej niczyją nagrodą, więc zrobił dokładnie to czego nie można było się po nim spodziewać. Zniknął bez śladu w najmniej oczywisty sposób. Rangerzy, gdy odkryją, że nie ma go na dole, wyjdą z lokalu i zapewne założą, że Zmora jest już daleko, bo każdy na jego miejscu by to zrobił, więc i oni odejdą, łudząc się, że jeszcze go dorwą. Jego plan był dobry. Pozostawała jednak kwestia tego czym się zająć, by po bezsennej nocy nie zasnąć. Tkwienie w absolutnym bezruchu i patrzenie w ścianę stanowczo nie wchodziło w rachubę. Nie mając wielu innych możliwości zaczął liczyć i porządkować zdobyte pieniądze.
  Gdzieś w połowie liczenia naszła go myśl, że przydałyby mu się dłuższe wakacje. Potrzebował odpocząć od zamieszania nieodmiennie towarzyszącego mu w Cargo. Jakimś przedziwnym cudem tylko w tym miejscu miał na tyle nieprzeciętnego pecha, by non stop wpadać w każde możliwe kłopoty. Zmora uznał, że zasłużył sobie na wolne. A już na pewno potrzebował przerwy od ostatniej doby. Nie był natomiast pewien gdzie mógłby zorganizować sobie wakacje. W Cargo miejsca nie zamierzał grzać ani chwili dłużej niż było to konieczne - to było pewne. Pomimo ogółu krzywd, które spotkały go w tym mieście, a może nawet przede wszystkim dlatego spędzał w Cargo nieproporcjonalnie dużo czasu. Miasto wręcz cuchnęło obietnicą łatwego pieniądza, a to z kolei nęciło Złodzieja. Był związany z tym miastem znacznie trwalszymi więziami niż by sobie tego życzył. Niestety nie chodziło tu wyłącznie o zarobek, choć względem pozostałych powodów Oszust stosował raczej taktykę uników, uparcie ignorując istnienie owianych tajemnicą powiązań. Z pewną naiwnością wierzył, że jeśli nie będzie zwracał uwagi na pewne kwestie, one rozpłyną się w powietrzu i przestaną mu przeszkadzać. Najważniejsze w tym momencie było jednak podjęcie decyzji o tym, gdzie przyczaić się tym razem.
  Mało skomplikowanym tokiem rozumowania i drogą eliminacji odrzucił po kolei każde z miast, które nie nadawały się do tego, by mógł znaleźć w nich kąt dla siebie. Ostatecznie doszedł do wniosku, że jest tylko jedno miejsce na całej planecie w którym mógłby poszukać spokoju. Miał świadomość, że "spokoju" to nieco za dużo powiedziane, ale z całą pewnością mógł tam odpocząć od bycia na celowniku, a to w zupełności go satysfakcjonowało. Jakiś czas później, gdy zamieszanie na dole przeszło do historii, zszedł na ziemię, starając się w miarę możliwości zrobić to jak najdelikatniej. Nadal był obolały i ani trochę nie podobało mu się ile różnych kawałków jego ciała przypomina mu o tym przy każdym ruchu. Humor poprawiały mu jednak wypchane pieniędzmi kieszenie i świadomość, że już niedługo będzie mógł pozwolić sobie na chwilowy relaks. Zakładając oczywiście, że osoba pokroju Diabła była w ogóle zdolna do tego, by choćby na kwadrans rozluźnić się na tyle, żeby każdy szybszy ruch w bezpośredniej bliskości nie wywoływał w niej odruchów obronnych.
  Widmo postanowił znaleźć sobie transport, który zabierze go do jego nowego celu. Jakkolwiek strasznym, głośnym czy wielkim pojazdem by on nie był. Mógłby złapać nawet ciężarówkę i prawdopodobnie tym razem. Chciał wierzyć, że jest w stanie po raz drugi wejść w paszczę stalowego potwora i obyć się bez duszącego poczucia osaczenia czy kołatania serca, usilnie próbującego pogruchotać mu żebra. Co gorsza był gotów za to zapłacić tyle, ile będzie trzeba.

        Cargo zostawił całe godziny drogi za sobą, a to jakim cudem przeżył transport stanowił dla niego nierozwiązywalną zagadkę. Jego cargijskie, koślawe szczęście zesłało mu największą ciężarówkę jaka mogłaby istnieć, a przynajmniej tak mu się zdawało, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Jedno koło tego giganta sięgało mu niemal do ramienia, sprawiając, że sam Złodziej nagle wydał się sobie niepozornym i cholernie niegroźnym dzieckiem. Kierowca bestii także wydawał się być zbyt duży jak na ludzkie standardy. Zmora utknął więc w ciasnej klatce zawieszonej wysoko nad ziemią, a za towarzysza miał jedynie mało przyjemnego faceta, idealnie pasującego do charczącej ciężarówki-olbrzyma. Już sama podróż dłużyła mu się niemiłosiernie, jak gdyby planeta nagle rozprężyła się, chcąc oddalić Oszusta od jego celu. Akurat to, że całe Talos było przeciwko niemu, szydząc sobie z jego problemu jakoś specjalnie go nie zdziwiło. Po raz kolejny niewypowiedzianą ulgę sprawił mu moment, gdy mógł wysiąść i na nowo przywitać się z nieruchomą, jakże przyjemną mu ziemią. Prawdę powiedziawszy samo dotarcie do celu stanowiło dla Koszmaru ulubioną część podróżowania.
  Było już ciemno, gdy Zmora wspinał się na piętro pewnego przerobionego na warsztat hangaru. Gdy był w tym miejscu ostatnim razem wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Świeciło słońce, a okolica pełna była rozmawiających ze sobą ludzi. Teraz jednak, gdy wszystko tonęło w miękkim mroku nocy Widmo dostrzegł pewien urok tego miejsca. Ciszę i spokój nieruchomego otoczenia odbierał nieomal jako kojącą. Najwyraźniej w tym świetle hangar prezentował się dużo korzystniej. Dotarłszy na galeryjkę zauważył duże okno na które ostatnio nie dane mu było zwrócić uwagi. Tym razem jednak zajrzał przez nie do wnętrza, chcąc się upewnić, że jego pamięć go nie zawiodła. W końcu trochę czasu minęło od kiedy pierwszy i jedyny pokonywał te stopnie. Na jego szczęście wcale się nie pomylił, a widok wnętrza tylko go w tym utwierdził. Stare łóżko szpitalne nadal stało na swoim miejscu, tak jak Oszust to zapamiętał. W całym gabinecie w zasadzie zmieniła się tylko jedna rzecz - wielkość stosu papieru zalegającego na biurku.
  Otwarcie zamka zajęło Zmorze dosłownie paręnaście sekund. Większości zabezpieczeń w Annville daleko było do solidnych zamków znanych mu między innymi z Devlin czy wymyślnych konstrukcji na które zdarzało mu się natrafiać w Arc. Nawet otwieranie drzwi w Cargo niosło ze sobą pewne ryzyko pułapki zastawionej już w progu. To było jednak Annville. Ludzie znali się jak jedna wielka rodzina i nikomu nawet nie przychodziło do głowy, by zagarnąć dla siebie własność sąsiada. Co za tym idzie nie obawiali się włamywaczy, więc spali spokojnie oraz nie inwestowali w szczególnie sprawiające problemy zamknięcia. Z tego powodu ciche szczękniecie zamka oraz skrzypienie otwieranych drzwi było tu stanowczo mniej zadowalające niż w innych częściach planety, ale Oszust choć tym razem nie zwrócił na to zbyt szczególnej uwagi.
  Jego uwagę skupiło wnętrze, któremu dopiero teraz mógł przyjrzeć się dokładnie. Oznaczało to co prawda możliwość zajrzenia do każdej szafki i dokładnego zbadania papierów na biurku. Szczególnych skarbów Złodziej nie spodziewał się ujrzeć na oczy, ale sądził, że w tym przypadku to nawet lepiej. Zwłaszcza gdy znalazł oprawioną w ramkę fotografię przedstawiającą młodą blondynkę z dzieckiem na rękach. Kobietą z całą pewnością była Eva, ale dziecko, na które kobieta patrzyła z czułością, stanowiło pewien niepasujący element i odrobinę kłóciło się z informacjami na temat Aniołka, którymi Plaga dysponował. Odłożył ramkę na miejsce i przeszedł do części mieszkalnej lokum lekarki. Evie spała odwrócona twarzą w stronę ściany, a Złodziej poświęcił dłuższą chwilę, by przyjrzeć się jej dokładnie. Gdy już się otrząsnął, obejrzał całe niewielkie mieszkanko i wyszedł, uznając, że dość już pogwałcił prywatność panienki Madison. Resztę nocy przeznaczył na odpoczynek w tylko sobie znanym miejscu.
  Następnego dnia rano wrócił do hangaru. Było na tyle wcześnie, że w warsztacie nie kręcili się jeszcze ludzi. Stanowczo nie była to też pora odwiedzin. Sam Oszust prawdę powiedziawszy nie wyspał się za bardzo. Potłuczone ciało bolało, nijak nie ułatwiając mężczyźnie i tak koszmarnie lekkiego snu. Złodziej nawykły do życia w stałym zagrożeniu zrywał się przy każdym niepasującym do otoczenia szeleście. O ile zwykle ratowało mu to życie, o tyle w obecnej sytuacji raczej w niczym nie pomagało. Właśnie dlatego już z samego rana, zanim dzień na dobre się zaczął, Diabeł był podirytowany i zmęczony. Naprawdę potrzeba mi wakacji, pomyślał ponuro, przekraczając próg gabinetu lekarskiego. Evy nigdzie nie było, zatem musiała być nadal w swoim mieszkaniu i Widmo postanowił złożyć jej wizytę. Przeciął roboczą, dostępną wszystkim część i wygodnie oparł się o futrynę drzwi łączących gabinet z mieszkaniem, czerpiąc przy tym chwilową pociechę z samego faktu znalezienia miejsca gdzie nie musi stać całkowicie o własnych siłach. Postał przez chwilę, obserwując krzątającą się przy śniadaniu Evie, po czym rzucił typowym dla siebie, na wpół złośliwym, obojętnym tonem:
  - Któregoś dnia wyniosą ci cały gabinet, panienko. A ty nawet tego nie zauważysz...

Evie? No. Stało się...